Teneryfa w grudniu, czy warto? – pogoda, hotel, lot, ceny itp.

Makóweczki

Teneryfa w grudniu, czy warto? – pogoda, hotel, lot, ceny itp.

  Kiedy znajomi oraz czytelnicy bloga, pytają mnie czy warto pojechać zimą na wakacje na Teneryfie, przyznaję, że nie do końca rozumiem pytanie. Naprawdę ktoś może zastanawiać się czy z tej szarości ponurej i burej, z zimna i chlapy, zapadanych szyb i dnia kończącego się o 14:30 można chcieć wyjechać w tropiki i słoneczko? Trudna decyzja… serio ;) Tak na poważnie to rozumiem dylemat. Sama googlowałam namiętnie przez pół roku czy decyzja o zimowym wyjeździe, którą podjęliśmy w lipcu jest trafiona. Czy będzie tak idealnie jak to sobie wyobrażamy, kiedy myślimy o wakacjach pod palmami? Pomysł na wyjazd rzuciłam ja. PT chciał wziąć dodatkowy tydzień urlopu w sierpniu, żeby przeznaczyć go na jeszcze jeden atrakcyjny wyjazd z dziećmi, jako, że po dwóch miesiącach nikt już nie pamiętał o Majorce, na której byliśmy w czerwcu. Dodatkowo Maks miał dłuuużące się wakacje i PT chciał mu zrobić dodatkową niespodziankę. Szukaliśmy ofert last minute i wtedy poczułam, że.. że wakacje w sierpniu mijają się z celem. Należę do ludzi, którzy chcieliby żeby ciepełko zaczynało się już w maju po niedorzecznie długiej zimie, braku słońca i możliwości nałożenia szortów, stąd nasz pomysł, żeby na ukochane wyspy latać w maju lub czerwcu (jak to czynimy od kilku lat). Potem w Polsce jest ciepło, lub przyzwoicie ciepło i w sierpniu – wrześniu człowiek jest nasycony słońcem, letnimi sukienkami, lodami i bosymi stopami. Nawet tęskni za kardiganami! Nie czułam więc potrzeby wyjeżdżania gdziekolwiek w tym okresie. Rzuciłam więc pomysł, żeby wykupić wakacje na… grudzień. Pogoda na Teneryfie w grudniu Tysiąc pytań dostałam na temat pogody, i sama głównie o nią się martwiłam. Totalnie nie potrzebnie. Nie ważne czy było 20 czy 25 C, cały fun polega na tym, że wyjeżdżasz z 0C i pluchy (w dniu wylotu w B-stoku było -9C w nocy!) i ta zmiana jest sama w sobie jak raj. Nie ważne czy masz dzień 22C i chmurki i spacerujesz po plaży, zwiedzasz parki przyrodnicze, czy też jest 25C i słonko i wygrzewasz się na basenie… Nie ma to znaczenia! Bo wszystko jest cudem w porównaniu do tego co zostawiłaś w kraju i co czeka Cię po powrocie przez najbliższe 3-4 miesiące. Ważna jest lokalizacja hotelu. Przeczytacie to w każdym opisie pogody na Teneryfie – wyspa, jedna mała wyspa ma w sobie trzy strefy klimatyczne – ciepłe południe, zimny wulkan i krainę wiecznej wiosny – północ. Dlatego dobrze dokładnie przeczytać mapę przed wyjazdem, jako, że 5 kilometrów od naszego miasteczka może być już 3-4C zimniej! Mieliśmy taką dokładnie sytuację z naszym wyjazdem. Nasz hotel zlokalizowany był w Costa Adeje, a w Adeje, miejscowości oddalonej od 5 km było codziennie około 17-20 C kiedy u nas był upał! Pięknie obrazuje to mój filmik nagrany w Siam Parku —-> TEN A tu jeszcze macie obecną pogodę dla Costa Adeje (klik) i Adeje (klik) #takasytuacja. Po drugiej stronie wyspy 90% naszego wyjazdu było 17C i deszcz. Jeden dzień znaleźliśmy, żeby pojechać do Loro Parku, żeby nie padało. Jeden na tydzień! Dla odmiany obecnie jest tam super pogoda i pełne słońce —> (klik). Pogodowa schizofrenia to cecha wyróżniająca Teneryfę. Śmiałam się z Panem Tatą, że najlepiej byłoby wypożyczyć auto i jeździć tam gdzie danego dnia jest słoneczko. Bo to loteria. Osobiście polecam okolice Costa Adeje, Playa de Americas oraz Los Christianos (obydwa ostatnie miejsca mają sztuczną piaskową plażę). Pewnie dziewczyny latające latem złapią się za głowę co ja polecam, przecież tam tłumy! No więc nie w zimie. Ludzi było malutko, w restauracjach i na plażach luźno. Ideał. A dokładnie w naszym wypadku wyglądało to tak – rankiem 19-20C, jednak nie polskie, a tropikalne, więc była to pogoda idealna na krótki dół i i sweterek. Taka pogoda utrzymuje się mniej więcej do 10-11, więc co rano mamy idealny czas żeby się wyspać lub jak my, zjeść śniadanie i zwiedzać okoliczne deptaki i plaże. Mieliśmy swój własny codzienny rytuał – wycieczkę do McDonalda po kawę. Hiszpanie nie mają pojęcia czym jest zwykła americana lub co gorsza latte, więc to był nasz ratunek. Po 10/11 w dni słoneczne robi się upał. Mieliśmy 3 takie dni i żadnego nie ma na zdjęciach bo… się kąpaliśmy :). Cały dzień w Siam Parku – 26C i upał. Opaliliśmy się mocno mimo stosowania filtra 30-tki (filmy i zdjęcia TU, TU, TU, TU, TU). Dwa dni w okolicach basenu – najlepsze dni wg. moich dzieci- pluskanie się w wodzie, skoki, pływanie z rodzicami. Jaka była pogoda w 2 dni z naszego wyjazdu nie wiemy bo wyjeżdżaliśmy do Loro Parku i na Teide. Jeden dzień i pół innego dnia były spacerowe, po prostu nie było słońca. To jest clue plażowo – basenowych dni – słońce. Bez niego robi się ‚niekąpielowo’, tak bym to ujęła. Bo ciepło jest nadal. Nie jest to jednak pogoda na wylegiwanie się na leżaku. Pół naszego zimniejszego dnia widzicie na zdjęciach poniżej. Dodam Wam, że pogoda była bardzo podobna do tej,  którą mieliśmy w maju na Fuercieventurze –> (TU) Wakacje ekonomiczne czyli Hotel Isabel… wart swej ceny? Po Majorce, która kosztowała nas za samą wycieczkę kilkanaście tysięcy, miałam silną potrzebę przetestować wakacje w wersji ekonomicznej. Plan był taki, że wynajmiemy apartament gdzieś na Teneryfie, sami kupimy loty i zmieścimy się w określonym budżecie. Zrobiłam dokładny research z pomocą koleżanki, która mieszkała na Teneryfie. Kiedy już miałam wszystko wybrane Pan Tata, który fanem tego rozwiązania nie był orzekł, że on znajdzie w tej samej cenie hotel 4* i to ze śniadaniem. Jak się okazało nie miał najmniejszego problemu. Za 6-7 tysięcy można na luzie znaleźć hotel dla rodziny 4-osobowej. Tyle samo wychodziło nam za tygodniowy pobyt w apartamencie, bez wyżywienia i transferu z lotniska (że o room serwisie, braku basentów itp. nie wspomnę). Najdroższe były loty, które po doliczeniu opłat lotniskówych i bagażu (zawsze mamy 3 walizy) wychodziły