AGA-KA

Mini włoskie wakacje: Pociągiem po Włoszech - wycieczka nad jezioro Como

Polecam dwie pierwsze części serii o Mini włoskich wakacjach: część 1 || część 2Como to trzecie pod względem wielkości jezioro Włoch, położone malowniczo pomiędzy pięknymi, majestatycznymi Alpami. Z Mediolanu łatwo dostaniemy się tam pociągami, które kursują mniej więcej co trzydzieści minut, a sama podróż trwa kilkadziesiąt minut. Wokół jeziora znajduje się kilkanaście niewielkich miejscowości, które szczególnie w okresie letnim, są obleganym celem turystycznym o charakterze głównie wypoczynkowym. Pomiędzy miasteczkami łatwo jest się poruszać, ze względu na dobrze przemyślaną komunikację promami, a podczas takiego rejsu, na prawdę jest co podziwiać. Samo jezioro znalazło się w planie naszej wycieczki ze względu na to, co udało nam się wyszukać w Internetach - zdecydowanie odradzano dłuższy pobyt w samym Mediolanie, a stanowczo polecano wycieczkę właśnie nad Como. Decyzji dopełniły zdjęcia tych przepięknych krajobrazów i tak Como zostało wpisane na listę must see. LECCOJeszcze przed wyjazdem na nasze mini wakacje, poczyniłyśmy mały research, żeby sprawdzić jak konkretnie dostać się nad Como. Trudno nie było, bo od informacji na ten temat aż się roiło, jednak my skorzystałyśmy głównie z relacji zamieszczonej jakiś czas temu na blogu CEL W PODRÓŻY [ część 1 || część 2 ], która została naszą bazą do planowania całego dnia i którą serdecznie polecam osobom, które wybierają się w tamte rejony. Zgodnie ze wskazówkami, dokonałyśmy zakupu biletów w biletomacie na dworcu głównym w Mediolanie i zaraz potem siedziałyśmy już w pociągu wprost do Lecco, które było pierwszym miasteczkiem w naszym planie dnia. Podróż trwała kilkadziesiąt minut. Wysiadając na peron, od razu w dali widać piętrzące się nad miasteczkiem Alpy, co robi niesamowite wrażenie. Zaraz po opuszczeniu pociągu, ruszyłyśmy na poszukiwania centrum miasteczka, które znałyśmy już ze zdjęć. Szybko dotarłyśmy na mały, dość zatłoczony placyk, na środku którego znajduje się pomnik Mario Cermenati. Już z tego miejsca widać brzeg jeziora i kołyszące się lekko na wodzie łódki, gondole i żaglówki. Wzdłuż brzegu ciągnie się piękny bulwar, na którym można zażyć spaceru, karmiąc łabędzie i tutaj widać wyraźnie, że jesteśmy dokładnie u szczytu jednej z odnóg jeziora Como, które swoim kształtem przypomina literę Y. Podczas przechadzki skusiłyśmy się na włoskie Gelato, czyli lody, które swoją konsystencją przypominają lekką piankę. W Lecco spędziłyśmy niewiele czasu, bo wiedziałyśmy, że przed nami jeszcze wiele atrakcji. MENAGGIOKolejnym punktem, do którego musiałyśmy się dostać była Varenna, skąd bez większego problemu przeprawiłyśmy się promem do kolejnego miasteczka. Droga z Lecco do Varenny biegnie wzdłuż brzegu jeziora, dzięki czemu w trakcie jazdy można podziwiać przepiękne widoki. Po kilkuminutowym rejsie promem i rozwodzeniu się nad niesamowitą czystością wody, znalazłyśmy się w Menaggio, które co prawda jest bardzo nieduże, jednak posiada klimatyczny mały port i przepiękny deptak wzdłuż jeziora. VARENNAW końcu przyszedł czas i na Varennę, która położona jest w dużej części na wzgórzu. Zanim do niej dotarłyśmy, to urokliwe miasteczko kąpało się już w promieniach powoli zachodzącego słońca, które pięknie ocieplało swoim blaskiem wąskie uliczki. Idąc wzdłuż brzegu jeziora, oglądając te wspomniane przed chwilą wąskie uliczki, nie sposób było nie wtopić się i nie poczuć typowo włoskiego klimatu, którego zdjęcia niestety nie są w stanie oddać - tam trzeba zdecydowanie być. Spacerując i podziwiając piękne widoki, obeszłyśmy pieszo chyba całe miasteczko, docierając w końcu do najwyższego w Varennie punktu, skąd miałyśmy niepowtarzalną okazję podziwiać najpiękniejszy zachód słońca chyba w całym moim życiu. Widok słońca chowającego się między Alpami nad jeziorem Como zapiera dech w piersiach! CZY WARTO WYBRAĆ SIĘ NAD COMO?Na wycieczkę nad Como bezapelacyjnie trzeba poświęcić przynajmniej jeden dzień, choć przyznam szczerze, że najchętniej wybrałabym się tam na zdecydowanie dłuższy czas ażeby odwiedzić każde miasteczko nad jeziorem. Kończąc mój cykl o mini włoskich wakacjach i będąc akurat przy temacie wycieczki nad Como, muszę przyznać, że pochłonęła ona dużą część naszego budżetu ze względu na koszty transportu. Sam prom w obie strony kosztował nas prawie 10 Euro + pociągi średnio 3 Euro za jeden bilet, których z kolei było kilka... Ale ostatecznie - czy warto się tam wybrać? Zdecydowanie warto, bo widoki są cudowne, a spędzając tam choćby dzień, można uchwycić i poczuć wyjątkowy, niesamowity włoski klimat, który jeszcze na długo pozostaje w pamięci. Ja w tym miejscu zakochałam się od pierwszego wejrzenia i jestem nim bezbłędnie oczarowana. Za każdym razem kiedy wracam do tych zdjęć, wiem, że kiedyś jeszcze tam wrócę i przyznam szczerze, że tym malowniczym terenom udało się we mnie zaszczepić ciekawość do Włoch. Mam też wrażenie, że jeśli kiedyś uda mi się wrócić do tego kraju i poznać go bliżej, utonę w miłości do niego. Z ręką na sercu i wielkimi literami POLECAM!

AGA-KA

Stylizacje: Kamuflaż, czyli spodnie moro w roli głównej

Tegoroczne lato, już nie powiem, że wakacje bo słowo 'wakacje' w moim słowniku zaginęło już jakiś czas temu, minęło niezwykle szybko. Kiedy tak na to patrzę, to mam wrażenie, że żadne lato w moim życiu nie przeminęło tak niespostrzeżenie jak właśnie to. Może to kwestia tego, że nie miałam w tym roku żadnego urlopu i byłam wciągnięta w wir pracy? Może zwyczajnie się starzeję? A może wszystko dlatego, że przez te trzy miesiące moje życie wywróciło się totalnie do góry nogami? Sama nie wiem. Wiem tylko, że te ostatnie miesiące mojego życia były w przełomowe i wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Wciąż jestem pełna podziwu jak wiele może się wydarzyć i zmienić w zaledwie parę miesięcy. Zmiany, których doświadczyłam były bardzo różne - zarówno natury osobistej, jak i zawodowej, dlatego też śmiało mogę stwierdzić, że zmianie uległa właściwie każda sfera mojego życia. Z reguły mówi się, że zmiany są dobre i potrzebne i o dziwo, patrząc z perspektywy czasu, muszę się zgodzić z tym twierdzeniem. Oczywiście nie mam zamiaru tutaj udawać, że zmiany są bezbolesne, łatwe i przyjemne, bo bardzo często nie są, jednak czasem, jeśli jesteśmy przekonani, że coś nam wyjdzie na dobre, to warto podjąć ryzyko i przecierpieć ich niemiłe aspekty, żeby docelowo czerpać radość z tego, jak wygląda nasze 'nowe' życie. To co osobiście mogę Wam polecić to odwaga w podejmowaniu ryzyka, walka o to, żeby Wasze życie stawało się lepsze i masa pozytywnego podejścia, które wiele zmienia w naszych umysłach i pomaga przyciągać dobre rzeczy! :) I tak, niespostrzeżenie, po cichutku, nadeszła polska, jakże kapryśna jesień. A ja tu wyskakuję z ostatnim powiewem lata, czyli stylizacją, którą zdążyłam jeszcze uwiecznić bodajże w sierpniu, ale w całym tym zamieszaniu w moim życiu, jeszcze nie doczekała się publikacji. Dlatego też dzisiaj wskakuje na bloga, jako miły akcent kończący to trudne, pełne zmian lato. Zestaw całkowicie w moim stylu, czyli luźno, sportowo, wygodnie. Muszę tutaj napomknąć, że te spodnie z miękkiej dzianiny we wzór moro, to jeden z moich absolutnych hitów wygrzebanych w secod handzie. Kiedy zobaczyłam je na wieszaku, oczy świeciły mi się jak najnowsze miedziaki! W dzisiejszym wydaniu połączyłam je z prostym białym t-shirtem, wygodnymi sportowymi butami od MERG i torbą eko. buty: MERGspodnie: second handt-shirt: second handzegarek: prezenttorba: all bagzdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Mini włoskie wakacje: Co zobaczyć w jeden dzień w Weronie?

Mediolan i Weronę dzielą dwie godziny drogi autokarem. Jak przystało na nisko budżetówkę, swoje bilety wyszukałyśmy na stronach tanich linii autokarowych, które funkcjonują na terenie Włoch. W jedną stronę jechałyśmy Mega Busem, w drugą na Flix Busem, a za bilety zapłaciłyśmy całe 50 PLN za osobę w obie strony. Początkowo miałyśmy problem z decyzją, które połączenia autokarowe wybrać, bo kompletnie nie miałyśmy pojęcia ile czasu może zająć nam zwiedzanie Werony. Ostatecznie doszłyśmy do wniosku, że siedem godzin w mieście miłości to za mało czasu i zdecydowałyśmy się na połączenie powrotne o... drugiej w nocy. 'Maj, Włochy, ciepło będzie, fajnie będzie, damy radę' naiwnie myślałyśmy, a akurat jak na złość dzień, w którym miałyśmy swoją wycieczkę, był raczej chłodny, wieczorem zrobiło się jeszcze mniej przyjemnie. Nasza zachłanność co do zwiedzania Werony skończyła się na nocnym koczowaniu na dworcu, które było istną męczarnią, bo po całodziennym chodzeniu po mieście, padałyśmy z nóg. Dodatkowo po powrocie do Mediolanu o godzinie czwartej rano, okazało się, że pierwsze metro jedzie dopiero o godzinie szóstej... Mój morał z tej historii jest taki: nigdy nie wybierajcie nocnych połączeń powrotnych. I tutaj zdecydowanie zaznaczam, że kilka godzin jest czasem wystarczającym, żeby spokojnie, bez pośpiechu, całkowicie pieszo zwiedzić Weronę. Jeśli więc wybieracie się na jeden dzień do tego miasta, ten post może być dla Was przydatny. Zapraszam :)PIAZZA DELLE ERBE (PLAC ZIÓŁ)Pierwszym punktem na mapie naszego zwiedzania został Plac Ziół, który został naszym punktem odniesienia w całej wycieczce. Stąd rozchodzi się wiele ulic, prowadzących z kolei do poszczególnych atrakcji, a plac sam w sobie jest przeuroczy. Głównym elementem, który zwraca naszą uwagę jest fontanna Madonna Verona, zaraz potem czarują nas okalające ryneczek kamienice i budynki w malowniczych wzorach i kolorach. Dodatkowo niepowtarzalnego klimatu dodają placowi malutkie stragany, pełne pamiątek takich jak kartki, magnesy, biżuteria, pomiędzy którymi przechadzają się masy turystów. CASA DI GIULIETTA (DOM JULII)Zaraz po Piazza delle Erbe postawiłyśmy na gwóźdź programu, czyli sławny dom Julii i jeszcze bardziej sławny balkon. Z Placu Ziół dotrzemy tam bez problemu, bo droga jest niesamowicie prosta, jednak my jak zawsze się nieco zagubiłyśmy, ale mapa uratowała sytuację. Swoją drogą myślę, że takie piesze zwiedzanie z mapą jest najlepsze, z racji tego, że chodząc po mieście, czasem może gubiąc się, można zobaczyć najciekawsze miejsca. Dom Julli dało się poznać już z daleka, bo przed wejściem do bramy, która zaś prowadzi na dziedziniec, gdzie znajduje się balkon, kłębiły się istne tłumy. Jeszcze gorzej było w bramie, gdzie turyści gnietli się jak sardynki w puszcze - to zdecydowanie był najmniej przyjemny punkt wycieczki, nie znoszę takich tłumów. Kiedy jednak w końcu udało nam się przejść przez bramę, której ściany notabene co do milimetra kwadratowego zapisane są wyznaniami miłosnymi, naszym oczom ukazał się upragniony balkon oraz posąg Julii. Wieść głosi, że aby mieć szczęście w miłości, należy chwycić pomnik za pierś. Dodatkowo murek za posągiem zaklejony był tysiącami próśb do Julii, pisanych na czym popadnie: kartki, karteczki, paragony - wszystko, byle tylko poprosić Julię o wsparcie w sprawach sercowych. ARENA DI VERONA (KOLOSEUM)Spod domu Julii postanowiłyśmy przespacerować się na Piazza Bra, gdzie znajduje się koloseum. Dreptając w kierunku kolejnego punktu na naszej mapie zwiedzania, miałyśmy okazję zobaczyć przytwierdzony do ziemi rzut całego miasta, a ulica którą szłyśmy, była w moim odczuciu bardzo ekskluzywna, wyłożona kamiennymi płytami (podobne u nas spotyka się w architekturze sakralnej np. posadzki kościołów), a wzdłuż znajdowały się drogie butiki np. Prady, Gucciego czy Dolce&Gabbana. Koloseum w Weronie to trzecie co do wielkości budynkiem tego typu w całych Włoszech, a co ciekawe amfiteatr ten nadal jest czynny i odbywają się w nim różne imprezy kulturalne. Obok budynku znajduje się przyjemny skwerek z dużą ilością zieleni i tam postanowiłyśmy zrobić sobie małą przerwę na posiłek i relaks oraz... złapanie WiFi. TOMBA DI GIULIETTA (GRÓB JULII)Idąc śladami szekspirowskiego dramatu, trafiłyśmy w miejsce, gdzie znajduje się grób Julii. Na wejściu przywitało nas popiersie Szekspira i cytat jego autorstwa. Do samego muzeum, którego elementem był wspomniany już grób Julii, prowadził korytarz z pergoli. Samo muzeum było płatne i my ze względu na to, że był to przedostatni już dzień naszego pobytu we Włoszech, nie zdecydowałyśmy się go zwiedzić, dlatego tutaj nie podpowiem Wam czy warto. Myślę jednak, że gdyby nie fakt, że byłyśmy wtedy już bliskie limitu naszego wakacyjnego budżetu, zwiedziłybyśmy to miejsce, choćby dlatego, żeby zobaczyć grób. CMENTARZKolejne miejsce może wydać się Wam dość... dziwne, bo po co wchodzić na cmentarz? Może należę do dziwnej grupy ludzi, jednak cmentarze są dla mnie niesamowicie ciekawe, jeśli tak mogę to ująć. To, że ciekawią mnie/nas cmentarze, mogliście już zauważyć przy okazji postu z Pragi, bo wtedy również odwiedziłyśmy cmentarze. Cmentarz w Weronie zrobił na mnie ogromne wrażenie już od wejścia. Zaskakujące jest to, jak bardzo różni się on od naszych cmentarzy - inna architektura, inny układ i niesamowita, niesamowita atmosfera. Pobyt w tamtym miejscu był chwilą wyciszenia, zatrzymania się, zastanowienia, a nawet i na chwilę zrobiło się filozoficznie! Jeśli ujmują Was takie miejsca to naprawdę polecam tam zajrzeć. Dodam, że oczywiście nie było cmentarza w planie naszej wycieczki - trafiłyśmy tam przypadkowo i początkowo, sądząc po architekturze, myślałyśmy, że to teatr lub biblioteka. GIARDINO GIUSTI (OGRODY WERONY)Najpierw muszę napisać, że jest to po prostu najpiękniejsze (zaraz po jeziorze Como, o którym opowiem Wam w kolejnym poście z Włoch) miejsce na Ziemi. Jest to pewien rodzaj parku, pełnego zieleni i ciszy. Nigdzie wcześniej nie słyszałam takiego śpiewu ptaków, jak tam. Przekraczając bramę ogrodów, wkraczamy jakby w inny świat - szum wody spływającej w fontannach, mnóstwo drzew i krzewów, w tym drzewek cytrynowych, co było zaskakującym doświadczeniem, bo w końcu cytryny? Na drzewie? Takie cytryny ze sklepu?! Szok, jakbyśmy wyszły z dziczy. Kolejne zaskoczenie - fontanna pełna żółwi. Po chwili spędzonej z tymi przemiłymi stworzonkami, ruszyłyśmy dalej, w kierunku schodów znajdujących się na końcu ogrodów. Po chwili wędrówki dotarłyśmy na samą górę wzgórza, skąd rozciągnął się niesamowity widok nie tylko na park, ale także na przepiękną panoramę ceglanych dachów Werony. Tutaj zdecydowałyśmy się także odpocząć sobie, położyć się, wsłuchać się w śpiew ptaków i to był najlepszy relaks jakiego doświadczyłam. Koniecznie tam zajrzyjcie! INNEPo wyjściu z ogrodów po prostu szłyśmy spacerem gdzie nas poniosły nogi. Idąc brzegiem rzeki doszłyśmy do malowniczej uliczki, która prowadziła w górę i postanowiłyśmy nią pójść. Kolejny raz udało nam się wspiąć na bliżej niezidentyfikowane wzniesienie, skąd znów podziwiałyśmy po piękną panoramę miasta. Kiedy zeszłyśmy z powrotem, spacerowałyśmy luźno po mieście, zwiedzając jego zakamarki. Swoją wędrówkę zakończyłyśmy gdzieś w centrum Werony, orientując się, że o godzinie 19/20 wszystko tam zostaje zamknięte, miasto cichnie i życie gdzieś ulatuje. Było to dla nas niemiłe zaskoczenie, tym bardziej, że do naszego busa powrotnego do Mediolanu zostało wtedy jeszcze kilka ładnych godzin. Zatem powrót nocnymi połączeniami, był najgorszym pomysłem, na który mogłyśmy wpaść. CZY WARTO?Myślę, że warto. Werona to śliczne, urocze, pełne włoskiego klimatu miasteczko. Jeśli tylko jesteście we Włoszech i macie jakąkolwiek możliwość zahaczenia o to miasteczko, polecam, choć nie zrobiło ono na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Faktem jest jednak, że do zwiedzania jest bardzo wdzięczne i szybkie, więc nie trzeba poświęcać tutaj nawet całego dnia, bo wystarczy tak naprawdę parę godzin. Niemniej jednak, mimo dużych oczekiwań, Werona nie do końca spełniła moją wizję o niej samej.