w okolicach 3 tys (za 4 osoby w 2 strony). Podobnie mielibyśmy zapłącić za apartament (fajni, nowy, z balkonem, nie spelunę). Zdecydowaliśmy się więc na hotel i nie wiem co ja sobie myślałam z tym apartamentem? Ocean zimny jak Bałtyk latem.. co dzieci miałby robić zimą? :D Ale tak to się działa bez doświadczenia. Maluchy 3/4 hotelowego czasu spędzały w basenie, a Lenka ani razu nie zamoczyła stopy w oceanie bo bała się fal (były dość wielkie). Także przyznaję, że Pan Tata, tym razem, wyjątkowo miał rację ;) Jak sam hotel? Stosunek jakości do ceny bardzo adekwatny, wręcz mocno na +. Różnicę trochę widzieliśmy, zawsze wybierając najlepsze hotele w okolicy, jednak nie miało to wpływu na naszą codzienność. Apartamenty duże (salon + aneks kuchenny + sypialnia), przestronne, czyste. Nowe to one nie są, ale obsługa bardzo dba o czystość. Trzy baseny, jeden dla maluszków, drugi (podgrzewany) z płaskim zejściem i trzeci, którego nie odwiedziliśmy. Plac zabaw, klub dla dzieci, mini golf, wieczorem disco dla dzieciaków i inne atrakcje w dzień (np. dmuchany plac zabaw w basenie). Nie da się nudzić. Duży minus dla mnie osobiście to.. angole. Nie piszę tu akurat jedynie o samym hotelu ale o całej wyspie. Naprawdę chciałabym to jakoś kulturalnie obejść i napisać delikatnie ale się nie da. Angielska hołota była widoczna na każdym kroku. Aż się zastanawiałam czy to nie jest jakaś wyspa dla brytyjskiej klasy zubożałej. Wulgarni, wytatuowani, głośni, prostaccy, grubi i każdy z papierochem przy dzieciach. Sceny które widzieliśmy to np. matka PUBLICZNIE uderzająca w twarz swoją ok. 10-letnią córkę w twarz na plaży!! Lub brytyjskie rodziny w restauracji chińskiej- dorośli przy jednym stoliku, dzieci przy drugim (z ośmioro czy 10-cioro) łażące po stole, pod stołem, z gilami po pas, rzucające się jedzeniem. Lub.. brytyjskie dzieci nagie w basenie w Siam PArku i ochrona prosząca matkę, żeby ubrała im gacie. Było tego znacznie więcej i ten klimat otaczał nas z każdej strony. Bardzo różniąc się od spokojnej, niemieckiej, dobrze ułożonej Majorki. Ale dało się przeżyć ;) Wracając do hotelu, mam silne postanowienie wybierać hotele w tej klasie budżetowej. Wydaliśmy na wycieczkę połowę tego co na Majorce mimo, że nie mieliśmy pełnego wyżywienia tylko śniadania. Bo na miejscu i tak się wydaje i to morzem euro. Wejście do Siam czy Loro parku to jak zwykle ok 100 EU za rodzinę. Jeść na miejscu trzeba bo jest zakaz wnoszenia jedzenia (ale nikt tego nie sprawdza, choć jeśli kupujecie bilety wcześniej to ostrzegają że nie można.. pewnie tylko sprytnych polaków ;)). W każdym razie coś tam wnieśliśmy – owoce, napoje i i ukochane kanapki dzieci z masłem orzechowym i dżemem a i tak wydaliśmy z 50 EU. Za wynajęcie auta (bardzo ekonomicznego, co było błędem! serpentyny, góry i silnik 1,6 to żart ;) zapłaciliśmy ok 100 EU za 3 dni. Obiad dla 4-osobowej rodziny, taki bez szaleństw to 50-80EU, z szaleństwami (np. ten z krabem)- 150EU. Podstawowe zakupy (chleb, bułki, ser, wędlina, woda, owoce, warzywa, sok, masło orzechowe, dżem itp.) to koszt 50EU +. Piszę to bo jest wiele osób, które myśli, że wyda np. 1000zł na wakacjach. Słuchajcie to już obowiązkowo z własnymi konserwami i zamrożonym chlebem. Strefa euro  jest w.. euro. Tam się nie da ‚zaoszczędzić’. Tysiąc euro to dla rodziny takie minimum, żeby gdzieś być, coś zwiedzić, normalnie zjeść i nie odmawiać sobie wszystkiego. 6-godzinny lot Ostatnio strasznie dramatyzowałam opisując nasz lot na Fuerteventurę (TU i TU). Jednak inaczej wygląda taka wyprawa z 1,5- roczniakiem i 4,5-latkiem niż z 5-latką i 8-latkiem. Było naprawdę na luzie. Tzn. jak wiecie, znam tylko jedną stonę lotu ( patrz —> TU), ale Pan Tata mówił, że było dość na luzie- książeczki, rysowanki, wypełnianki, gry karciane, ipad, bajeczki i jakoś poszło. W drugą stronę było ciężej bo ja spędziłam lot.. z głową w klozecie. Mi to zawsze atrakcji za mało :D. Teneryfa- czy to piękne miejsce? Główną zaletą Teneryfy jest to, że jest tam ciepło zimą. Latem nie wybrałabym jej stanowczo jako kierunku lotu na wakacje. Wyspa jest kamienista, ma wybirnie nieurodziwe plaże. Tuż obok te na Fuercie wyglądają tak —-> TU. Złoty piasek, lazur, a na Teneryfie żużel.. głównie żużel ;). ALE.. to latem. Zimą i tak się w oceanie nikt nie kąpie, więc te czarne kamieniste plaże mają swój urok. Przyroda w okolicach hoteli i parkó∑ jest przepiękna. Miejscowi mają świadomosć, że kupa kamieni nie uraduje turysty więc robią z miast, hoteli i wszelakich miejsc, piękne ogrody. Co najważniejsze, w Teneryfijczykach (?) można się totalnie zakochać. To chyba najmilszy naród świata. W autobusie jak zapytasz czy dojedziesz do jakiegoś miejsca, to pan na danym przystanku zatrzyma autobus, wyjdzie Ciebie szukać i powie, że to już. W restauracjach,m sklepach, hotelach dzieci są jakś święte- każdy się z nimi wida i daje co tam ma w rękach- owoc, zabawki (pewnie cyzjeś zagubione ;)). Wszyscy są super mili a to robi naprawdę niezwykły klimat. Duży minus daję za.. karaluchy. Były w całym Costa Adeje, w każdym hotelu, nawet najdroższym, na plaży, na alejkach. Już nawet myślę, że to może nie karaluchy, tylko takie bzyczki, które u nas latają latem.. nie wiem. Ale słabo to wyglądało. Czy tam wrócimy? Starałam się wam opisać wyspę szczerze, żeby nikt nie był rozczarowany, jeśli poleciałby tam z mojego polecenia. Więc my na pewno wrócimy na Wyspy Kanaryjskie o okresie zimowym, jeśli nam tylko pozwolą fundusze. W okresie zimowym, podkreślam. Latem jest dużo bliższych, równie pięknych kierunków europejskich. Teneryfa rozkochała nas w sobie klimatem, zróżnicowaną formą przyrodniczą, zalesionymi palmamy górami Maski, pięŻnym ogrodem Loro Park, a dzieciaki pokochały Siam Park. Spacery na plaży w ciepełu, wylegiwanie się na leżaku – to niesamowicie naładowało nasze podwątlone jesienio- zimą akumulatory. Wakacje zimą- to ma sens znacznie większy niż te latem. Spróbujcie kiedyś i dajcie znać jak wrażenia…  