AGA-KA

Stylizacje: Marmurki z wysokim stanem i sportowa bluza

W ostatnim czasie dość sporo zmieniło się w moim życiu, dość sporo wciąż się zmienia, a kolejne zmiany dopiero nadchodzą. Po pierwsze właściwie skończyłam moje studia licencjackie - właściwie, bo została jeszcze obrona mojej pracy, która krótko mówiąc jeszcze nie istnieje. Po drugie nieco pozmieniało się w mojej pracy. Po trzecie idę trochę do przodu jeśli chodzi o moje marzenia, choć przyznam szczerze, że nie aż tak bardzo jak bym tego chciała. Po czwarte zmieniam nieco swój tryb życia, ale o tym nie chciałabym się tutaj zbytnio na razie rozwodzić, bo nie chcę zapeszać. Z kolei koniec lata przyniesie następne spore zmiany, na które już teraz mentalnie się szykuję. Życie mnie zadziwia, tak szczerze i za każdym razem coraz bardziej. W parę dni, tygodni, wszystko potrafi obrócić się o 180 stopni, zmienić swój bieg. Czasem z pozoru przypadkowe rzeczy potrafią sprawić, że odnajdujemy coś, czego nie mogliśmy znaleźć od dawna. I odnajdujemy to tam, gdzie nigdy byśmy się tego nie spodziewali! I tak, po filozoficznym wstępie, przedstawiam swój prosty, codzienny zestaw. Stylizacja typowo na sportowo, na wygodnie, bo tak lubię najbardziej. Być może mogłabym tu teraz wrzucać zdjęcia w sukienkach, szpilkach i żakietach, ale niestety - charakter mojej pracy sprawia, że zazwyczaj stawiam przede wszystkim na wygodę. Nie, nie przechadzam się w długich spodniach i długich rękawach na plus trzydzieści, tutaj akurat trafiłam na chłodniejszy dzień. W tej stylizacji najbardziej zadowolona jestem ze spodni, bo idealnych marmurek, zapinanych jak klasycznie spodnie, a nie na gumce, szukałam naprawdę długo. Do nich dorzuciłam prostą bluzę z nadrukiem i jedne z moich ulubionych butów od MERG, które kupiłam jeszcze głęboką zimą. Kiedy przyszła paczka z tymi butami, śmiałam się sama z siebie, ale wiedziałam, że jeśli wtedy ich nie zamówię, to w okresie wiosenno-letnim już ich nie dostanę po zejdą jak świeże bułeczki. buty: MERGspodnie: vintedbluza: mckenzie / second handzegarek: niobostorba: h&m / second handzdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Mini włoskie wakacje: Mediolan i Bergamo

Dziś ruszam z nieco zmienioną formułą postów o podróżach. Już od dawna myślałam jak ugryźć ten temat, żeby posty o moich wyjazdach nie były litym opisem moich wrażeń, ale także formą małego przewodnika, garstką praktycznych informacji. Myślę, że podział posta na pewne konkretne części pozwoli trochę łatwiej się w tym odnaleźć, a część praktyczna pozwoli na odnalezienie istotniejszych informacji tym, którzy może w przyszłości zechcą się wybrać w miejsca, które opisuję. Myślę, że formuła tych postów może ulegać jeszcze zmianie, ale wydaje mi się, że już od dziś będzie nieco bardziej przyjazna. :) SŁOWEM WSTĘPUNa wstępie zaznaczę, że to będzie jeden z trzech wpisów jakie mam w planach na temat Włoch, z racji tego, że był to wyjazd pięciodniowy i nie skończył się na samym Mediolanie, bo udało nam się także zobaczyć jezioro Como, a także miasto zakochanych - Weronę. Nie zdziwcie się więc, jeśli charakter wpisu wyda Wam się nieco ogólny, ponieważ Mediolanu i Bergamo, o których dziś będę pisać, nie miałyśmy okazji zwiedzić tak dokładnie, jak chciałyśmy, co wynikło z kilku czynników, ale zaczynając od początku... Jak to zwykle bywa w przypadku mnie i mojej wiernej towarzyszki podróży Anety (którą już znacie z poprzednich podróżniczych wpisów np. z wpisu o Pradze), wszystko zaczęło się od tanich biletów do Mediolanu-Bergamo. Bilety na samolot Ryanair kosztowały nas około 30 Euro w obie strony za osobę - jedyny szkopuł tkwił w tym, że był to lot z... Berlina. Ale, ale! Dla chcącego nic trudnego, a co lepsze okazało się, że transfer ze Szczecina na lotnisko w Berlinie jest tańszy, niż wiele transferów na polskie lotniska. Dodatkowo po wstępnym rozpoznaniu wyszło na to, że nocleg w Mediolanie również można znaleźć w bardzo przystępnych cenach, dlatego też długo się nie zastanawiałyśmy i tak oto ziściły się nasze pięciodniowe mini włoskie wakacje. Po zakupie biletów i zorganizowaniu całej podróży w aspekcie technicznym, przyszedł czas na zaplanowanie wyjazdu pod względem zwiedzania. Jak się okazało i jak twierdzą zgodnie Internety, Mediolan nie jest miastem, w którym można spędzić bardzo dużo czasu. Idąc za radami wyczytanymi u wujka Google, bardziej postawiłyśmy na to, co naprawdę warto zobaczyć, niż na to by nudzić się w Mediolanie.MEDIOLANPierwszym co zrobiło na mnie wrażenie jeśli chodzi o Mediolan to dworzec kolejowy. Jest to najpiękniejszy dworzec, który widziałam, przypominający bardziej muzeum, niż dworzec. Urzekła mnie jego piękna architektura i połączenie antycznych form, z nowoczesnością. Na pewno każdy zna już ze zdjęć katedrę św. Marii na Piazza del Duomo, bo to najbardziej charakterystyczny punkt tego miasta, a dodatkowo trzeci co do wielkości kościół rzymskokatolicki na świecie. Mnie osobiście nieco ona zawiodła i nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia jak myślałam, że zrobi. Bardziej wartym uwagi punktem jest galeria Vittorio Emanuell'a II, gdzie znajdują się wszelkie ekskluzywne sklepy takie jak Prada, czy Louis Vitton - jest to więc obowiązkowy punkt zwiedzania dla wszystkich entuzjastów mody! Zabawnym i sprawiającym największą frajdę aspektem zwiedzania tej galerii jest znajdujący się na jej środku na posadzce byk turyński. Powszechne przekonania głoszą, że obrót o 360 stopni wokół własnej osi, na pięcie, na jego genitaliach, przynosi szczęście na całe życie. Tradycja ta jest kultywowana na tyle mocno, że de facto w miejscu okręcania się na pięcie, w tym momencie jest dość porządna dziura. Ale w końcu szczęścia nigdy za wiele! Miejscem, które koniecznie chciałam zobaczyć to znajdująca się w dzielnicy Garibaldi-Isola, najnowocześniejsza część włoskiej stolicy mody. Drapacze chmur, nowoczesna architektura, a także dwa wieżowce, które nazywane są lasami wertykalnymi (Bosco Verticale), czyli wieżowce obsadzone drzewami, co jest widokiem niecodziennym i wyjątkowym. To co zszokowało mnie w Mediolanie to obraz jaki wyłania się nocą. Ulice są pełne ludzi bezdomnych, którzy śpią w każdym możliwym miejscu, które tylko ma jakiekolwiek zadaszenie - arkady, ogródki knajpek, stacje metra - straszne! Jeśli chodzi o moje wrażenie ogólne na temat Mediolanu to nie jest ono jakieś spektakularne, ale nie wykluczam, że to kwestia powierzchownego zwiedzania, więc myślę, że jeszcze kiedyś dam mu szansę. :) BERGAMOPrzybywając do Mediolanu z tanimi liniami lotniczymi, lądujemy w oddalonym od samego miasta o kilkadziesiąt kilometrów Bergamo. Wieść głosi, że to urocze miasteczko, jest bardziej warte uwagi niż sama włoska stolica mody. Naszym błędem (lub nie) było zostawienie zwiedzania Bergamo na sam koniec, jednak wydaje mi się, że nasze odczucia z tym związane, były tak naprawdę wypadkową głównie okropnej pogody, bo po prostu lało. Myślę, że gdyby dzień był ciepły i słoneczny, nasza percepcja tego miasteczka byłaby inna. Dodatkowo z pewnością nie zobaczyłyśmy go w całości, bo przy tak paskudnej pogodzie zwyczajnie nam się nie chciało, a poza tym zwiedzanie Bergamo zaplanowałyśmy źle, bo w dzień wylotu do Polski, więc byłyśmy skazane na oglądanie go z bagażami. Największą atrakcją Bergamo był wjazd na wzgórze, na którym leży, kolejką, która oprócz atrakcji samej w sobie, dostarczała pięknych widoków na panoramę ceglanych dachów. Jednym z miejsc, które naprawdę wywarły na mnie wrażenie w tym uroczym miasteczku był jeden z kościołów. Choć oglądania kościołów nie znoszę, ten był naprawdę przepiękny, pełen zdobień, malowideł, rzeźbień. W innym zaś trafiłyśmy na miejsce poświęcone Janowi Pawłowi II i choć nie powinno, zaskoczyło mnie napotkanie tam wizerunku Papieża Polaka. Tak naprawdę przyznam szczerze, że nie poświęciłyśmy temu miejscu (jak i z resztą samemu Mediolanowi) zbyt wiele czasu. Myślę, że same zdjęcia oddadzą więcej niż jestem w stanie tu napisać. Moje ogólne wrażenie na temat tego malutkiego miasteczka jest przemiłe. Jest w nim mnóstwo zieleni, pięknej architektury, wąskich uliczek wpisujących się typowo we włoski klimat, wzdłuż których ciągną się niewielkie sklepiki. PRZYDATNE INFORMACJETRANSPORT: Jak już pisałam wyżej, za bilety lotnicze liniami Ryanair zapłaciłyśmy około 30 Euro za osobę w dwie strony. Bilety były niestety z Berlina, jednak z racji tego, że Aneta mieszka w okolicach Szczecina, miałyśmy niezłą bazę wypadową. Za transfer ze Szczecina na lotnisko Tegel w Berlinie zapłaciłyśmy za osobę 20 PLN. Z powrotem było nieco inaczej, bo każda z nas kupiła sobie autobus do swojego miasta - ja transportowałam się Polskim Busem i mój bilet wprost z lotniska w Berlinie do Krakowa kosztował około 80 PLN, jednak zaznaczę tutaj, że kupowany był dość późno i myślę, że przy zakupie we wcześniejszych terminach, bez problemu można złapać go w lepszej cenie. Jak już wyżej ujęłam, tanie linie lotnicze nie lądują w samym Mediolanie, a w Bergamo. Z Bergamo do Mediolanu jedzie się około 40 minut - my wybrałyśmy pociąg, za który zapłaciłyśmy około 5 Euro, ale są także transfery w tej samej cenie, które jadą bezpośrednio z lotniska. To co uderzyło nas we Włoszech to fakt, że na dworcach nie ma szafek na bagaże. Ratunkiem są przechowalnie bagażu, które jednak są koszmarnie drogie, bo za pierwsze pięć godzin zapłacimy około 5-6 Euro, a za każdą następną rozpoczętą godzinę 1 Euro. Dodam, że w Bergamo nie ma żadnej opcji przechowania bagażu. Dlatego jeśli planujesz swoją podróż, warto wziąć to pod uwagę i wybrać bazę noclegową, która będzie pod tym względem korzystna. Jeśli chodzi o transport po samym mieście, w większości przypadków najkorzystniejsze jest metro, które zawiezie nas w najbardziej newralgiczne miejsca, ale na które można wydać krocie. Zwyczajny bilet, którego możemy używać przez 90min lub do momentu opuszczenia bramek metra, kosztuje 1.90 Euro, jednak także w określonej strefie. Jeśli planujesz zostać tylko w Mediolanie, lepiej opłaca się kupić bilet z dłuższą datą ważności np. trzydniowy. Metro jeździ od godziny 6 rano do północy - warto o tym pamiętać, bo po przegapieniu ostatniego metra, bywa ciężko z dojazdem.NOCLEG: Noclegi w Mediolanie wbrew pozorom nie muszą kosztować fortuny. My jesteśmy zwolenniczkami taniego spania, z racji tego, że w większości w miejscu noclegowym nas po prostu nie ma - wychodzimy rano, wracamy późnymi wieczorami. Wybieramy zazwyczaj najtańszą opcję, tak też było tym razem. Zdecydowałyśmy się na hostel California - tutaj gorąco odradzam rezerwację na portalu pl.hostels.com, ponieważ jest problem ze znalezieniem rezerwacji, co skutkuje problemami na miejscu przy zameldowaniu. Hostel ma jedną sporą wadę - ceny noclegu przy rezerwacji są bardzo zaniżone ze względu na koszty dodatkowe, które nie są uwzględniane w cenie tj. opłata klimatyczna oraz kaucja bezzwrotna. Przez te dodatkowe opłaty cena noclegu idzie sporo w górę, jednak biorąc nawet to pod uwagę, cena ta oscyluje w granicach 12-13 Euro za łóżko w pokoju wieloosobowym. Wielkim plusem tego hostelu jest zdecydowanie lokalizacja, bo do najbliższej stacji metra jest prosta droga i zajmuje ona pieszo spacerem maksymalnie 10 minut. Warunki mieszkalne jak na pokój za taką cenę nie były najgorsze, jednak w pokoju zdecydowanie mogłoby być choć o jedno łóżko mniej. Plusem jest także fakt, że recepcja jest całodobowa, więc nie ma żadnych ograniczeń co do godzin wyjść, czy powrotów. Dodatkowo hostel ma pomocną obsługę oraz miejsce na przechowanie bagażu. Ocena całościowa, biorąc pod uwagę cenę, wypada pozytywnie. UTRZYMANIE SIĘ NA MIEJSCU: Nie będę ukrywać, że nie jadłyśmy za dużo i tak naprawdę ani razu nie zjadłyśmy takiego porządnego, wielkiego obiadu. Zazwyczaj były to raczej małe przekąski i sporo picia. W moim odczuciu ceny we Włoszech są koszmarne. Może jest to odczucie mylne, ale w porównaniu do innych krajów z walutą Euro, w których miałam okazję bywać, Włochy wspominam wyjątkowo źle, być może dlatego, że sporo pieniędzy wydałyśmy na same transporty, szczególnie jeśli chodzi o wycieczkę nad jezioro Como. Wracając jednak do jedzenia, sam McDonald, szybkie jedzenie, był według mnie straszliwie drogi, tylko nie wiem, czy to czasem nie kwestia automatycznego przeliczania Euro na Złotówki... :) Ciekawostką może być to, że prawidłowość, którą zauważyłyśmy to: setki aptek, a znalezienie zwyczajnego marketu graniczy z cudem. JEDZENIE: We Włoszech znalazłyśmy parę ciekawych jedzeniowych produktów, których nie ma w Polsce, dlatego chciałyśmy ich spróbować np. batoniki ala Kinder Bueno, ale w wersji Nutellowej. Ciekawym doświadczeniem był także McDonald, który ma swoje własne włoskie menu - my skusiłyśmy się z menu śniadaniowego na Pancakes z syropem klonowym, a innym razem na Gelato (włoskie lody). Oczywiście we Włoszech, jeśli chodzi o śniadania, prym wiodą Croissanty na szybko z różnymi kremami i dodatkami, a do tego kawa. W jednym dniu zdecydowałyśmy się na zakup kawałka pizzy za jedyne 3.50 Euro, która sama w sobie wbrew opiniom które słyszałam, była naprawdę smaczna, jednak doszły mnie także słuchy, że w większości miejsc we Włoszech, podawane są pizze mrożone i być może dlatego jej smak niewiele się różnił od 'polskich' pizz. Spróbowałyśmy też Focacci, która smakowała właściwie jak pizza, więc szału nie ma. Żałuję, że nie udało nam się spróbować żadnego włoskiego makaronu - to kolejna rzecz do nadrobienia!