Makowa sama w Warszawie, czyli zamiast radości z rodzinnego wyjazdu – morze łez

Makóweczki

Makowa sama w Warszawie, czyli zamiast radości z rodzinnego wyjazdu – morze łez

Znacie to uczucie, kiedy budzicie się w nocy i wiecie, po prostu wiecie, że wieczorem lub wcześniej czegoś nie zrobiłyście, coś nie zostało wykonane lub jest zrobione nie tak jak powinno. Nie wyjęłyście kurczaka z piekarnika, a miał się piec tylko do 22-gej. Pranie zostało w bębnie do rana. Nie zmyłyście maseczki z twarzy lub Wasze dziecko ma na 100% nieodrobioną pracę domową. Ta myśl Was wybudza, jakby mózg podświadomie zorientował się poniewczasie, że coś jest nie tak, ułożył to w całość i wysłał alert. We czwartek w nocy zbudziłam się ze świadomością… że nie mam dowodu. O 4 rano mieliśmy ruszać na lotnisko, a potem na nasze wymarzone zimowe wakacje na Teneryfie. Skąd mój mózg był taki genialny? Dowód noszę zawsze w portfelu. Nigdy go nie przekładam i nie gubię. Musiałam odnotować jego nieobecność od czasu powrotu z Francji przy jakiś zakupach. Francji! I tu od razu popadłam w totalny szloch. Zgubiłam go we Francji! A dokładniej na pokładzie samolotu. Moje wytężone zwoje mózgowe ostatni zapis kontaktu z dowodem odnotowały przy wejściu na pokład samolotu Paryż- Waw. . . . W przeddzień myślałam jak będzie wyglądał ten poranek. Dzieciaki zawsze są takie podekscytowane wyjazdem, że wieczorem  nie mogą zasnąć. Budzę je potem w środku nocy z uśmiechem, hasłem: „Maluszki! Ruszamy na lotnisko”. Wstają wtedy uśmiechnięte i od razu skokiem na równe nogi. Normalnie musiałabym je za nogę ściągać pięć godzin później, ale hasło ‚wakacje’ jest magicznym zaklęciem. Wszyscy krzątają się z uśmiechem i nikt nie narzeka na swoje 3-5 godzin snu. No więc nic takiego nie wydarzyło się tym razem. Ja szlochałam. Wojtek na mnie pokrzykiwał, żebym przestała, bo na pewno zaraz dowód znajdziemy! A ja wiedziałam, że to się NIE STANIE! Wiedziałam! Po pierwsze, niestety w naszym domu jest tak czysto i porządnie, że gdzie niby mielibyśmy go szukać, w lodówce czy w praniu? Po drugie ta myśl, że ostatni raz miałam go w ręce w tym samolocie… Jak osioł juczny z  trzema torbami i pięcioma reklamówkami, bo prezenty dla dzieci i winko dla męża i makaroniki-  sroniki… i miejsca już na bagaż nie było nigdzie, tylko pod nogami, więc wepchnęłam pewnie gdzieś ten dowód… i mi wypadł. Wojtek zarządził, że bierzemy ze sobą mój przeterminowany paszport, ksero dowodu, prawo jazdy i może jakimś cudem mój oryginalny dowód czeka na lotnisku, bo został znaleziony na tym pokładzie. W każdym razie ruszamy, bo mamy już godzinę opóźnienia. Działały głównie instynkty. W takich chwilach nie ma możliwości na dokładne przemyślenie sprawy. Zdążyłam tylko zadzwonić na policję i dowiedzieć się, że zagubione dowody trafiają do Urzędy Miejskiego. Maks zbudził się  słysząc mój płacz. Wiecie, że należę do mam ‚powiem prawdę’, więc pokrótce wyjaśniłam Maksowi, że nie mam dowodu i bez tego mogą mnie nie wpuścić na pokład samolotu. Makulindo popadł w spazmy, że jak tak to on nie jedzie! On nie chce bez mamy… Zbudziłam Lenkę. Naprawdę starałam się uspokoić i jakoś sensownie podejść do tematu, ale kiedy ją zobaczyłam i przypomniałam sobie wszystkie nasze ostatnie rozmowy – jej marzenia o skokach do wody z mamusią, o jedzeniu lodów, spacerach nad morzem… rozsypałam się i było pozamiatane. Lenka zaraziła się moim stanem i mieliśmy taki obraz – skupionego Wojtka, próbującego zapakować wszystko co potrzebne, zapłakaną mnie, przepraszającą i ubierającą dzieci i maluchy w totalnych spazmach. Lenka dusiła się nam dosłownie z płaczu :/ W aucie Pan Tata zarządził, że koniec beczenia, myślimy pozytywnie, na pewno coś wymyślimy. Ale dla odmiany on nie chciał rozmawiać o żadnych opcjach innych niż ta, w której uda mi się lecieć na prawie jazdy lub skanie dowodu. Ja wiedziałam, że to niemożliwe… Była piąta rano i nie mieliśmy wiele opcji pozyskiwania informacji. Dzwoniliśmy do obsługi lotniska, która kazała nam się kontaktować z trzema różnymi numerami na których przez 3 godziny nikt nie odbierał. Lotnisko Chopina, szacun. Konkurs na najgorszą obsługę klienta przypadł Wam… choć szybko zostaliście zdetronizowani, ale o tym później. Zaczęliśmy poważne rozmowy. - Kochanie… Ja nie polecę. Proszę Cię leć z dzieciakami. One tak o tym marzyły! – Nie ma mowy! Jesteśmy rodziną. Nie polecimy bez Ciebie. Jesteśmy spakowani, mamy wiele opcji do wyboru – Tropical Island na przykłąd. Będziemy tam szybciej niż na Teneryfie. Argumentów miałam wiele. Przecież ja sama jeżdżę non stop z dziećmi i jakoś sobie radzę. Wakacje były już opłacone. Dzieci tak czekały. PT twierdził, że to one nie będą chciały lecieć beze mnie, więc kiedy domówiliśmy się, że decyzję zostawimy im maluchy orzekły: - Będziemy do Ciebie dzwonić mamusiu! – I kupimy Ci prezent! Ucieszyłam się wtedy najszczerzej, że dzieci mają taką więź ze swoim ojcem, że na luzie chcą lecieć z nim na tydzień na koniec świata. Nie każda rodzina może się tym poszczycić także tą pewnością, że mąż na luzie sobie poradzi. Cienia wątpliwości co do tego nie miałam. O godzinie 7:30, na rogatkach Warszawy zadzwoniłam do Urzędu Miejskiego. Miła Pani wyjaśniła mi, że dowód który trafia do nich jest od razu przecięty i muszę wyrobić nowy. Tak czy siak… nie lecę. Klamka zapadła. Wtedy popłakałam się jeszcze raz, ze zwykłego smutku. Oni lecą.. ja zostaje. Sama, w deszczu, zimnie. Miałam wizję chlania wina od świtu do nocy… Serio :P Kiedy wszystkie opcje były wyczerpane i zostało ustalone, że ekipa leci beze mnie, Wojtek przypomniał sobie, że wyrzucał moją kartę pokładową z lotu z Francji i żebym zadzwoniła do moich rodziców i oni pobiegną i przeszukają śmieci. Lol.. 2 tygodnie śmieci vrs. mój dowód. To była misja niewykonalna ale wykręciłam numer. Drżącym głosem zaczęłam mówić tacie, że spokojnie, wszyscy żyją.. ale chyba ja nie lecę, bo nie mam dowodu. Na co mój tata, najbardziej spokojnym i luzackim tonem rzekł: - Córcia, Twój dowód leży u nas na komodzie. [ beczę nawet jak to piszę ] Zaczęłam tak płakać, że tata się przestraszył i zaczął od razu przepraszać a ja nie wiedziałam co zrobić to się rozłączyłam. MIAŁAM DOWÓD!!! Nie przecięty w Urzędzie Miejskim, nie w śmieciach, nie na lotnisku czy w innym samolocie. Był u taty w domu. Leżał, czekał, sprawny i cały. Mogłam DOLECIEĆ. Oczywiście jak tak płakałam jak szalona to przestraszyłam dzieci, więc one też się popłakały, ale szybko wyjaśniliśmy im, że to dobra wiadomość. Dolecę do nich dnia następnego. Nie wiem jak, gdzie i skąd ale MOGĘ! Będziemy razem… Dowiedziałam się tego 15 min. przed lotniskiem. Szybko wyszukałam loty – było ich z Wawy do wyboru do koloru, z przesiadką oczywiście. Przepakowałam sobie walizkę ale szybko przemyślałam, żeby lepiej ją nadać i zostać z bagażem podręcznym. Wpadliśmy na lotnisko 15 min. przed finalnym wywoływaniem. Dałam dzieciom tylko buziaka. Dosłownie! Maluchy radosne, uśmiechnięte i podekscytowane pobiegły do odprawy. A ja zostałam sama. I poryczałam się tysięczny raz tego dnia. Stanowczo nie ostatni.. . . . . Resztę już mniej więcej znacie. Tatuś dowiózł dowód przepraszając mnie po stokroć. Nie byłam zła bo żadna to jego wina. Wiecie jak dowód trafił do moich rodziców? Maks strasznie chciał odebrać jakąś przesyłkę, bo czekał na robota Gigo. Wpadł do nas mój tata i Maks ubłagał go, żeby pojechali po przesyłkę. Ja wtedy pracowałam czy robiłam coś ważnego i odruchowo wysunęłam z portfela dowód i dałam chłopakom. Byłam tak zajęta, że mój mózg nie dokonał zapisu. Nie dzwoniłam do rodziców w nocy przed wyjazdem, bo nie chciałam ich martwić… Zanim dojechał do mnie dowód kupiłam sobie bilet na dzień następny z przesiadką w Berlinie. O 14 miałam być na miejscu. Niecałą dobę później. Zabookowałam sobie hotel obok lotniska. Kupiłam podstawowe produkty na 1 dzień – bieliznę, kosmetyki, szczoteczkę do zębów. Z nudów łaziłam po galeriach non stop szlochając. Poszłam na komedię do kina.. nie pomogło. Pół przebeczałam. O 21 do hotelu przyjechała Angelika (ugotowani.tv) i to była najlepsza rzecz jaka mnie spotkała tego dnia. Z nią nic nie było już takie smutne i straszne. Choć zasnęłam jej po 1,5 godz. niemrawego gadania, czułam się bezpiecznie <3. Zamówiłam budzenie na 3, bo o 4-tej miałam być na lotnisku, a musiałam jeszcze zostawić auto na strzeżonym parkingu. Potem już poszło gładko – odprawa, lot (przespałam), druga odprawa, lot (3/4 przespałam.. chyba mi stres odchodził). Taksówka i.. moje myszki już takie Hawajskie! <3 Szybko pokazali nam nasz apartament, baseny, okolicę. A wieczorem zaprosili mnie na uroczystą kolację, radosną! Bo byliśmy znowu wszyscy razem… Rano temat już nie istniał. Była tylko radość z ciepełka i wspólnie spędzonego czasu…

Czy warto zatrudnić pomoc domową?

Makóweczki

Czy warto zatrudnić pomoc domową?

5 zasad bycia najfajniejszym rodzicem!

Makóweczki

5 zasad bycia najfajniejszym rodzicem!

1. Stabilność emocjonalna, miłość i wsparcie Żeby rodzic mógł dawać dziecku miłość, uwagę, szacunek musi mieć z czego dawać. Warto więc zadbać o siebie, swoje emocje, przepracowując pewne sprawy, które utrudniają codzienność. Szczególnie ważne jest to w przypadku osób, które same miały ciężkie dzieciństwo i nie mają z czego brać jeśli chodzi o wzorce. Pęd codzienności, stres i brak czasu to domena naszych czasów. Mamy wybór – albo będziemy przynosić ten pakiet do domu i ‚dzielić się’ z bliskimi albo odnajdziemy sposób na wyładowywanie frustracji gdzie indziej. Rodzice kochający ale stabilni emocjonalnie są bezpieczną ostoją w każdym problemie. Nie poświęcają się, co ma wydźwięk obwiniająco – obarczający, a z dbałością o swoje emocje idą w ręka w rękę za potrzebami dziecka. Win- win deal. Podwaliną tego co powyższe jest baza bezwzględnej z miłości. 2. Dobra zabawa Za czasów naszych dziadków wychowywanie dziecka sprowadzało się często do zapewniania posiłku i dachu nad głową. I okresowo ewentualnie także rózgi na tyłku. Wiele memów pieje, że ‚tak było ciężko, a jak wyrośliśmy’. Ok, ale jesteście kim jesteście pomimo braku wsparcia lub przemocy, a nie dzięki niej. Obecnie rodzice wiedzą jak ważne jest spędzanie czasu z dzieckiem. Najlepiej takie nieułożone w strukturę, a spontaniczne, sprawiające radość każdej ze stron. Uczymy dziecko, że radość i śmiech są normalną codziennością i strefą bezpieczeństwa ładującą akumulatory do dalszego działania. 3.  Brak bezwzględnej konsekwencji Na przekór poradnikom i palcem grożącym ‚ciociom dobra rada’, to co najlepiej wspominam z własnego dzieciństwa to brak konsekwencji mojego taty. Czasami gdy złobuzowałam coś na tyle mocno, żeby padło słowo kara, tacie skraplała się wręcz miłość do mnie i po jakimś czasie od niej odstępował. Pamiętam to do dziś jak patrzył na mnie i bardzo chciał być stanowczy, ale moje wielkie oczy kota, sprawiały, że na jego ustach pojawiał się mimowolny uśmiech. I pozamiatane. Nie miałam do niego z tego powodu mniej szacunku, wręcz przeciwnie, nie chciałam następnym razem go złościć czy smucić… choć łobuzowałam dalej, bo byłam po prostu dzieckiem. Pamiętam o tym za każdym razem, gdy mówię, że ‚ostatni raz’ i ‚na zawsze’ albo ‚nigdy’! Kiedy dym mi uszami leci ze złości, bo powtarzałam coś już 100 x, a oni to samo. Lub kiedy zapewniałam, że w tym miesiącu to już wege i jaglanka oraz brukiew… a ich marzenie sprowadza się do Kinder Jaja. Wiem, że te wspomnienia będą lepsze niż konsekwencja. O dziwo okazało się, że moja odwieczna teoria ma sensowne potwierdzenie psychologiczne: „Wiara w dobro i mądrość dziecka wymaga od nas tego, abyśmy – kiedy już damy znać dziecku, co nam się podoba a co nie – robili krok do tyłu i umożliwiali mu dokonanie wyboru. Zaufanie do dziecka to wiara w to, że nie tylko my pragniemy dla niego jak najlepiej. Także dziecko chce tak jak potrafi współdziałać z nami, pomagać nam i spełniać nasze prośby. Dajmy mu szansę na to. I dajmy mu szansę podjęcia dobrej decyzji. (…) Nie bójmy się więc dostosowywać zasad obowiązujących w naszych relacjach do zmieniającej się co dzień sytuacji. Jednego dnia można sobie pozwolić na więcej, dać sobie prawo do luzu, a innego dnia po prostu nie ma takiej możliwości. Wbrew pozorom dzieci zamiast wykorzystywać naszą niekonsekwencję przeciwko nam, będą doceniać to, że staramy się dbać o ich potrzeby i jakość wzajemnych relacji.” (A. Stein dla dziecisawazne.pl) 4.  Odrobina szaleństwa (wsiąść i wyjechać w siną dal) W codziennym, zorganizowanym życiu, więjącym nudą, a przynajmniej rutyną, szczypta szaleństwa może sprawić, że życie odzyska rumieńce. Szczególnie w takim jesienno – zimowym marazmie. Gdyby tak nie iść do szkoły/przedszkola i móc się bawić cały dzień, iść z mamą na lody, kiedy śnieg na dworze lub niespodziewanie wyjechać na kilka dni. Zrobić coś inaczej, pod prąd, dbając w danej chwili głównie o własną przyjemność. Inwestowanie w takie chwile zaprocentuje dzieciom za kilkanaście lat, kiedy chroniąc własną psychikę, będą mieli świadomość, że jest taka opcja, taki wyłącznik codzienności. ładowanie baterii, które jest ok, a nawet konieczne i ważne. I bezpieczne! 