AGA-KA

Maybelline vs. Lovely - bitwa drogiego i taniego tuszu do rzęs

SŁOWEM WSTĘPUDobrej mascary, która nawet po całym dniu w pracy się nie osypuje, szukałam naprawdę dłuższy czas. Nie jestem zwolenniczką wydawania fortuny na kosmetyki, o których nie wiem, że są skuteczne, bo nie znoszę wyrzucać pieniędzy w błoto. Ale jak inaczej sprawdzić czy dany produkt jest dla nas odpowiedni, jeżeli nie metodą prób i błędów? Ja staram opierać się na opiniach. Może nie tyle opiniach z internetów, bo owe bywają dość wątpliwe, a bardziej opiniach znajomych, czy blogerek kosmetycznych. Tak właśnie trafiły do mnie obie - Maybelline - Colosal volume 100% black i Lovely - Pump up curling, o których dziś będzie mowa, a których specjalnie nie muszę chyba przedstawiać, bo wydaje mi się, że są dość dobrze znane. Zapraszam na ich mały pojedynek! CENAJeśli chodzi o ceny to jest między tymi dwoma tuszami naprawdę spora różnica. Maybelline generalnie tanią marką nie jest, a tusz Colosal volume 100% black w Rossmannie kosztuje konkretnie 33zł za 9ml produktów. W przypadku tuszu Pump up curling jest to kwota trzy razy niższa bo tylko około 9zł za 8ml, czyli porównywalną ilość. Fakt jest faktem, że mascarę z Maybelline można nie raz upolować na promocjach w sporo niższej cenie, jednak mimo to, różnica ta pozostaje znaczna. OPAKOWANIEKolorystycznie wypadają dość podobnie - i to żółte i to żółte, jednak ostatecznie nieco się różnią. Jedno bardziej kanciaste, drugie raczej opływowe w kształtach. Kolory i styl napisów na nich także są inne - w Lovely napisy są według mnie trochę kiczowate. Osobiście połączyłabym kanciasty kształt Lovely z klasyczną, prostą czcionką Maybelline i postałoby według mnie opakowanie idealne. Ale tak na dobrą sprawę gruntem jest to co znajduje się w środku.SZCZOTECZKARóżnice w szczoteczkach obu tuszy widać gołym okiem. Szczoteczka tuszu z Maybelline jest bardzo masywna, gruba i ma pozwalać na szybkie nałożenie tuszu oraz maksymalnie pogrubić rzęsy. W przypadku Lovely zaś, szczoteczka jest mniejsza, delikatniejsza i ma zupełnie inny kształt, a jej zadaniem jest idealne rozczesanie rzęs i ich podkręcenie. ZAWARTOŚĆSama zawartość tuszy jest jak na moje oko również nieco inna. Konsystencja Colosal volume, która według producenta wzbogacona jest o kolagen, wydaje mi się sporo cięższa niż w przypadku Pump up, która z kolei jest bardziej lekka i daje delikatniejszy efekt. W nazwie tuszu z Maybelline figuruje dumne '100% black' i to też ma być jego zaletą, jednak nie byłabym w tym aspekcie tak bardzo przekonana, bo nie zauważam jakiejś znacznej różnicy pomiędzy czernią jednego, a drugiego, więc mam wrażenie, że to kwestia tylko kuszącej nazwy i tyle. Jeśli chodzi o oba tusze po kilku tygodniach użytkowania, to nie zauważyłam żadnych zmian - nie wysychają, nie gęstnieją, trzymają ładnie swoją konsystencję.MOJA OPINIATestowanie przeze mnie obydwu tuszy trwało dłuższy czas. Maybelline używałam kilka miesięcy, potem przerzuciłam się na Lovely, potem znów wróciłam do Maybelline i znów do Lovely. Z tego też powodu myślę, że moja opinia w tej bitwie jest po prostu rzetelna. Tusze nie różnią się od siebie jakoś spektakularnie, choć zaraz po pomalowaniu różnica jest widoczna. Maybelline zdecydowanie daje mocniejszy efekt, wyraźniejszy, aczkolwiek wydaje mi się, że szczoteczka którą posiada, jest o wiele mniej poręczna i bez włożenia w wytuszowanie rzęs większego wysiłku, z łatwością można uzyskać efekt tzw. motylich nóżek, czyli po prostu posklejać rzęsy. W przypadku tuszu z Lovely aplikacja jest sporo przyjemniejsza, łatwiej jest nim rozdzielić rzęsy, ale i efekt jest nieco bardziej delikatny. Po porównaniu po wyschnięciu oka pomalowanego jedną mascarą i drugiego pomalowaną drugą, nie widzę jakiejś znaczącej różnicy i wydaje mi się, że gdyby postronna osoba miała ocenić, które oko jest pomalowane którym tuszem, nie byłaby w stanie. Oba tusze wytrzymują naprawdę długi czas, nie osypują się nawet po kilkudziesięciu godzinach na rzęsach. Jeśli chodzi o trwałość względem rozpływania się w momencie kontaktu pomalowanego oka z wodą np. łzą, pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że lepiej trzyma się Lovely, choć może to być moje osobiste odczucie. OSTATECZNIE POJEDYNEK WYGRYWA...Zdecydowanie Lovely - Pump up curling, bo jak to mówi stare dobre powiedzenie: skoro nie trzeba, to po co przepłacać? Mimo, że produkty według mojej osobistej opinii są do siebie zbliżone, za wygraną Lovely przeważa naprawdę dobra cena, łatwiejsza aplikacja i trochę lepsza odporność na rozpływanie się tuszu. Na przestrzeni całego czasu kiedy używałam obu tuszy, w końcu zauważyłam, że malując się, chętniej sięgam właśnie po Pump up, niż po Colosal volume. Jeśli poszukujecie fajnego, dobrego, nieosypującego się tuszu i nie macie określonej kwoty do wydania na takowy, możecie śmiało pozwolić sobie na Maybelline. Jednak nie każda kobieta jest zwolenniczką droższych tuszów, a Maybelline według mnie raczej już do takich się zalicza (choć wiem, że są też droższe!). Tak więc jeśli któraś z Was poszukuje dobrego i niedrogiego tuszu, polecam z czystym sumieniem mascarę Pump up curling od Lovely. Czy kupię Lovely - Pump up curling ponownie? Zdecydowanie tak i powiem szczerze, że nie wiem, czy kupię jeszcze kiedyś tusz z Maybelline.