5. Szacunek dla wyborów, pomysłów i ‚dorosłości’ dziecka Wybory i pomysły na dorosłość 4-5, nawet 8-latka mogą daleko różnić się od naszego poglądu na daną sytuację. Robienie kroku wstecz, pozwalając na samodzielność i dowolność pokazuje, że ufamy wyborom dziecka. Że to co robią jest wystarczająco dobre w ich wersji. Czy to zabawa, czy ubierania, czy sposób jedzenia widelcem. Ostatnio miałam możliwość obserwować dzieciaki w akcji dając im kamerkę Action Cam od vtech. Mogli nagrywać co tylko chcieli. Zasugerowałam kilka opcji, że Maks może nagrać Lenkę podczas występu artystycznego z gimnastyki, na którą chodzi już pół roku i coś tam umie. Zaś Lenka mogła nagrać jak Maks buduje Lego. Dzieci zbyły mnie kiwnięciem głowy. Cały weekend, calutki nagrywały swoje głupotki – to co chciały. Od szaleńczych skoków, przez tańce, wygibasy i nagrywanie własnego TV show. Cudnie było spojrzeć na świat ich oczami, oglądając te nagrania choć były niedorzecznie dalekie od ideału. Zobaczcie nasz filmik: Od kilkunastu dni mamy przyjemność testować vtech Kidizoom Smart watch  oraz Kamerkę Kidizoom Action Cam. Więcej o nich napisze Wam Pan Tata: Okiem Pana Taty Na początku nic nie zapowiadało takiego szaleństwa. Jako geek i osoba, która zwraca szczególną uwagę na detale technologiczne nie traktowałem kamerki i smartwatcha od vtech na poważnie. Ot kolejne zabawki, które udają prawdziwy sprzęt. Tym bardziej było miło zaskoczony po kilku pierwszych minutach, po rozpakowaniu pudełek. Jak na zabawki dla młodszych dzieci, sprzęt jest bardzo dobrze wykonany. Wysokiej jakości plastik, plus gumy, które zabezpieczają różne wejścia i sprawiają, że zabawki są przyjemne w dotyku. Ich obsługa jest bardzo prosta i intuicyjna, a system działa bardzo płynnie bez zacięć! :)   Oto specyfikacja sprzętu: Kidizoom Action Cam po­zwa­la na na­gry­wa­nie fil­mi­ków i robienie zdjęć w rozdzielczości do 640x480px, które później można odtwarzać bezpośrednio na urządzeniu pamieć wewnętrzna urządzenia o 128 MB, ale możemy ją łatwo rozbudować poprzez dodanie karty MicroSD ba­te­ria li­to­wo­-jo­no­wa wbu­do­wa­na na sta­łe (ka­bel USB znaj­du­je się w ze­sta­wie) w ze­sta­wie znaj­du­je się wo­do­od­por­na obu­do­wa, któ­ra po­zwa­la na za­ba­wę pod­czas desz­czu i pod wo­dą a tak­że uchwy­ty mo­cu­ją­ce do deskorolki i roweru posiada 3 wbu­do­wa­ne gry Szczegółowa specyfikacja tutaj Kidizoom Smart Watch ze­gar cy­fro­wy i ana­lo­go­wy – po­nad 50 tarcz do wy­bo­ru apa­rat i ka­me­ra cy­fro­wa oraz edy­tor zdjęć dyk­ta­fon z opcją zmia­ny gło­su – 5 róż­nych efek­tów do­ty­ko­wy ekran sto­per i mi­nut­nik z we­so­ły­mi ani­ma­cja­mi 3 su­per gry: De­tek­tyw, Za­krę­co­ne Puz­zle, Tań­czą­cy Pa­lec bu­dzik z 10 róż­ny­mi dzwon­ka­mi i moż­li­wo­ścią na­gra­nia wła­sne­go gło­su wbu­do­wa­na ba­te­ria li­to­wo­-po­li­me­ro­wa, któ­rą moż­na ła­do­wać 128 Mb wbu­do­wa­nej pa­mię­ci, po­zwa­la­ją­cej na prze­cho­wa­nie oko­ło 900 zdjęć lub 15 mi­nut na­grań vi­deo Szczegółowa specyfikacja tutaj W mniej więcej tym samym czasie kupiliśmy nowiutkiego Xbox One S i co się okazało? Że dzieciaki wolą grać na smartwachu i kamerce… serio?! Swoją drogą to ciekawy case, że dla pokolenia naszych dzieci jakość gry (grafika, dźwięk, duży ekran) ma mniejsze znaczenie, a liczy się głównie – rozrywka i dobra zabawa! Kontynuując historię, zabawki pochłonęły nasze dzieci bez reszty. Mimo, że robienie zdjęć i nagrywanie filmików nie powinno być dla nich czymś wyjątkowym, bo są przecież dzieciakami blogerów obcującymi z profesjonalnym sprzętem foto, kamerami. Co więcej, od wielu lat smartfony i tablety oferują takie funkcje, a mimo to jakoś nigdy ich to nie interesowało. Dopiero jak dostali swój własny sprzęt, zaczęli nagrywać i fotografować w hurtowych ilościach. Zupełnie jak dzieci z jakiejś oddalonej od cywilizacji wioski, które nagle dostały w swoje ręce pierwszą technologię ;). Btw. przypomniał mi się pewien okres z mojego dzieciństwa, ok. 25 lat temu, kiedy rodzice postanowili kupić kamerę! A na tamte czasy to było coś wyjątkowego. Kamera oczywiście na duże kasety szybko stała się głównym urządzeniem w domu. I pamiętam, że dokładnie tak jak teraz moje dzieciaki ganiałem  nią po domu i nagrywałem co popadnie, by potem zapraszać rodzinę przed telewizor i puszczać im na ekranie to co robili 10 minut temu. Tak czy inaczej frajda była przeogromna. Cieszę się, że w moje dzieci nie są spaczone i przejedzone technologią na tyle, i potrafią się cieszyć z pozoru małych rzeczy. Za 2 dni Teneryfa, możecie się spodziewać jakiegoś „podwodnego” filmiku by Maks…albo Krokodyl ;)