AGA-KA

Recenzja książki Red Lipstick Monster - Tajniki makijażu, czyli najlepszego poradnika minionego roku

SŁOWEM WSTĘPU: Ewy z kanału Red Lipstick Monster chyba nie muszę nikomu przedstawiać, tym bardziej, że kanał Ewy znalazł się w moich ulubieńcach roku, a dodatkowo jest chyba najpopularniejszym kanałem makijażowym w naszym kraju. Książkę Tajniki makijażu dostałam pod choinkę od Świętego Mikołaja, który z resztą dobrze wiedział, że jej pragnę. I tak się stało, że pochłonęłam ją (dosłownie!) w jeden dzień - czyta się ją cudownie łatwo i przyjemnie. FORMA WYDANIA: Rozpoczynając właściwą recenzję od technicznych na pozór banałów muszę rzec, że książka jest wydana w niezwykle dopracowany sposób - dość twarda oprawa, porządny, gruby, piękny papier, cudowne zdjęcia, które sprawiają, że książkę chętnie się czyta z nieodpartym poczuciem jej profesjonalizmu. Książka ma fajny format, nie za duży, nie za mały, bo jest lekko większa niż typowy zeszyt szkolny. TREŚĆ: Książka jest podzielona na kilka konkretnych rozdziałów, jest bardzo uporządkowana i czytając ją płynnie przechodzimy od tematu, do tematu, nie mając wrażenia chaosu. Teksty w niej zawarte są napisane w sposób prosty, czytelny, a także w formie, dzięki której nie tworzy się bariera autor-czytelnik, a my same czujemy się raczej jakbyśmy czytały rady naszej przyjaciółki, a niżeli najpopularniejszej youtuberki makijażowej. Poradnik rzeczywiście jest poradnikiem, ponieważ w środku kolorowej oprawy, zebrane są wszystkie najważniejsze kwestie dotyczące podstaw makijażu - jak dobrać podkład, jak konturować twarz, w jaki sposób efektownie pomalować nawet mniej wydatne usta, a także sposoby jak unikać problemów makijażowych w przypadku noszenia okularów. Główna, podstawowa treść wzbogacona jest także o rady i wskazówki dotyczące na przykład czyszczenia pędzli czy doboru kolorystyki makijażu w zależności od koloru naszych oczu. Dodatkowym plusem jest to, że każdy rozdział uzupełniony jest o linki do konkretnych filmów Ewy na YouTube, które pomagają zrozumieć dane zagadnienie. RECENZJA: Podejście do makijażu w książce, jak i generalnie podejście autorki do makijażu, jest niezwykle racjonalne i rozsądne. Udowadnia nam, że nie trzeba wydać majątku, żeby dobrze wyglądać i wręcz przeciwnie - można wydać majątek i wyglądać źle. Dzięki konkretnej wiedzy i przykładom, książka pozwala zrozumieć nam pewne zależności w sztuce makijażu i myślę, że wielu początkującym z makijażem dziewczynom, które wgłębią się w jej treść, pozwoli uniknąć błędów np. w zakresie źle dobranego koloru podkładu. Tak naprawdę nie ma co ukrywać, że książka to po prostu suchy, posegregowany tematycznie, pięknie wydany zbiór tego, co jest ogólnodostępne na kanale Ewy. Dzięki książce szybko możemy znaleźć filmy, które w danej chwili są nam potrzebne, czy wymagają przypomnienia. Można rzec, że jest to po prostu podstawowe kompendium wiedzy dotyczące początków makijażu, dlatego książka ze względu na treść może nieco zawieść osoby, które są o stopień wyżej w tematyce makijażu niż podstawowy. Tak czy inaczej nie dziwi mnie fakt, że Tajniki makijażu zostały okrzyknięte poradnikiem roku 2015, bo to naprawdę dobra książka, warta polecenia i myślę, że nikt nie będzie żałował jej zakupu. KUPIĆ, CZY NIE KUPIĆ?: Jeśli jesteś początkująca w kwestii makijażu - zdecydowanie TAK. Jeśli jednak podstawy makijażu nie są Ci obce, niekoniecznie, choć wydaje mi się, że tego typu książka to poradnik bardzo uniwersalny, ponadczasowy i niezależnie od wszystkiego warto takowy posiadać na swojej półce. :)MOJA OSTATECZNA OCENA 5/5

AGA-KA

Stylizacje: Bluza w paski, bordowy płaszcz i motocyklowe botki

Jak to bywa u większości z nas, ludzi, wraz z rozpoczęciem nowego roku często chcemy rozpocząć pewnego rodzaju nowy etap w naszym życiu. Nie da się ukryć, że taki czas jest szczególnie sprzyjający, bo rzeczywiście ułatwia mentalnie odkreślenie nam grubą kreską tego co było i motywuje do zmian na lepsze. Jak to jednak często bywa, noworoczne postanowienia poczynione pod wpływem słomianego zapału, dość szybko tracą swoją siłę przebicia, a my wracamy do stanu wyjścia. Jednak z czasem, do niektórych z nas, przychodzi taki czas, moment, w którym bierzemy byka za rogi i tak oto powstaje ruch pozytywnych zmian. I wreszcie kończą się wieczne obiecanki, że ten rok będzie spektakularny i pełen dobrych fluidów, a zaczyna się po prostu działanie. Nie chcąc zapeszać, nie mówiąc nic konkretnego, nie uprzedzając przyszłości - dobrze się dzieje i uwielbiam ten stan! Jeśli chodzi o dzisiejszy set to trochę zmieniamy ostatnio panujące na blogu klimaty z lekkich, rozbielonych barw, na coś cięższego. Dziś prezentuję Wam mocne zestawienie, z zabarwieniem lekko rockowym i muszę przyznać, że dobrze się czuję w takich lookach. Chwilę uwagi chciałabym tutaj poświęcić bluzie, która nieco mnie zawiodła ze względu na materiał z jakiego jest wykonana. Oglądając ją na stronie wydała mi się uszyta z materiału lepszej jakości, gładkiego, miękkiego, w rzeczywistości fakturowo i w dotyku prezentuje się niestety nieco gorzej. Aczkolwiek tak czy siak jestem zadowolona z tego wyboru, bo jak już wspomniałam lubię tego typu klimaty i bluza będzie się super sprawdzać do kolorowych spodni, ale też do zwykłych dżinsów i w łatwy sposób stworzy stylizację w dni, w które nie mam pomysłu na siebie. :)płaszcz: allegro, 33 PLNbluza: bluzy bonprixspodnie: second handtorebka: carrefour, 19.99 PLNkomin: carrefour, 19.99 PLNbuty: allegrozdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Stylizacje: Bluza w kolorze baby blue i botki z frędzlami

Jeśli należysz do tych, którzy czytają mojego bloga od dłuższego czasu to wiesz, że kocham second handy. A jeśli jesteś tu dopiero od niedawna to już wiesz - kocham second handy. Nie wiem, czy jest na moim blogu jakakolwiek stylizacja pozbawiona choćby jednej rzeczy z second handu, a jeśli tak, to na pewno jest takowych bardzo niewiele. Cóż, moja miłość do lumeksów to temat na osobny post, jednak dziś chciałam trochę o jego magii. Magia była wtedy, kiedy znalazłam buty z dzisiejszego posta, w parze z drugimi równie cudownymi. Historia zaczęła się od wspomnianej przeze mnie w TYM poście sympatii do frędzli, z którymi pomimo początkowej niechęci, polubiłam się. Zamarzyły mi się botki. Botki idealne miały mieć nie za niski, nie za wysoki obcas, raczej brązowy/beżowy kolor i wyposażone miały być w delikatną, nieprzesadzoną ilość feralnych frędzli. Szperałam w sklepach internetowych naprawdę długo, jednak buty tego typu dostępne w ich ofertach miały albo za wysoki obcas, albo były zupełnie płaskie (a takich nie chciałam), a w dodatku dość drogie jak na fakt, że skończy się sezon, skończy się frędzlowa moda. I tak chodziły za mną takie buty i chodziły i wciąż nie mogłam trafić. Aż któregoś dnia, w celach czysto relaksacyjnych, z racji wielkiej przeceny w lumpie, którego zbytnio nie lubię, weszłam i... były tam ONE. Piękne, w idealnej wysokości, idealnym kolorze, nowe (wkładka w bucie nie ruszona!) i w dodatku kosztowały całe jakże śmieszne 16 polskich Złotych! Nie muszę chyba wspominać, że nie zastanowiłam się ani chwili nad ich zakupem?!Ostatnia bezśnieżna, totalnie niezimowa pogoda sprawiła, że obsesyjnie kocham się w delikatnych, pastelowych kolorach - biele, pudrowe róże, baby blue, mięta. I dziś daję temu wyraz w mojej codziennej stylizacji, która utrzymana jest w niezwykle jasnych tonach. Jako bazy użyłam bluzy w kolorze baby blue, z niewielkimi wstawkami z frędzli, którą połączyłam z jasnymi jeansami. Idąc za ciosem powiewu wiosny, dorzuciłam do tego beżowe botki z motywem przewodnim frędzli (nie chcę wiedzieć ile razy użyłam tego słowa w tym poście!) i jasny płaszcz, który oglądaliście już w ostatniej stylizacji, a z racji tego, że moda na dopasowanie koloru torebki do koloru butów już minęła, torebka jest czarna. kurtka: camaieu / second handbluza: bluzy bonprixspodnie: h&m / second hand, 2 PLNtorebka: f&f / second handbuty: deichmann / second hand, 16 PLNzdjęcia: B

AGA-KA

Stylizacje: Pikowana bluza, zielone spodnie i szal w kratę

W miniony czwartek zdałam ostatni egzamin w tym semestrze, którym niemalże zakończyłam moje zmagania z licencjatem, bo była to ostatnia jako taka sesja w mojej karierze studentki. Fakt faktem do dopełnienia został mi lektorat, praktyki i praca licencjacka, ale mam wielką nadzieję, że to już ostatnia prosta. Uczucie, że nic nie wisi nad głową, koniec niedospanych ze stresu nocy i siedzenia z nosem w notatkach - to wszystko jest zwyczajnie bezcenne. Wartością dodaną jest to, że będzie więcej czasu na inne rzeczy, realizację swoich życiowych celów, rozwijanie siebie, swoich pasji. Jestem pełna nadziei na to, że wszystko ułoży się tak jak tego chcę, że uda się ożywić pomysły, które póki co są w fazie raczkowania i że za parę miesięcy będę w innym miejscu swojego życia, że pójdę w przód. A tymczasem małe zmiany, mały kroczek ku lepszemu, bo wraz z ostatnim egzaminem, uciekło jak widzicie z mojej głowy nieco włosów. :) Dzisiejsza stylizacja to coś prostego, aczkolwiek wydaje mi się, że niebanalnego. Główną rolę gra pikowana biała bluza, która fakturą przypomina grubo pleciony sweter. Bluza pochodzi z Bon Prix, jest niesamowicie miękka i przyjemna dla ciała. Połączyłam ją z zielonymi spodniami i beżowymi wiązanymi botkami z gumką z boku również od Bon Prix, które mimo tego, że są bardziej wiosenne niż zimowe, sprawdzają się teraz idealnie. Swoją drogą pogoda w ostatnich dniach wyjątkowo nas rozpieszcza - w końcu 10-12 stopni na plusie jak na luty to istne szaleństwo! Do całości dobrałam szal w kratę, który zupełnie przypadkowo idealnie wbił się kolorystycznie w odcień spodni i sprawił, że cały look nie jest nudny. bluza: bluzy bonprixkurtka: camaieu / second handspodnie: atmosphere / od Sisterkitorebka: second handzegarek: niobosszal: second hand / 3 PLNbuty: botki bonprixzdjęcia: B

AGA-KA

Stylizacje: Kurtka z frędzlami, golf i podarte spodnie

Na chwilę wypadłam z obiegu, bo górę wzięły przyziemne rzeczy i obowiązki studenta. Trochę skupiłam swoją uwagę na moich planach związanych z realizacją siebie, a jak mówi mądre zdanie: wielozadaniowość jest wrogiem produktywności. Konieczne jest żeby skupić się na jednym, szczególnie, że nie znoszę robić czegoś na tak zwane odczep się. Lubię podchodzić do sprawy rzetelnie, konkretnie, nie zapychając bloga bele czym, więc nie jest ze mną tak łatwo. Frędzle to trend, który panuje dosłownie wszędzie od paru miesięcy. Wielki, niezmierzony ocean frędzli: botki z frędzlami, kurtki z frędzlami, torby z frędzlami, a już krytycznym momentem jest połączenie wszystkich tych elementów razem. Ocean, w którym zginęłam śmiercią tragiczną, topiąc się w bezgranicznej mono tematyce. Zanim jeszcze te frędzle zaczęły na dobre królować, zupełnie mi się opatrzyły i przez długi czas widząc je, w głowie kołatało mi tylko wielkie, ostrzegawcze nie. Ale tak to już jest, że kobieta zmienną jest i tadam, ląduję na blogu we frędzlowej kurtce. Swoją drogą jakoś wybitnie mi się spodobała - jest nieźle wykonana, przyjemna w noszeniu i pasuje do moich butów, które upolowałam pod koniec sezonu w tamtym roku. Z resztą, w mojej szafie pojawia się coraz więcej karmelowego brązu. I tak właśnie udowadniam (mam nadzieję), że wszystko jest dla ludzi, choć trzeba pamiętać, żeby nie przesadzić, bo frędzle już same w sobie są mocnym elementem, a co za dużo to nie zdrowo! Do kurtki dobrałam jasne elementy w postaci potarganych spodni z błękitnego jeansu i grubego, kremowego golfu z dużym splotem, a także torebkę w kratkę od Bon Prix, która fajnie pasuje do całości. Podoba Wam się taki nieco ujarzmiony frędzlowy trend? :) kurtka: TUTAJspodnie: bershka / second hand, 3 PLNgolf: second hand, 5 PLNtorebka: torebki bonprixbuty: ccc / 39 PLNzdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Ulubione aplikacje na smartfona

W swoim życiu nie miałam zbyt wielu dotykowych telefonów. W przeciwieństwie za moimi rówieśnikami, którzy często gonią za nowościami w tej dziedzinie, ja nigdy albo nie przykładałam do tego większej uwagi, albo było mi szkoda pieniędzy na telefon, który w swojej postaci jest w większości po prostu bajerem. Cóż, czasy się zmieniają i w dobie życia z technologią ręka w rękę, ciężko jest pozostać obojętnym na smartfona. Osobiście swoją przygodę z telefonami dotykowymi rozpoczęłam kiedyś tam, sto lat temu, jakimś starym iPhone, który ostatecznie skończył jako części w rękach przypadkowego kupca, bo rozbitego ekranu nie opłacało się naprawiać. Długo, długo potem w moje ręce trafił Samsung Galaxy S2, który w tamtym czasie już nie był nowinką, ale wystarczał. Ku wielkiemu niezadowoleniu, jakiś czas później, wymieniłam Samsunga na iPhone 4S. Do dziś uważam to za błąd, bo nie minęło dużo czasu zanim stwierdziłam jednoznacznie: nigdy więcej iPhone! I tak ostatecznie, głównie ze względu na dobrej jakości zdjęcia (zdjęcioholizm!), stałam się szczęśliwą posiadaczką Samsunga Galaxy S5. I takim oto sposobem, przychodzę do Was oswojona ze smartfonami, pogodzona z technologią i...nie wyobrażająca sobie życia bez nich, szczególnie studenckiego. Dziś chcę podzielić się więc z Wami moimi ulubionymi aplikacjami na smartfona, które bardzo polecam. Pozwoliłam sobie pominąć pewne oczywistości takie jak Instagram, Messenger czy Google Chrome. Znacie którąś z tych aplikacji? Lubicie, a może nie znosicie? :) Snapseed to aplikacja idealna dla takich zdjęcioholików jak i ja. Znajdziecie w niej wiele przydatnych funkcji do edytowania zdjęć na swoim telefonie takich jak narzędzie przycięcia, dostosowywania jasności, kontrastu, temperatury zdjęć, obracanie, wyostrzanie. Do tego aplikacja oferuje dużo przeróżnych filtrów do stylizacji zdjęcia na stare, czarno-białe, HDR, a także oferuje możliwość wyostrzenia na zdjęciu danego obszaru, a rozmycia reszty fotografii. VSCO Cam lubię zdecydowanie najbardziej za filtry na zdjęcia jakie oferuje. Moim ukochanym filtrem jest F2, ale tak naprawdę aplikacja ma ich sporo więcej. Poza tym jak w większości aplikacji do obrabiania zdjęć na telefonie znajdziemy tam podstawowe narzędzia podobne jak w Snapseed, jednak np. sposób rozjaśniania zdjęcia daje nieco inny efekt. Moldiv jest aplikacją przydatną w przypadku robienia wszelkiego rodzaju kolaży, czy też dodawania ramek do zdjęć np. na Instagrama. Znajdziemy tam mnóstwo różnych układów do tworzenia kolaży - ostrzegam, że część z nich jest płatna, jednak jeśli ktoś sporo korzysta z tego typu rzeczy, to nie są to ceny zaporowe, a aplikacja jest naprawdę bardzo dobra.Shazam to aplikacja, która sprawi, że już nigdy nie będziesz się zastanawiał: co to za piosenka? Jeśli w kawiarni, sklepie, czy radiu usłyszałeś piosenkę, która Ci się podoba, ale nie znasz tytułu ani wykonawcy, wystarczy, że odpalisz Shazam i dasz mu posłuchać muzyki, którą chcesz znaleźć, a on automatycznie pokaże Ci tytuł oraz wykonawcę. Już nigdy nie będzie chodzić za Tobą żadna tajemnicza piosenka!Rain Sounds to moje ostatnie odkrycie, bo na długo zapomniałam jak bardzo relaksujące potrafi być zasypianie wsłuchując się w deszcz obijający się o liście drzew, śpiew ptaków, czy szum wody. Skupienie się na odgłosie deszczu, palącego się w kominku ognia, czy szumu fal, naprawdę pomaga w zaśnięciu. Dodatkowo aplikacja ma fajną funkcję, która pozwala na ustawienie głośności każdego z poszczególnych elementów tworzących całość odgłosu np. śpiewu ptaków czy odgłosów burzy w tle.Blix jest idealnym rozwiązaniem dla łowców okazji! Dzięki tej aplikacji z wyprzedzeniem dostajemy informacje na temat nadchodzących promocji w różnego typu sklepach. To jak gdyby zbiór gazetek promocyjnych ze sklepów w różnej branży, dzięki czemu możemy zaplanować swoje zakupy i nie przegapić żadnej fajnej promocji, a w dodatku nie staniemy się kolekcjonerami niepotrzebnej makulatury. WPS Office z pewnością zostanie prawą ręką każdego, kto potrzebuje dostępu do dokumentów z Worda czy też PDF w telefonie, szczególnie studentów. To uniwersalna aplikacja, która otwiera zdecydowaną większość (o ile nie wszystkie!) plików dokumentowych, że to tak ujmę. Word? PDF? Power Point? Teraz to będzie bułka z masłem! Jakdojade.pl jest narzędziem, które pozwala na szybkie wyszukanie połączeń komunikacji miejskiej, z wybranego miejsca na wybrane miejsce. Niezależnie od tego czy znasz nazwę przystanku, na który jedziesz, czy też wpiszesz adres, pod który chcesz się dostać - ta aplikacja wyszuka dogodne połączenie. Jedynym minusem jest to, że aplikacja dostępna jest tylko dla większych miast. Timely to coś, czego nienawidzę prawie każdego ranka, a mianowicie budzik. Budzik, który nigdy mnie nie zawiódł i bezlitośnie wyrywa mnie ze snu. Jako aplikacja posiada możliwość wybrania dzwonka, który będzie Was irytował każdego dnia, ale także ma funkcję stopera oraz odliczania określonego czasu. Do każdego stworzonego alarmu, możemy dobrać odpowiednie opcje np. czy ma nas budzić codziennie, czy tylko w wybrane dni. Minusem jest to, że po włączeniu danego alarmu, pokazuje za jaki czas wstajemy, a to niejednokrotnie jest co najmniej demotywujące... :D

AGA-KA

Stylizacje: Granatowy kożuszek, skórzane spodnie i timberlandy na słupku

Dopiero powoli się budząc, przecierając oczy po świąteczno-sylwestrowym śnie z dala od codzienności, wkroczyliśmy w nowy rok. Niestety czas zejść na ziemię, wrócić do pracy, na uczelnię, a czasem jest to dość trudne - dla mnie zawsze. Jednak właśnie zaczynamy nowy rok, zaczynamy iść nową drogą, którą możemy zajść gdzie zechcemy. Pewnie, że podobne postanowienie możemy powziąć w każdy inny dzień, tydzień, miesiąc, ale mam wrażenie, że w takich momentach jak zakończenie roku i rozpoczęcie nowego, jest nam o wiele łatwiej i trochę przyjemniej. Właśnie w tej chwili jakoś prościej nam wziąć się w garść, oddzielić grubą kreską ewentualne porażki, a postawić akcent na to, co już nam się udało. To dobra okazja do tego, by postawić sobie swoje własne cele na nowo rozpoczęty rok, nawdychać się motywacji, a potem po prostu z całych sił próbować realizować to, co nam się marzy. Myślę, że słowo motywacja będzie moim słowem kluczowym tego roku. W tym roku chcę się zmotywować do tego, żeby zacząć realizować moje plany, których jest naprawdę sporo. Chcę się zmotywować do tego, by utrzymać regularne prowadzenie bloga, bo ogromnie to lubię i nie znoszę stąd znikać. Chcę się zmotywować do tego, żeby mieć większy wpływ na moje własne życie i na to co się w nim dzieje oraz żeby być bardziej asertywną. A Wy? :)Jako pierwszy zestaw w roku 2016 przedstawiam Wam set z granatowym kożuszkiem w roli głównej, który polubiłam. Jest miękki, ciepły i dobrze wykonany, choć czasem lubi się posypać z niego białe owieczkowe podszycie, ale nie jest to zbyt uciążliwe. Do niego dobrałam brązowe skórzane spodnie ze szwem przez całą długość nogawki i białą koszulę. Do tego włożyłam botki na słupku, które już znacie z tego posta, ale dzisiaj w trochę innej odsłonie, bardziej eleganckiej. kurtka: TUTAJspodnie: gina tricot / second handkoszula: second handtorebka: h&m / second handrękawiczki: @buty: royal fashionzdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Podsumowanie roku 2015 / Szczęśliwego Nowego Roku!

I znów czas zatoczył koło, znów minęło okrągłe, znane już wszystkim trzysta sześćdziesiąt pięć dni i rok 2015 dobiega końca. To dziś jest ostatni dzień tego roku, a także ostatnia noc, podczas której będziemy świętować nadejście nowego. Ten rok, jak chyba każdy, przyniósł wiele zmian - na lepsze, na gorsze, NA INNE. Często te zmiany widzimy dopiero z chwilą, gdy popatrzymy jak było rok temu. A było po prostu inaczej. Myślę jednak, że każdy rok posuwa nas w przód, o krok, o dwa, o dziesięć. Każdy rok przynosi coś nowego, dodaje nam doświadczenia, pewnej życiowej mądrości. Nie bądźmy dla siebie zbyt surowi, bo jeśli tylko wstaliśmy po upadku, nie jest źle! :)Z okazji wejścia w nowy rok życzę Wam Kochani, aby był on lepszy niż poprzedni - ciekawszy, barwniejszy, bogatszy w sensie duchowym. Żebyście spełniali swoje marzenia, żebyście się nie poddali w drodze do celu, żebyście realizowali siebie. Życzę Wam tego, że jeśli będą zmiany, to tylko w kierunku, w którym Wy byście chcieli by zmieniało się Wasze życie. I nam wszystkim tutaj obecnym życzę po prostu tej wątłej, czasem gdzieś uciekającej, aczkolwiek bardzo potrzebnej - MOTYWACJI. Szczęśliwego nowego roku! :) Widzimy się już niedługo, mam nadzieję, że w tym nowym roku częściej, a tymczasem zostawiam Was z postem, który w specyficzny sposób, w formie top piątek, podsumowuje mój rok 2015. Zapraszam. :)TOP 5 ULUBIONYCH PIOSENEK POLSKICHczyli to, czego słuchałam najchętniej1. Artur Rojek - Syreny2. Marcelina ft. Piotr Rogucki - KARMELOVE3. Perfect - Wszystko ma swój czas4. Szymon Chodyniecki - Sam na sam5. LemON - JutroTOP 5 NIELUBIANYCH PIOSENEK POLSKICHczyli to, czego nie mogłam już słuchać1. Natalia Nykiel - Bądź duży2. Grzegorz Hyży - Wstaję3. Kasia Popowska - Lecę tam4. Video - Wszystko jedno5. Bednarek ft. Staff - Chwile jak teTOP 5 ULUBIONYCH PIOSENEK OBCYCHczyli to, czego słuchałam najchętniej1. Adele - Hello2. Marlon Roudette - When the beat drops out3. Felix Jaehn ft. Jasmine Thompson - Ain’t Nobody 4. Shane Wirkes - House practice5. Маша Мирова - Я хочу, чтобы не былобольше войныTOP 5 NIELUBIANYCH PIOSENEK OBCYCHczyli to, czego nie mogłam już słuchać1. Meghan Trainor - All about that bass2. Kelly Clarkson - Heartbeat song3. Adam Lambert - Ghost town4. Nicky Jam ft. Enrique Iglesias - El perdón5. Hurts - Some kind of heavenTOP 5 ULUBIONYCH KANAŁÓW NA YTczyli kanały, które oglądałam najchętniej1. Red Lipstick Monster by Ewa2. Julka Kobus3. Last Dream by Ola 4. Stylizacje TV by Karolina5. Alex There by OlaTOP 5 ULUBIONYCH FILMÓW NA YTczyli filmy, które spodobały mi się najbardziej1. Świadomość tego jak mało świata doświadczamy2. You look disgusting by My Pale Skin3. Power of makeup by NikkieTutorials4. Problemy dziewczyn by Szparagi5. Chłopiec, który żył już kiedyśTOP 5 FILMÓWczyli filmy, które mi się podobały1. Bogowie w reżyserii Łukasza Palkowskiego (PL)2. Carte Blanche w reżyserii Jacka Lusińskiego (PL)3. Interstellar w reżyserii Christophera Nolana (USA)4. Ze wszystkich sił w reżyserii Nilsa Taverniera (FR)5. Focus w reżyserii Glenna Ficarra i Johna Requa (USA)TOP 5 SERIALI czyli seriale, które najczęściej oglądałam1. Mentalista2. The walking dead3. Z Nation 4. Gra o tron5. Zaklinaczka duchówTOP 5 PRZECZYTANYCH KSIĄŻEKczyli książki, które wydały mi się najciekawsze1. Tajniki makijażu RLM by Ewa Grzelakowska-Kostoglu2. Kat z listy Schindlera by Johannes Sachslehner3. Ostatnia spowiedź tom II by Nina Reichter 4. Kości są wieczne by Katchy Reichs5. Dzika droga. Jak odnalazłam siebie. by Cheryl StrayedTOP 5 ULUBIONYCH BLOGÓWczyli blogi, które odkryłam w tym roku1. My pink plum by Magda i Kamil2. the biscuit factory by Olga Oktawia3. Keep it simple style by Paulina4. Try to save it by Ewa5. One little smile by PaulinaTOP 5 KOSMETYKÓW DO TWARZYczyli kosmetyki do makijażu, których najchętniej używałam1. Podkład Maybelline Affinitone od Maybelline2. Obie paletki cieni Nude make up kit z Lovely3. Róż Smooth'n wear do policzków od Wibo 4. Tusz do rzęs Pump up z Lovely5. Cienie do brwi Eyebrows stylist set od EssenceTOP 5 KOSMETYKÓW DO WŁOSÓWczyli kosmetyki do włosów, które stosowałam najczęściej1. Balea Profssional, szampon głęboko oczyszczający2. Isana Professional, szampon pielęgnacja olejami3. Isana, masło do ciała z masłem shea i kakaem4. Balea, odżywka bez spłukiwania z mango i aloesem5. Baby Dream, delikatny szampon

AGA-KA

Stylizacje: Kożuszkowa ramoneska i timberlandy

Święta, święta i po świętach. Tak oto, w atmosferze generalnego, przejmującego i przemiłego luzu, minęły świąteczne dni, pełne bez horyzontalnego obżarstwa! W mgnieniu oka minął czas, na który wielu z nas czeka cały rok, bo końcu wszystko co dobre szybko się kończy. Za chwilę kończy się również rok - niewiarygodne jak szybko przeminął. Osobiście muszę przyznać, że wyjątkowo nie lubię czasu pomiędzy świętami, a Nowym Rokiem. No, chyba tylko ze względu na to, że jest on trochę luźniejszy jeśli chodzi o uczelnię. Poza tym, po prostu go nie lubię, chyba dlatego, że wyjątkowo wyraźnie nakreśla przemijający czas i zwiastuje, że kolejny rok dobiega końca, zmuszając do zrobienia bilansu zysków i strat. I tak, o ile bilans wyjdzie na plus, można to jakoś przeżyć, ale jeśli wynik będzie minusowy... Mam nadzieję, że nie będzie tak źle! Dodatkowo nie znoszę wszelkich pozostałości po świętach, które jeszcze przez kolejny miesiąc, czy dwa, pałętają się po domu, wchodzą gdzieś pod ręce, zostawiają we mnie jakiś niesmak, sama nie wiem dlaczego. A jak to się przedstawia u Was? :)Dziś zdjęcia stylizacji, w której główną rolę odgrywać miała kożuszkowa ramoneska, w kolorze militarnej zieleni. Kiedy pierwszy raz jej dotknęłam, zakochałam się bezgranicznie. Jest wykonana z przyjemnego, miękkiego materiału, a jej krój jest idealny. Śmieszy mnie tylko fakt, że pod koniec grudnia, jestem w stanie wyjść na zewnątrz w raczej wiosennej kurtce. Do ramoneski postanowiłam dobrać delikatnie różową koszulę - połączenie różu i khaki jest wbrew pozorom bardzo udane - kraciasty szalik i brązowe trapery. Like my blog on FACEBOOK.kurtka: TUTAJspodnie: cubus / second handkoszula: second handtorebka: second handszalik: second handbuty: allegrozdjęcia: B