Inspiracje prezentowe part II – prezenty ‚pewniaki’ – puzzle, książki, gry i zestawy artystyczne

Makóweczki

Inspiracje prezentowe part II – prezenty ‚pewniaki’ – puzzle, książki, gry i zestawy artystyczne

Są takie prezenty, które ucieszą praktycznie każde dziecko – książki, puzzle i drobne zestawy artystyczne. Te ostatnie choć nie są ulubionym zajęciem mojego 8-latka, doprowadziły go tym razem do łez z powodu tego, że.. nie zamówiłam mu żadnego, a siostrze aż dwa. Okazało się, że kiedy rok temu dostał swoje smoki (KLIK) bardzo je lubił i w tym roku też chciał bawić się brokatem. Cóż, nie wpadłabym na to ;). Porcja brokatu, możliwość wyżycia się artystycznego, masa kolorów, to co Lenka kocha najbardziej. Zestawy artystyczne Djeco (klik) ucieszą każdą małą brokatową księżniczkę. Praca jest precyzyjna więc pięknie rozwija zmysł ręka – oko. No i po zabawie błyszczy się całe biurko co powoduje dodatkowy zachwyt.. ale tylko dziecka ;). Inne zestawy pokazywałam Wam w tamtym roku –> (klik) Zestawy Puzzle to także prezent, który trafi w gust większości maluchów ale także starszaków. Warto je jednak dopasować do wieku dziecka. Często się zdarza, że ciocie czy babcie kupują na chybił trafił w biedrze puzzle np. dla 5-latki puzzle star wars 150 elementów. Rozumiecie… Dobrym wyborem dla 4-5-latków będą puzzle podłogowe Melissa (klik) 48 elementów- dość proste i intuicyjne i bardzo dziewczęce. Puzzle Djeco Zamek Księżniczki są trudniejsze, mimo, że elementów jest niewiele więcej. Skomplikowany wzór i masa małych elementów zmuszają do główkowania. Podobnie wygląda to w przypadku puzzli Djeco Miasto Przyszłości – masa szczegółów, drobnych, niewiele różniących się od siebie budynków i pojazdów. Przegrzewają zwoje mózgowe nawet rodzica ;) Zaś puzzle Eeboo to totalny hit dla fanów i miłośników zwierząt. W tamtym roku Maks miał sawannę (klik) i w tym roku poprosił o następne z kolekcji – zwierzęta Arktyki. Bezwzględny, absolutny, totalny hicior (cztery wykrzykniki) – Gry Karciane Djeco. Mini Nature mamy od roku, pokazywałam Wam ją rok temu (klik). Karty z tamtego roku były zajechane na śmierć, dosztukowywane lub zjedzone przez psa. Nabyliśmy więc nową paczkę a do niej.. nowości. I jedna z nich, a mianowicie Pipolo zdetronizowała właśnie zwierzaki. Gry są w atrakcyjnej cenie, można je zabrać ze sobą wszędzie bo są poręczne i leciutkie. Wygrywają ze wszystkimi wielkimi grami pudełowimi. Kiedy piszę ten posty z tyło Lenka z dziadkiem tną w Pipolo, zaśmiewając się i krzycząc non stop! :) Książki Maksidła to oddzielny temat. Ma on ich tyle, że obdarowujemy znajomych, przedszkole i biobliotekę. W domu zostają ukochane serie. Jedną z nich jest ‚Tajemnica’ – idealna dla małych odkrywców i detektywów ze szczyptą grozy i zagadki. Maks ma już całą serię i czeka na nowe, bo kolejne części cały czas się piszą. Pierwszą ukochaną serią 6-7-latka było ‚Zaopiekuj się mną’. Obecnie twierdzi, że to dla maluchów ;) Książeczki o przygodach zwierzaków i miłości dzieci do zwierząt. Na dolnym zdjęciu prezentujemy absolutne muszęmiecie każdego ciekawskiego 5-10-latka. Serie Mizielińskich to książki do których Maks notorycznie wraca. Książka Mapy jest juz zajechana, porwana, wygnieciona bo synek czyta ją od 2 lat, każdego tygodnia. Do reszty także wraca gdy zapomni jakiegoś szczegółu. Pewnie za jakiś czas przejmie je Lenka. Choć jak znam moje dzieci to będę musiała Lenie kupić nowe, bo dzielenie się nie jest ich mocną stroną, szczególnie jeśli chodzi o ukochane książki. ‚Klub przygód’ to nowa seria, którą Maks zaczyna zbierać. Nie mamy jednak pierwszego tomu, więc młody nie zaczął czytać, bo on jest Panem Pokolei! Ale przejrzał już książki i jest zachwyt. W szkole Maks ma super projekt, który wymyśliła jego Pani. Opróćz lektur, co drugą książką jaką czytają ma być dowolnie wybrana lektura, która ma więcej niż 100 stron. Potem dziecko krótko opisuje i przedstawia ksiażkę. Maks wybrał ‚Chariego i fabrykę czekolady’ jako pierwszą z książek. Potem znalazł jej kontynuację. Na następną książkę planuje ‚Dzieci z Bullerbyn’.

Kiedy wyjeżdżam na kilka dni, moje dzieci zostają… ze swoim ojcem!

Makóweczki

Kiedy wyjeżdżam na kilka dni, moje dzieci zostają… ze swoim ojcem!

Trzy dni bez dzieci. Trzy dni w podróży, z nogami obolałymi od pieszych wycieczek. Trzy dni rozmów, imprez, spotkań, posiłków w dorosłym gronie, bez wrzasków i wycierania umorusanych buziek. Takie trzy dni należą się każdej matce, przynajmniej raz w miesiącu. Problem polega na tym, że kiedy mówiłam koleżankom czy znajomym, że opuszczam dom na 3-4 doby, one zadawały pytanie, którego nie do końca rozumiałam: ‚z kim zostają dzieci?’. Wyjaśniałam wtedy, że z moim, mężem, bo jadę sama, ale one niewzruszenie dopytywały, jakby ten fakt nie miał żadnego znaczenia: ‚ale kto się zajmuje dziećmi jak Ciebie nie ma?”. No więc odpowiadam wszem i wobec, że kiedy wyjeżdżam, opiekę nad dziećmi sprawuje mój mąż. I choć dla mnie to oczywiste z historii setek kobiet wynika, że oczywistego nic w tym nie ma. To jest moment w którym zaczynają się historie, jak to dziewczyny muszą spakować swoje dzieci i wywieźć je do rodziców lub teściów. Wtedy dopytuję ja, zastanawiając się czego nie rozumiem: ‚mąż pracuje w nocy?’ – ‚nie’ – pada odpowiedź. ‚Wieczorami i o poranku nie ma go w domu?’, – ‚ależ jest!’. To moment w którym zaczynam się czuć a) nieinteligentnie, jako, że nie umiem do końca rozwikłać zagadki b) niekomfortowo, bo dziewczyny patrzą na mnie jak na kosmitę, jakby to ich sytuacja była tą normalną. W końcu któraś zawsze lituje się nade mną i objaśnia, że przecież to oczywiste, że mężczyźni nie zostają sami z dziećmi, bo… by sobie nie poradzili. Jak wiadomo nie są pełnoprawnymi opiekunami, a dodatkiem do matki – co jest oczywiste i powszechnie znane – i a) w ogóle im przez myśl nie przejdzie taka opcja, że zostają z maluchami jak matka opuszcza dom b) kobieta nie zostawiłaby swoich cudownych pociech z mężem, bo pewnie wszyscy umarli by pierwszego dnia z głodu, lub smrodu lub zagrania się na śmierć. Zastanawiam się więc jak zwykle gdzie leży problem takiej sytuacji? Bo choć te kobiety uważają ten stan rzeczy za oczywisty, to jakimś trafem wcale nie wyglądają na szczęśliwe. 1. Wzorce Mój tatuś należał do plemienia kosmitów, jako, że 30 lat temu, kiedy naprawdę niewielu mężczyzn angażowało się w macierzyństwo, on zajmował się mną równie dobrze jak mama. Znam opowieść w której na weekend został z dwoma niemowlętami (jednym swoim, jednym cudzym), bo mama pojechała do stolicy. Obydwa maluchy były ‚butelkowe’, więc w teorii do opieki nad dziećmi był tak samo zdolny i wyposażony jak jakakolwiek kobieta. Podołał. Umiał zrobić podstawowe jedzenie (kucharzem nie był/nie jest zbyt dobrym), umyć tyłek i poczytać książeczki. Pamiętam jak siadywał ze mną na kibelku i razem masowaliśmy brzuszki – on na muszli, ja na nocniczku – intymne w swej fizjologii, acz naturalnie piękne wspomnienie z okresu kiedy miałam 4-5 lat. Kąpał mnie, karmił, chodził na spacery. Pamiętam jak się przeprowadzaliśmy i uparłam się, że pójdę z nim i pomogę (lol :D). Jako rezolutna 5-latka pomagać chciałam jadąc na trójkołowym rowerku. Wziął mnie, a potem jak matka z obecnych memów ciągnął po schodkach i na górkach i mnie i rower. Pamiętam, że się złościł.. ale nie za mocno. Chodził ze mną na górkę na sanki, nosił na baranach od babci, ze 3 km. jak byłam zmęczona. Był równorzędnym rodzicem. Nigdy bym nie skumała, gdyby mi ktoś nie powiedział, że ojciec to nie umie, lub nie może, tego lub owego. Mój mógł. Mój umiał. Wspomnienia mamy wspólne la lata… na zawsze. 2. Od początku Z związku z powyższym kiedy z potencjalnymi kandydatami na partnera rozmawiałam o macierzyństwie w trzech zdaniach wiedziałam, czy będą z tego dzieci. W sumie nawet sądzę, że nie jest to pytanie wprost ‚ej, kawaler, a będziesz Ty się zajmował naszymi dziećmi?’. To widać od początku w każdym geście, zachowaniu, podejściu do codzienności, do kobiety. To pakiet intuicyjnych cech skłaniających nas do pewnych wyborów, wyniesiony właśnie z domu. I kiedy wybór jest świadomy (czyli najlepiej po 25 r.ż, nooo przynajmniej po 20), przemyślany, naprawdę są marne szanse na niepowodzenie. Następnie od dnia zero, kiedy dziecko pojawia się w naszym życiu jesteśmy rodzicami. Nie mamą i tym panem co nic nie umie zrobić dobrze. Partnerami. Ja karmię, on przewija. Ja w nocy wstaję, wstaje i on. On pracuje w dzień? A ja co kurde robię, leżę i pachnę? On wykonuje jakąś tam pracę, ja hoduję życie! Które zajęcie jest ważniejsze. Jak mąż przyśnie na stercie papierów, świat się nie zawali. Kiedy ja przysnę z dzieckiem w kąpieli.. wiadomo. Przesadzam? Być może. Jednak hiperbole są nader wskazane w tym aspekcie. Jeśli nie pomagają, zostaw męża na weekend w domu i jedź do spa. Uwierz mi, że po dwóch dniach zrozumie. 3. Robi jak umie. Nic Ci do tego! We czwartek, po powrocie z Paryża odebrałam dzieci z przedszkola i zabrałam do wegańskiej knajpy na pogaduchy. Kiedy w restauracji rozebrałam córkę ujrzałam stylową kombinację – bluza + rajstopy. Uśmiechnęłam się szeroko, wzruszyłam wręcz. Do Leny powiedziałam: „Lenuś jak tatuś ubiera Cię w bluzę i rajstopy to pamiętaj, że trzeba też nałożyć spódniczkę albo spodenki. Nie chodzimy w samych rajstopach’. ‚Mamo, ale to dziadzio mnie ubierał’. Wtedy wzruszyłam się jeszcze bardziej. Mój tatuś, oczywiście :). Bo kiedy pisałam Wam wyżej, że zajmował się mną tak jak i mama, nie napisałam TAK SAMO JAK MAMA. Na pewno… inaczej. Być może nakładał mi rajty do bluzy. Być może jadłam jajko ‚na wolno’ zbyt często (traumę mam do tej pory ;)), być może coś tam robił nie tak świetnie jak moja mama, ale jako dziecko, nie miałam o tym pojęcia i jak widać, nie ma to większej wagi na całość mojego życia. Zaś fakt, że w ogóle przebywał ze mną ma znaczenie największe – wpływa na naszą relację. Kiedy więc macie ochotę przygadać partnerom, że buty nie takie, albo frytki na obiad, pomyślcie o szerszym kontekście. Nie dość, ze straszycie chłopa i nigdy nie będzie mógł dojść do wprawy, notorycznie wyręczany przez Was to co gorsza, nie zbuduje sobie więzi z dzieckiem. Nie tylko tej na wyjazdach, kiedy mamy nie ma, ale take tej codziennej, kiedy najprawdopodobniej także ‚robi wszystko nie tak’. Być może powiecie ‚ale on nie chce zostawać z dziećmi sam’. A ja Wam odpowiem: ‚ale kto go pyta?’. No wybaczcie, jesteście dorośli, jesteście rodzicami, mieszkacie pod jednym dachem… serio trzeba pytać czy ktoś umie i chce zostać z własną pociechą? Ok, rozumiem, że trzeba ustalić grafik i terminy, żebyście radośnie nie wyjechali sobie na raz, ale, droga mamo, czy mąż Ciebie pyta gdzie zostają dzieci kiedy rusza w delegację? * * * * * Więc 3 dni byłam w Paryżu. Z dziećmi został mój mąż. Ostatniej nocy wyjechał po mnie na lotnisko więc maluchy spały u dziadków.  Nie wiem co jadły, nie wiem w czym chodziły ubrane. W szkole/przedszkolu były w miarę na czas. Tęskniły w sposób umiarkowany. A to wszystko dało komfort podróżowania i wypoczywania mi. Bez lęków i stresów o to co dzieje się w domu. Choć strach był kiedy na ulicach Paryża widziałam setki policjantów, karabinierów i szturmówki. To wszystko przypominało mi na każdym roku w jakim świecie żyjemy i jak kruche jest nasze życie. Byłam tymi widokami notorycznie zmuszana do analizy, co by się stało, gdybym nie wróciła do domu. I wiem, że choć utrata matki jest dramatem największym, moja ekipa dała by sobie radę… razem.