AGA-KA

Wigilia Bożego Narodzenia 2015

I tak dzień, na który wiele z nas czeka cały rok, przeszedł do historii. Kolejna wigilia już za nami, a tak naprawdę jeszcze jutrzejszy dzień i za nami będą już całe święta. Naprawdę ciężko mi uwierzyć, że ten czas tak szybko płynie, a już tym bardziej ucieka kiedy spędza się go w rodzinnym gronie, na rozmowach, śmiechach, jedzeniu i po prostu biesiadowaniu. Mam nadzieję, że Wam święta płyną równie miło, spokojnie i radośnie. :) Dziś z racji tego, że mamy błogi, leniwy czas, przychodzę do Was z lekkim lifestyle'owym postem. W tym roku była pierwsza wigilia, której nie spędzałam w swoim rodzinnym domu, a tym razem w domu u siostry i szwagra (pozdrawiam ciepło, bo wiem, że czytacie! :)), dlatego też było nieco inaczej niż zwykle. Tradycjom jednak stało się zadość i na stół wjechał barszcz czerwony z uszkami, karp, potrawy na słodko z makiem, a później przy kawie, herbacie i ciastku, rozpakowywaliśmy prezenty, których jak stwierdziliśmy w nowych domach Mikołaj nie oszczędza! Tutaj napomknę, że jestem niezmiernie i bezgranicznie uszczęśliwiona tym co znalazłam w kolorowych opakowaniach, bo połowa mojej wishlisty, którą możecie znaleźć w TYM poście, zostaje odhaczona - dziękuję jeszcze raz wszystkim Mikołajom. ♥ Po tym przemiłym zwyczaju jakim są prezenty, jeszcze długo długo siedzieliśmy wspólnie rozmawiając, najadając się tonami słodkości, wlewając w siebie litry napojów i ciesząc się swoim towarzystwem. Śmiało stwierdzam, że ta pierwsza wigilia inna niż zwykle, była po prostu przeurocza. A tymczasem zostawiam Was z migawkami z tego wieczoru. Aha, i nie przejmujcie się mistrzami drugiego planu na zdjęciach! :D Like my blog on FACEBOOK.sukienka: cubus / second handbransoletka: by dziubeka / prezent

AGA-KA

✳ Radosnych świąt! ✳

Kochani, co prawda już wszyscy z Was są po Wigilii, ale niestety wcześniej nie udało mi się tutaj zaglądnąć. Z racji jednak tego, że prawdziwe święta zaczynamy dopiero jutro, życzę Wam żeby te święta były przede wszystkim rodzinne, żebyście spędzili z bliskimi ten czas, którego na co dzień nieco brakuje. Radosnych i spokojnych, żeby w te dni nie było w Was smutku i zmartwień. Żebyście przez te dni odpoczęli od szarej codzienności, odetchnęli od codziennych spraw, nabrali dystansu i siły do walki z nowym jutrem. Życzę Wam też spełnienia wszelkich marzeń, bo podobno święta Bożego Narodzenia to magiczny czas. Napawajcie się więc tą magią, chłońcie ją, czujcie ją i nie przegapcie żadnej chwili. Mam nadzieję, że święta te spędzicie w cieplutkiej atmosferze, a prezenty spod choinki umilą Wam ten szczęśliwy czas. Radosnych świąt Kochani Czytelnicy! :) Like my blog on FACEBOOK.

AGA-KA

Leniwa przedświąteczna niedziela

Weekend dobiega końca, co oznacza, że już za cztery dni czeka nas Wigilia Bożego Narodzenia! Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, w szczególności kiedy na zewnątrz zdaje się być wiosna, zamiast białej zimy. W takiej sytuacji naprawdę ciężko poczuć atmosferę nadchodzących wielkimi krokami świąt. Dzisiaj, po ciężkim ostatnim tygodniu na uczelni, ale też po dniach spędzonych w pracy, w ramach odpoczynku, zrobiłam sobie leniwą niedzielę. Jak to zwykle u mnie bywa w niezbyt produktywne dni, wskoczyłam w wygodne getry, luźną górę, ciepłe skarpety, zrobiłam gorącą herbatę i nadrabiałam brak śniegu drugą częścią klasyka filmowego, bez którego świąt by nie było - Kevin sam w Nowym Jorku. Lubicie, czy wręcz przeciwnie? :) Ja ubóstwiam i wałkuję obie części każdego roku! Dodatkowymi wspomagaczami do budowania świątecznego nastroju był uroczy sweterek z reniferkiem, który wykopałam w second handzie, za jakąś śmieszną kwotę, wełniane skarpety, których ceny w sieciówkach oscylują koło trzydziestu złotych - ja za swoje zapłaciłam pięć, a także świetny świąteczny case, który dostałam niedawno od etuo.pl - niesamowicie go polubiłam nie tylko za tą klimatyczną grafikę, ale przede wszystkim za świetną jakość, bo wykonany jest z grubego tworzywa, które naprawdę dobrze chroni mój telefon przez wszelkimi uszkodzeniami. I tak, siedząc przed komputerem i leżąc w łóżku, pijąc litry herbaty (jak zazwyczaj w wolne dni, straszna ze mnie herbaciara!) i próbując poczuć atmosferę świąt, przebąblowałam całą wolną niedzielę. Zero efektywności, a tu czeka góra prezentów do spakowania. A Wy, czujecie już Boże Narodzenie, czy niekoniecznie? :) Like my blog on FACEBOOK.case: etuosweter: george / second handlegginsy: cubus / second handskarpetki: second handzdjęcia: B

AGA-KA

Stylizacje: Timberlandy na słupku i bluza z wzorem pantery

Obserwując to co dzieje się wokół mnie dochodzę do wniosku, że prawdziwa tradycja Bożego Narodzenia (nie wspominając o aspekcie wiary w tych świętach, bo takowej nie każdy musi się poddawać) umiera, ustępując miejsca komercyjności. Podobnie jak z okazji innych mniejszych jubileuszy, tak i przy owych świętach, na które teraz czekamy, sklepy urządzają sobie wyścigi kto więcej sprzeda, kto lepiej sprzeda. A wszystko zaczyna się od ubranej wielkiej choinki w samym środku centrum handlowego i sklepienia z migających miliardów lampek, a to wszystko już przed 11 listopada, żeby czasem nie było za późno! Zaraz potem nadchodzi faza jeszcze intensywniejszego wprowadzania potencjalnych kupujących w konsumpcyjne nastroje - zaczynając od sztucznego śniegu na wystawach, poprzez morze świątecznych dekoracji, kończąc na zatruwaniu życia w kółko lecącymi z głośników świątecznymi szlagierami typu Last Christmas, które każdego roku brzydną coraz bardziej. W wielu przypadkach ta świąteczna mieszanka wybuchowa niestety działa, bo mam wrażenie, że z roku na rok ludzie kupują coraz więcej niepotrzebnych i zbędnych rzeczy, wynagradzając chyba w ten sposób brak czasu na chwilę zatrzymania się, zadumy, celebrowania tych świąt i faktyczną radość z tego, że nadchodzą. Nagle okazuje się, że święta to bardziej to, co chcę mieć, a nie to co chcę czuć, przeżywać. Ocean nastrojo-wprowadzaczy z Ikei czy Pepco, żeby czasem nie było, że nie mam! I tak trochę się boję, że Boże Narodzenie staje się powoli bardziej trendem, niż tradycją i magią, którą zostało stworzone. Dzisiaj zdjęcia dość słoneczne, w dzień ich robienia było niezwykle ciepło, tym bardziej jak na grudzień. Do stworzenia zestawu zainspirowały mnie timberlandki na słupku od ROYAL FASHION, z panterkową wstawką z tyłu. Przez niewysoki, stabilny obcas są niezwykle wygodne, ale też uniwersalne. Będą pasowały do wielu stylizacji, zarówno tych bardziej na luzie, czy tych elegantszych. Do tego dopasowałam białą bluzę również z motywem pantery, czarne spodnie, listonoszkę. Na ręce z kolei mam prezent od NIOBOS, a mianowicie biały zegarek - zawsze marzył mi się biały zegarek - z resztą już Wam pisałam, że ostatnio stałam się maniaczką zegarków. Like my blog on FACEBOOK.bluza: cropp / @zegarek: niobosspodnie: second handkurtka: dunnes store / second handtorebka: h&m / second handbuty: ROYAL FASHIONzdjęcia: B

AGA-KA

Stylizacje: Bordowe spodnie i kolorowy szal

Mikołajki. Dzień, który z dzieciństwa wspominam bardzo dobrze. Kojarzy mi się z tamtych lat z nieprawdopodobną magią, radością, szaleństwem. Najpierw pisanie listu do Świętego Mikołaja, czyli czynność która stała się prawie obrządkiem, bo przecież trzeba zadbać żeby list był ładny, żeby był czytelny i co najważniejsze, żeby umieścić w nim dokładny adres. Bo co jeśli Mikołaj mnie nie znajdzie i nie dostanę wymarzonego prezentu? Zaraz potem tradycja zostawiania listu w oknie, tylko tak żeby nie spadł, bo przecież Mikołaj jak będzie przelatywał magicznym pojazdem, musi zauważyć, że tu mieszka taka Agnieszka i czeka na podarek. I kiedy w końcu list znikał, radość sięgała zenitu - zobaczył, zabrał, dostanę prezent! W przeddzień wielkiego dnia ciężko było mi zasnąć, a kiedy już tak się stało, jako pierwsza budziłam się z samego rana budząc kolejno cały dom krzyczeniem: Mikołaj, Mikołaj już był! Po cudownym etapie euforycznego czekania na mikołajki, przyszedł czas na etap szukania dowodów i jako mały detektyw, bawiłam się w zostawianie Mikołajowi ciasteczek i czegoś do picia, żeby sprawdzić czy faktycznie istnieje i spożyje skrzętnie szykowany posiłek. Jakież było moje zdziwienie kiedy któregoś roku wraz z prezentem pod poduszką, zastałam list nie do Świętego Mikołaja, a od niego, adresowany do mnie. Pisał w nim bardzo uprzejmie, że chciałby żebym była grzeczna, kochana i żebym przestała się kłócić z rodzicami i rodzeństwem. A potem, miałam wtedy jakieś jedenaście czy dwanaście lat, nadszedł kres pięknej opowieści, która zawsze budziła ciepłe emocje, sprawiała, że świat wydawał się magiczny, choć może czasem niewytłumaczalny - list do Świętego Mikołaja został znaleziony! Umarł Święty Mikołaj z białą brodą, w czerwonym kubraczku, z wielkim workiem na plecach, który po cichu, magicznie, wciskał prezent pod poduszkę, mrucząc pod nosem: ho ho ho. I nagle wszystkie fakty zaczęły się składać: nadgryzione ciasteczka, list o tym, żebym poprawiła zachowanie, a potem w końcu fakt, że przecież przez tyle lat mieszkaliśmy w mieszkaniu, gdzie nie było komina, a Mikołaj i tak przychodził.I teraz z perspektywy czasu uważam, że ta cała opowieść i magia jaką dali mi moi rodzice, to była jedna z najpiękniejszych rzeczy! Uwielbiam te wspomnienia o rozwrzeszczanej z radości mnie, o zapachu Mieszanki Krakowskiej (to najmocniejsze skojarzenie w moich dziecięcych mikołajek!) roznoszącym się po całym domu, o zachodzeniu w głowę jak to ten Mikołaj jest w stanie w jedną noc zaglądnąć do tylu domów. I do dziś, choćby nie wiem co, nie mogę zrozumieć jak rodzice to robili, że nigdy prze nigdy nie obudziłam się kiedy wkładali prezent pod moją poduszkę. Ale to była chyba już prawdziwa mikołajowa magia. :) Dziś bordowe spodnie, kolor który uwielbiam i mam go w szafie naprawdę dużo. Mam bordowe spodnie, bordowy top, bordowe sweterki, bordowy szalik, czekam nawet na wylicytowany bordowy płaszczyk...bordowy zawrót głowy. Do tego jasno szary sweter, wielki, kolorowy szal z H&M, motocyklowe botki. Dziś także debiut delikatnego pierścionka od NIOBOS.pl, który niesamowicie mi się podoba. Jest delikatny, ale też nie znika na dłoni, bardzo się polubiliśmy. I jeszcze apropos dłoni - wiem, że nie wyglądają pięknie, ale było po prostu baaaardzo zimno! A Wy, jak wspominacie swoje mikołajki z dzieciństwa? :)Like my blog on FACEBOOK.sweter: atmosphere / second handspodnie: vero moda / second handpłaszczyk: only / second handtorebka: h&m / second handszalik: h&m / second handpierścionek: niobos.plbuty: sinsayzdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Kochany Święty Mikołaju, czyli świąteczna wishlista 2015

1 grudnia. Święta zbliżają się wielkimi krokami, a że jestę blogerę, mam ułatwioną sprawę jeśli chodzi o pisanie listu do Świętego Mikołaja. Nie muszę bawić się w kartki, pisaki, kredki, wyklejanki, bo przecież mam bloga, którego moja wspaniała rodzina czytuje. O ile ma czas. Korzystając więc z tej niepowtarzalnej okazji, pragnę się podzielić z Wami, no i oczywiście z Szanownym Świętym Mikołajem, moimi tegorocznymi marzeniami. Oczywiście, mogłabym dostać wszystkie czternaście pozycji i wcale bym się nie obraziła, ale pewnie portfel Mikołaja stałby się smutny z racji przerażającej pustki, dlatego też z mej wrodzonej dobroduszności i troskliwości pozostanę przy tym co łaska! Może coś z mojej listy też Wam się marzy? :)1. Książka Co za szycie, która jest małym poradnikiem jak zacząć przygodę z szyciem, zawiera wiele ciekawych i przydatnych informacji dla początkujących i nie tylko2. Tajniki makijażu od Red Lipstick Monster, którą uwielbiam ♥3. Kultowy już i chyba już do znudzenia przerabiany Zniszcz ten dziennik4. Paletka cieni od Makeup Revolution Flawless5. Jajeczkowy balsam do ust na mroźną zimę od EOS6. Nowość od Tangle Teezer - szczotka Tangle Teezer Blow Styling do prostowania włosów podczas suszenia7. Lusterko stojące MYKEN by Ikea8. Statyw do aparatu, który w wielu aspektach ułatwia pracę9. Sztuczna skóra owcza TEJN by Ikea10. Zestaw obiektywów do smartfona 11. Kominek i ładnie pachnące, najlepiej zimowe woski od Yankee Candle12. Kubek termiczny, nielejący się, idealny na herbatę na wynos ♥13. Karta micro SD do telefonu14. Ostatni tom mojej ukochanej sagi Ostatnia spowiedź

AGA-KA

Stylizacje: Jeans razy dwa i kardigan w azteckie wzory

Właśnie kończy się ostatni weekend listopada. Ten miesiąc był dla mnie bardzo intensywny i ani praktycznie na chwilę nie dał mi odpocząć, bo nawet wyjazd do Kijowa, który teoretycznie był urlopem, przeminął jak wiecie bardzo aktywnie. Bardzo nie lubię niedziel, niezależnie od tego czy pracuję czy nie, ale dzisiejsza przynajmniej pozwoliła mi trochę odetchnąć. Choć z natury jestem raczej leniem i wolę dłużej zostać w łóżku, ostatnio nabrałam nawyku dość wczesnego wstawania, bo kiedy już nadchodzi wolny dzień, po prostu mi go szkoda. Dziś było nieco inaczej, bo pospałam aż do jedenastej, ale szybko wstałam, zrobiłam gorącą herbatę, którą obowiązkowo piję każdego ranka żeby się obudzić, i już chwilę potem byłam gotowa do wyjścia na zdjęcia. Swoją drogą jestem z siebie dumna, bo moja blogowa systematyczność wzrosła, a nawet powiedziałabym nabrała zabójczego tempa. Oby tak dalej!Po ostatnim zestawie na pięknym jesiennym tle, czas na zdjęcia rażące szaro-burością, która zapanowała wokół. Wszystko fajnie, może być jesień, może być zimno, ale chociaż otoczenie mogłoby współpracować i nie zabijać szarością. I tak zrodziło się zestawienie jeansów z super wygodną jeansową koszulą i ciepłym, milusim kardiganem w azteckie wzory. Polubiłam połączenie tych granatów, błękitów i beżu, a Wam jak się podoba? :) Like my blog on FACEBOOK.kardigan: second handkoszula: fishbone / second handpłaszcz: second handtorebka: h&m / second handbuty: second handzdjęcia: MaBaKo ♥

AGA-KA

Podróże: Tam gdzie czas się zatrzymał - Czarnobyl 2015

Dziś zgodnie z obietnicą zabieram Was w miejsce, którego nie sposób opisać - do Czarnobyla i Prypeci. Z racji tego, że Czarnobyl oddalony jest od Kijowa tylko około 140 kilometrów, a ja i Aneta bardzo chciałyśmy się tam wybrać, doszłyśmy do wniosku, że skoro będziemy tak blisko to wykorzystamy tę okazję, która więcej mogłaby się nie powtórzyć. Zaczął się więc wielki research żeby znaleźć odpowiednią ofertę - w miarę sprawdzoną, niezbyt drogą, z dobrą datą. W końcu po wielu poszukiwaniach stanęło na Solo East Travel, które z resztą z tego oto miejsca Wam gorąco polecam!Wycieczkę zaczęliśmy w Kijowie o godzinie 8, gdzie okazało się, że cała nasza grupa liczy całe pięć osób. Z perspektywy czasu stwierdzam, że jest to wspaniała liczba na tego typu wycieczki z racji tego, że cała organizacja idzie szybko, nie trzeba na nikogo czekać, plan się nie rozpełza w czasie jak to zwykle bywa przy większych grupach. No, może pomijając spóźnialskich, którzy potrafią się spóźnić na zbiórkę godzinę, mieszkając trzy minuty od jej miejsca. :) Naszym środkiem transportu był bus, z zamontowanym monitorem, gdzie w trakcie drogi do samego Czarnobyla mogliśmy oglądnąć film na temat tego jak doszło do katastrofy. Już na miejscu spotkaliśmy się z naszą panią przewodnik, która przy akompaniamencie umundurowanych którzy sprawdzili nasze paszporty, wprowadziła nas do strefy. Tutaj muszę zaznaczyć, że w strefie jako takiej jest kilka tzw. checkpointów, gdzie sprawdzana jest lista uczestników wycieczki. Już przy wjeździe do samego Czarnobyla wzmaga się piorunujące wrażenie pustki - pusta droga, zasiana gdzie nie gdzie liśćmi, zero samochodu, zero życia. Kawałek Ziemi, który umarł. Samą podróż przez zonę zaczęliśmy od oglądnięcia położonego w środku lasów tzw. Oka Moskwy, czyli metalowej konstrukcji, która niegdyś była instalacją radaru pozahoryzontalnego (funkcja anty balistyczna). Całość jest naprawdę ogromną, żelazną konstrukcją, czego nie oddają niestety zdjęcia, ale uwierzcie mi na słowo.Kolejnym punktem naszej wyprawy był już sam teren elektrowni jądrowej, gdzie doszło do wypadku. Jest to teren wielki, stricte przemysłowy, na którym znajdują się cztery dokończone reaktory i dwa, które były w budowie, jednak katastrofa nakreśliła ich los. Ten, w którym doszło do wypadku ma numer cztery. Co ciekawe to muszę tutaj wspomnieć, że jeden z nich był w czynnym użyciu aż do roku 2000! Wracając do reaktora, który interesuje nas najbardziej, został on zabudowany tzw. sarkofagiem, który miał za zadanie zapobiegać temu, by szkodliwe promieniowanie i pyły radioaktywne wydostawały się do atmosfery. Dziś jednak mamy dwa sarkofagi: stary sarkofag, który jest w rozsypce, ale także nowy sarkofag, który do roku 2017 ma zostać ukończony i za pomocą specjalnego systemu, zostanie nasunięty nad reaktor numer 4, aby nadal mógł nas chronić. Warto tutaj też napisać, że wokół samej elektrowni rozciąga się tzw. Czerwony Las, który swoją nazwę zyskał z racji tego, że zaraz po katastrofie liście drzew z powodu radioaktywnego pyłu, zrobiły się czerwone. Kolejnym punktem wyjazdu jest oczywiście znana wszystkim zainteresowanym Prypeć - miasteczko zbudowane w odległości kilku kilometrów od samej elektrowni jądrowej. Miasteczko, które przed katastrofą tętniło śmiechem, życiem, było świetnie zaopatrzone, miało swoje kino, basen, szkołę, centrum handlowe, hotel. Miasto nazwane niegdyś miastem dzieci i róż, dziś zarośnięte drzewami, trawą, zapuszczone, niszczejące od prawie trzydziestu lat - miasto duchów. Miasto pełne pozostawionych przedmiotów codziennego użytku: mebli, zabawek, butów, bo ludzie którzy w pośpiechu je opuszczali, nie zdawali sobie sprawy, że już nigdy tam nie wrócą. Prypeć miała nawet swój park rozrywki ze sławetnym kołem młyńskim, które do dziś stoi niewzruszone. I o ile ten widok patrząc na zdjęcia jest przerażający, a w rzeczywistości jeszcze bardziej, to wiedząc jak Prypeć wyglądała przed katastrofą i widząc ją po katastrofie, rysuje się straszne porównanie, budzące dziwne, niewytłumaczalne emocje. Swój wyjazd zakończyliśmy pysznym, sytym obiadem w małym hotelu w Czarnobylu, który wciąż sobie egzystuje. Z resztą jak i część miasta, gdzie życie toczy się swoim torem, gdyż jako miasto przemysłowe Czarnobyl jest nadal ważnym okręgiem i ludzie pracują tam na zmiany: piętnaście dni pracy, piętnaście dni z dala od Czarnobyla. Części z Was może wydać się to niezrozumiałe, żeby udawać się do takiego miejsca, niebezpiecznego, jednak tak naprawdę mierząc promieniowanie w Kijowie i w samym Czarnobylu, w wielu miejscach kijowskie było wyższe. Nie jest tak, że jesteśmy od podobnego promieniowania odseparowani, ono jest wokół nas, może nie w takiej ilości, ale jednak. Tak naprawdę nie widzę w tym nic niebezpiecznego jeśli stroni się od dotykania czegokolwiek, a wstęp do zony odbywa się i tak tylko i wyłącznie w długich ubraniach. Natomiast przy opuszczaniu strefy, każdy uczestnik zobowiązany jest do przejścia przez specjalną bramkę mierzącą stopień napromieniowania (choćby odzież może złapać radioaktywne cząsteczki). Czy było warto? Było. Nie żałuję ani złotówki wydanej na ten wyjazd, szczególnie, że od zawsze ciekawił mnie temat katastrofy w Czarnobylu. Pomimo tego, że tam byłam, widziałam to na własne oczy, znam historię, o której z resztą dużo by opowiadać i na pewno jeszcze duża wiedza pozostała do przyswojenia, nadal jestem pod wielkim wrażeniem i nie mieści mi się w głowie to, jak w ciągu jednej chwili, jednego błędu, stracony został tak wielki obszar. Przez jeden błąd, wypadek, ludzie stracili domy, stracili swoje miejsce, w którym planowali mieszkać i stworzyć swoją przyszłość, a niektórzy z nich po prostu stracili tam życie, nie zdając sobie sprawy ze skutków choroby popromiennej. Czarnobyl i Prypeć to według mnie obszar melancholijny, nasiąknięty w dużej ilości żalem, napawający niepokojem, wzbudzający skrajne emocje. To miejsce, w którym czas się zatrzymał w 1986 roku, prawie trzydzieści lat temu i stoi do dziś. Polub mój blog na FACEBOOK.

AGA-KA

Podróże: Kijów 2015

Nie wiem czy się tutaj chwaliłam, ale początek listopada spędziłam w uroczym Kijowie. Cóż, trzeba przyznać, że Ukraina to na dzień dzisiejszy niezbyt popularny kierunek podróży, ale mną powodowały wyższe względy, ale o tym kiedy indziej. Pierwszy raz od dawien dawna podróżowałam w tak wygodny sposób, a mianowicie samolotem, właśnie ze względu na to, że Ukraina spadła na jedno z ostatnich miejsc na liście najchętniej odwiedzanych krajów. Dzięki temu nasze bilety z Katowic wprost do Kijowa kosztowały niecałe czterysta złotych (z bagażem!) w obie strony! Po zagięciu czasoprzestrzeni spowodowanym różnicą czasu, po niecałych dwóch godzinach lotu, dotarliśmy do celu. Pierwsze zmagania z kijowską komunikacją miejską, która składa się z autobusów, trolejbusów i tzw. marszutków, wypadły bardzo blado. Zupełnie nieczytelne rozkłady jazdy, cyrylica i brak znajomości przez Ukraińców języka angielskiego - oto z czym trzeba się liczyć wybierając się w tamte strony. Prędzej dogadywaliśmy się po polsku. Wreszcie, po jakiejś półtorej godziny, dzięki przemiłej pomocy pewnej uroczej pary, udało nam się wydostać z lotniska i przetransportować na Majdan, który jest sercem Kijowa. Kolejnym trudnym zadaniem okazało się znalezienie zarezerwowanego wcześniej na Bookingu noclegu, który okazał się nie hotelem, a po prostu osobnym, prywatnym apartamentem, z którego wychodziło się wprost na wspomniany wcześniej Majdan - Plac Niezależności. I tak, zanim odnaleźliśmy się w mieście, względnie rozpakowaliśmy i odświeżyliśmy po podróży, w Kijowie zapadł zmrok. Pierwsze późne popołudnie i wieczór spędziliśmy bardzo leniwie, spacerując po Majdanie, aklimatyzując się i próbując ukraińskie przysmaki. W drugi dzień nasza czteroosobowa ekipa podzieliła się - ja z Anetą, którą znacie już z posta o Pradze, pojechałyśmy na długo wyczekiwaną wycieczkę do Czarnobyla, a pozostała dwójka została w mieście. Jeśli chodzi o wyjazd do Czarnobyla to przygotuję dla Was o tym osobny post!Jeden z dni był wyjątkowo intensywny, bo postanowiliśmy po prostu zwiedzać Kijów. Zanim wyjechaliśmy z Polski, mieliśmy przygotowaną listę miejsc, które chcemy zobaczyć. Było tego trochę i niestety akurat tak się złożyło, że przypadł nam dość ponury dzień, dlatego też nie dość, że zmarzliśmy, to i zdjęcia nie są zbyt radosne. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od cerkwi św. Michała (niebieska), do której udało nam się wejść, obowiązkowo dla pań w nakryciach głowy. W środku niestety nie dało robić się zdjęć, ale kiedy tam weszliśmy, byłam poruszona. Było to dla mnie wręcz przeżycie mistyczne, którego nie da się opisać. Kolejno trafiliśmy na cerkiew św. Andrzeja (zielona), ale niestety była w remoncie więc nie prezentowała się tak ładnie. Idąc w dół ze wzgórza, na którym znajdowały się cerkwie, zaszliśmy do kolejki linowej (podobną jechałyśmy w Pradze), którą wyjechaliśmy z powrotem na górę i udaliśmy się zobaczyć kolejną świątynię. Po długim spacerze na zimnie, postanowiliśmy zjeść obiad w jednej z knajpek niedaleko Majdanu - trafiło na restaurację Katyusha, urządzoną istnie w stylu vintage. Co prawda na jedzenie czekać trzeba było dość długo, ale było przepyszne i bardzo tanie jak na centrum stolicy. Później postanowiliśmy odwiedzić kijowskie katakumby (Ławra Peczerska), co niestety okazało się niemożliwe. Po drodze jednak trafiliśmy na najgłębszą stację metra na świecie o głębokości 105 metrów. Wyjazd ze stacji na powierzchnię trwa jakieś dziesięć minut - najpierw jednymi ruchomymi schodami, potem drugimi. Odwiedziny w katakumbach nadrobiłyśmy jednak z Anetą następnego dnia, kusząc się na rosyjskiego przewodnika, bo niestety do pieczar nie łatwo było trafić i wolałyśmy się nie zagubić. I jeśli ktoś myśli, że język rosyjski jest podobny do polskiego - okrutnie się myli, nie zrozumiałam ani słowa! Niestety w podziemiach nie dało się robić zdjęć, ale ten punkt zwiedzania Kijowa jest obowiązkowy. Atmosfera, kiedy chodzi się krętymi, małymi korytarzykami ze świeczką w ręku, bo wkoło jest zupełnie ciemno, ludzie przyjeżdżający tam z różnych stron żegnają się, całują szklane trumny ze szczątkami duchownych, jest niesamowita i naprawdę warto ją poczuć.Kijów to bardzo ciekawe, ładne, aczkolwiek miejscami niezadbane miasto, które jednak mnie ujęło. Marszutki, czyli jeżdżące na dziko busy, ze śmiesznymi zasłonkami z frędzelkami niczym w kolumbijskich autobusikach, zatrzymujące się nawet na środku drogi. Ogrzewane przejścia podziemne, pełne malutkich sklepików z pamiątkami, szybkim jedzeniem, telefonami. Podziemne centrum handlowe, które ciągnie się chyba pod całym Majdanem, ze szklaną kopułą na środku placu. Taksówki na telefon, które chyba niezbyt często przyjeżdżają i bilety na metro za osiemdziesiąt groszy w formie żetonów. Bilety na autobus sprzedawane przez Panią Biletową w środku pojazdu i kasowniki w formie dziurkaczy przygwożdżonych do rurki. Niedrogie, dobre jedzenie i naprawdę mili ludzie. A co ciekawsze - Kijów, choć pełen weteranów wojennych zbierających na chleb, miejscami może dość rewolucyjny i wciąż przypominający o wojnie i wydarzeniach na Majdanie - jest naprawdę bezpieczny. Jeśli jeszcze ktoś z Was zastanawia się nad wizytą w Kijowie, gorąco polecam. :) Like my blog on FACEBOOK.

AGA-KA

Stylizacje: Bordowa koszula w groszki i kalosze

Na dłuuugo zostawiłam Was ze słoneczną Pragą, wiem, ale ostatnie tygodnie u mnie były dość szalone, było nieco zawirowań, a co najważniejsze spędziłam kilka dni w Kijowie, o którym z pewnością pojawi się tutaj post. Blog znów uciekł z obiegu, ale w rękawie mam jeszcze asa - słoneczne i bardzo jesienne zdjęcia. Mam tylko nadzieję, że nie ostatnie w tym roku, bo pogoda jest niezmiernie zmienna. W dodatku ciężko nie zauważyć, że dookoła nas w zatrważającym tempie pojawiły się już świąteczne światełka, choinki i centra handlowe zaczęły nastrajać nas do przedświątecznych zakupów, w końcu połowa listopada, choć przecież mogli poczekać bodaj do jedenastego. Ja dopiero dzisiaj schowałam do pudełek letnie buty, a tu jeszcze chwila i zaleje nas fala prezentowo-zakupowego szału - mikołajki, święta, sylwester. Nie mogę wyjść z podziwu jak przerażająco konsumpcyjne, a przecież podobno biedne, jest nasze społeczeństwo. Dzisiejszy zestaw to dość eleganckie, aczkolwiek nie do końca, wydanie mnie - koszula, które kocham i mam ich mnóstwo, kalosze w których chodzę non stop i w końcu klasyczny damski zegarek, który dostałam od Otien. W ostatnich tygodniach stałam się fanką zegarków i intensywnie w nich chodzę, a ten spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Jest prosty, klasyczny, dobrze wykonany, pasek jest z miękkiej ekoskórki i pasuje właściwie do wszystkiego. Ważne jest, że działa, a jego przejrzysta tarcza pokazuje czas, w przeciwieństwie do paru zegarków które mam w celach jedynie dekoracyjnych. I oficjalnie się przyznaję - ten zegarek jest ze mną niemal codziennie, uwielbiam go i z pewnością zobaczycie go tutaj jeszcze nie raz. Podoba Wam się? :)Like my blog on FACEBOOK.zegarek: otienkoszula: second handspodnie: second hand + DIYtorebka: vintage / Mamusi :*kalosze: allegropłaszczyk: choieszdjęcia: B

Jest pięknie

Jesienne wakacje: Hotel & Restauracja Poziom 511, Ogrodzieniec

Kolejny dzień naszych jesiennych wakacji spędziliśmy w Ogrodzieńcu. Bardzo dobrze wspominałam to miejsce z poprzedniego pobytu, więc od razu zrobiłam rezerwację. Polska jest piękna, to bez wątpienia, ale nie do wszystkich miejsc prowadzi ładna czy choćby porządna droga. Hotel Poziom 511 w Ogrodzieńcu jest wyjątkowo umieszczony, bo tuż przy ruinach zamku, ale trzeba przejechać przez całą miejscowość, a na koniec wjechać pod stromą górę kilkaset metrów drogą, która w zimie musi być wyzwaniem dla czegokolwiek, co nie ma napędu 4×4. A może i łańcuchów na oponach. No, ale na razie mamy jesień, więc nie było problemu. Widok z górnej części hotelu jest naprawdę zachwycający, a połączenie starszej i nowszej architektury bardzo ciekawe. Jeśli ktoś lubi piesze spacery albo jazdę na rowerze, pewnie doceni Hotel Poziom 511 jako miejsce wypadowe – ale w samym Ogrodzieńcu jest kilka innych adresów, może nie tak spektakularnych wizualnie, ale być może też pozbawionych mankamentów, jakich nie ustrzegł się hotel, w którym się zatrzymałam. Zacznę jednak od tego, co mi się podobało: książki stojące w recepcji, które można sobie wypożyczyć, to doskonały pomysł. Nowatorski kształt bryły hotelu, zmuszający do spacerów, to plus dla mnie i mojej chęci wykręcenia codziennie 10000 kroków. A najlepsza była kolacja w restauracji hotelowej. Zjedliśmy dwie wersje tatara – z wołowiny i ze śledzia, z przegrzebkami, potem kociołek prażonek jurajskich, czyli ciekawe danie regionalne, a na koniec – mus czekoladowy i tartę żurawinową. Wszystko pięknie podane, bardzo smaczne, desery nawet za duże jak na moje potrzeby. Do tego wybór win od Mielżyńskiego. Wyszliśmy zachwyceni. Tym większe było nasze zdumienie, kiedy na śniadaniu okazało się, że sery i wędliny (poza tymi pieczonymi być może na miejscu) to najtańszy supermarketowy sort, nikt nie proponuje np. omletu czy jajek na miękko, a caprese jest tak naprawdę marnej jakości pomidorem z marnej jakości serem w stylu mozzarelli, bez żadnego sosu nadającego całości smak i sens. Zjadłam trochę twarożku, trochę pasty z jajek i to tyle, jak chodzi o śniadanie. Drugi minus to WiFi. Hotel opisuje, że jest ono dostępne, więc od razu wpięłam do niego komputer i zaczęłam pracę. Czy raczej usiłowałam zacząć. WiFi działało chwilę, potem przestawało. Nie było jak nawet wysłać maila, nie mówiąc o czymkolwiek innym. I tak, mam spory przesył danych w komórce i poradziłam sobie bez hotelowego WiFi, ale to nie o to chodzi. Na początku napisałam, że byłam już w hotelu Poziom 511. Było to ponad 3 lata temu, zapewne wkrótce po otwarciu tego miejsca. Od tego czasu, niestety, to i owo się zużyło – wypaczone od wody listwy przy drzwiach łazienkowych, obita ściana nad toaletą są może niewielkimi mankamentami, ale to nie jest miejsce, w które zabrałabym obcokrajowca, żeby pochwalić się tym, co w Polsce najlepsze. Nawet mimo widoków. Dziękujemy firmie Mazda Motor Poland za umożliwienie tej wycieczki. Share and Enjoy Share on Facebook Retweet this The post Jesienne wakacje: Hotel & Restauracja Poziom 511, Ogrodzieniec appeared first on Jest Pięknie.

Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady!

Szafeczka blog

Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady!

AGA-KA

Podróże: Praga 2015

W jednym z poprzednich postów wspominałam już, że niedługo na blogu pojawi się relacja z malowniczej czeskiej Pragi, którą odwiedziłam w lipcu z Anetą. W Pradze kiedyś już byłam, jednak na krótko, a kiedy okazało się, że można upolować naprawdę tanie bilety, nawet się nie zastanawiałyśmy. I tak, pod koniec lipca, wylądowałyśmy w gorącej, ale jakże pięknej Pradze, którą miałyśmy czas naprawdę obejrzeć i zwiedzić, bo spędziłyśmy tam cztery dni.Do Pragi jechałyśmy z Wrocławia, co trwało jakieś pięć czy sześć godzin, a kiedy wysiadłyśmy na miejscu na dworcu, przywitała nas istna sauna. Początkowo miałyśmy lekkie problemy z odnalezieniem się w terenie i komunikacji miejskiej, tym bardziej, że niestety akurat wtedy trwały w mieście remonty i niektóre środki transportu miały zmienioną trasę, ale im dłużej zwiedzałyśmy, tym łatwiej nam to wychodziło. Nie obyło się też bez dokładnej mapy czeskiej stolicy, którą kupiłam jeszcze w Polsce, a której nie odstępowałyśmy na krok. Nie pamiętam już dokładnie rozkładu naszego zwiedzania, dlatego nie będę po kolei rozwodziła się nad przywróceniem kolejności miejsc w których byłyśmy, ale opiszę je po krótce, może komuś z Was przyda się podobna relacja w przyszłości, jeśli będzie się chciał wybrać do Pragi. :)Po tym jak zameldowałyśmy się w miejscu noclegu i zostawiłyśmy nasze przepastne bagaże, zaczęłyśmy realizować nasz wstępny plan zwiedzania, który zaczynał się na rozgrzewkę od wodnego przedstawienia, czyli fontanny Krizikovej. Prościej mówiąc jest to fontanna multimedialna, gdzie oglądnąć możemy niesamowity spektakl wody, świateł, muzyki, a nawet krótkich video, które wyświetlane są na strumieniach wody. Początkowo chciałyśmy obejrzeć spektakl o dość wczesnej godzinie, ze względu na repertuar, jednak ostatecznie zdecydowałyśmy się na późniejszy, z racji tego, że po prostu kiedy jest ciemno, lepiej się go ogląda. Padło na 'Mama mia' zespołu Abba, w trakcie którego, przez jakieś 45 minut, oglądnęłyśmy wodne przedstawienie do wielu znanych i lubianych piosenek. Żałuję, że z tej fontanny mam tylko filmiki, ale zapewniam Was - jeśli kiedyś odwiedzicie Pragę, to naprawdę warto. Tak naprawdę połowę jednego z dni poświęciłyśmy na zobaczenie praskiego zoo, które przyznam szczerze, jest niezwykle imponujące zarówno jeśli chodzi o wielkość jak i o mnogość okazów i różnego rodzaju ekspozycji. Najbardziej zależało mi na żyrafie, bo nie pamiętam kiedy (i czy w ogóle!) takową widziałam, jednak tak naprawdę największe wrażenie zrobiły na mnie tygrysy. Dzięki specjalnym boksom, które znajdują się za grubymi szybami, zwiedzający mogą naprawdę z bliska przyjrzeć się tym zwierzętom. Wrażenie tak bliskiego spotkania, które ogranicza tylko szyba, a samego tygrysa ma się od siebie w odległości jakiegoś pół metra, jest piorunujące. Oczywiście całe zoo to szereg różnych rodzajów stworzeń, gatunków, mniej i bardziej zaskakujących, ale był to naprawdę fajny element naszej wycieczki. W trakcie zwiedzania odwiedziłyśmy również obowiązkowo punkt widokowy - wieżę telewizyjną, z której rozciąga się przepiękny widok na morze czerwonych praskich dachów. Takie spojrzenie w góry daje ciekawą możliwość poznania rozkładu miasta. Oczywiście w całej podróży nie mogło zabraknąć legendarnego już Mostu Karola, Złotej Uliczki i wzgórza zamkowego z licznymi kościołami, muzeami, wystawami - tutaj warto zaznaczyć, że wejście na Złotą Uliczkę i resztę atrakcji, o których tutaj piszę, jest płatne. Jako, że miałyśmy sporo czasu, a upał dawał się we znaki, zafundowałyśmy sobie również zwiedzanie Pragi z perspektywy tafli Wełtawy, niewielkim, przyjemnym stateczkiem. Ofert takich rejsów w Pradze jest naprawdę mnóstwo, więc jeśli planujecie tego typu rozrywkę, radzę się rozejrzeć i dobrze poszukać. Podczas czterodniowego pobytu, wyjechałyśmy również kolejką szynowo-linową na wzgórze Petřín, gdzie znajduje się tak zwana miniaturka Wieży Eiffela, która tak naprawdę chyba tylko z daleka ją przypomina, a ponieważ trafiłyśmy na wzgórze o zmierzchu, niedługo potem rozciągnął się przed nami widok pięknej, rozświetlonej panoramy miasta. W czasie zwiedzania znalazłyśmy także czas na to, co nas zainteresowało, a nie należało do typowych planów zwiedzania - odwiedzenie starego i nowego cmentarza żydowskiego. Niestety nie dotarłyśmy na cmentarz w starej dzielnicy żydowskiej Pragi, a szkoda. Byłabym zapomniała - dotarłyśmy także na Wyszehrad, jednak byłyśmy już tak zmęczone upałem i zwiedzaniem, że nie przyłożyłyśmy się do jego zwiedzania tak bardzo, jak powinnyśmy. Ograniczyłyśmy je do spaceru po wzgórzu i zobaczeniu cmentarza wyszehradzkiego, jednego z najważniejszych w całej Pradze. Zwyczajowo, oprócz zwiedzania, był również czas na spróbowanie specjałów kuchni czeskiej - Smazeny Syr, który po raz pierwszy jadłam w bułce i zapychający Trdelnik, czyli ta okrągła drożdżówka, oblepiona orzechami i cukrem, którą nie sposób zjeść za jednym razem.Jak oceniam Pragę? Bardzo mi się podobała. Jest malownicza, urocza i pełna przepięknej architektury. Zaskoczyła mnie kultura tego kraju, bo zawsze miałam wrażenie, że Czesi czy Słowacy są podobni do nas, Polaków. Może i tak, ale nie w takim stopniu jak myślałam. Zaskoczyły mnie niektóre stacje metra, które miały schody ruchome tak długie, jakich jeszcze nigdy nie widziałam, a momentami było to przerażające. Zawiodło mnie to, że ciężko jest się dogadać tam po angielsku, nawet na dworcu, gdzie jak wiadomo, angielski powinien być z góry narzuconym obowiązkiem. Co ciekawe - pierwszy raz brałam prysznic na dworcu i wbrew pozorom był on bardzo czysty, zadbany i przyjemny. Pogoda udała się w stu procentach, albo nawet w stu jeden, plan zwiedzania został zrealizowany - czego chcieć więcej. Czy wróciłabym do Pragi? Z pewnością tak! :) Like my blog on FACEBOOK. zdjęcia: me

Spacerem po Mediolanie

charlizemystery

Spacerem po Mediolanie

Nasza niezwykła podróż do Włoch - czas start! Przystanek pierwszy -  Bergamo

Fashionable

Nasza niezwykła podróż do Włoch - czas start! Przystanek pierwszy - Bergamo