Kiedy Ci mówią, że będziesz na coś chory na zawsze, nie wierz! (na przykładzie zespołu suchego oka i szumów usznych)

Makóweczki

Kiedy Ci mówią, że będziesz na coś chory na zawsze, nie wierz! (na przykładzie zespołu suchego oka i szumów usznych)

Trochę mi głupio i śmiesznie, że taki ze mnie już starzec, że na blogu parentingowym Wam o chorobach piszę. Ale czuję, że (khym khym) ‚starzejemy’ się tu razem i co jakiś czas będzie nam zaczynało tu i ówdzie strzykać. Jak wiecie mi strzyknęło na bogato. Odchorowuję wszystkie zdrowe lata. Jednak mam dla Was ważne przesłanie, które może tchnąć w Was nadzieję i skłonić do działania i zmiany stylu życia. Na lepsze. Na takie w którym Wy macie władzę nad losem, a nie los nad wami. Podłoże moich chorób znacie z TEGO wpisu. To czego nie wiecie, to fakt, że medycyna konwencjonalna nie umiała mi pomóc praktycznie w ogóle. Szumy uszne? – pech.. większości to zostaje na zawsze. Zespół suchego oka? – pech jeszcze większy, ale nieuleczalne, trzeba nawilżać oko i się przyzwyczaić, noo lub zrobić sobie zatyczki w kanaliku łzowym. Bóle brzucha? – pech nad pechy, bo ma zrobione pani wszelakie badania i nic tam nie widać, pewnie nerwobóle. Stresuje się Pani? No błagam Was, kto w XXI wieku się nie stresuje? Ale czy robię to w sposób jakiś wyjątkowy? No nie sONdzę, jednak obolałemu człekowi wmówić można wszystko. Zawroty głowy? Supepech, bo raka mózgu Waćpanna nie ma? A może borelioza Panie Doktorze? Nie. Bo z badań nie wychodzi.  Ale teraz mówią, że borelia może się ukrywać, że neiuleczalna i atakuje osłabiony organizm… NFZ tak nie twierdzi, więc nie. I takie piłeczki odbijanie. No i po długich wycieczkach od lekarz do lekarza, po wszelakich badaniach i rezonansach i torturach, zawitałam do lekarza, który leczy inaczej niż reszta. Trochę naturalnie, trochę homeopatycznie, mocno medycyną chińską. No i ona wywróciła diagnozy do góry nogami. Po badaniu sama zgadła resztę moich objawów i zaczęła oczyszczanie. No więc oczyszczanie przyjemne nie było i nie jest nadal. Nie będę opisywała dokładnie specyfikacji mojego leczenia i tego co się ze mną działo w trakcie, jednak było one intensywne w sutki uboczne. Jeżeli weźmiemy uwagę, że mając lat 30, do tej pory praktycznie w ogóle na nic nie chorowałam, to różne rzeczy w różnych częściach ciała i tak mi się potencjalnie odkładały – stres, red bull przez 2 lata w ilościach hurtowych, nieprawidłowe odżywiania, przeciwbólowce itp.. No i jak organizm zaczął się czyścić to prawie zczyścił mnie z tego świata ;). Ale przeżyłam! Do czego drążę? Weźmy ten zespół suchego oka. Zdiagnozowany w lipcu przez 2 lekarzy, w sierpniu przez kolejnego. Krople musiałam momentami zapuszczać co 30 min, oczy i oczodoły bolały i piekły mnie nieziemsko i ogólnie życie było zdominowane przez problemy oczne. No i tak miało mi zostać w większym lub mniejszym nasileniu… Po oczyszczaniu wątroby, zespół suchego oka nie tylko minął, ale poprawił mi sie wzrok o 0,5 dioptrii Wiem, szaleństwo, sama bym komuś nie uwierzyła jakby mi takie historie opowiadał. Oczywiście jest to niemożliwe w medycynie konwencjonalnej więc lekarz uznał, że miałam wcześniej za dużą moc szkieł. Nie kłóciłam się z nim, bo sensu to żadnego nie miało, jednak ja i moim bliscy, jako, że głośno o tej poprawie widzenia mówiłam, znamy nawet moment kiedy wzrok zaczął mi się mega szybko polepszać. Mówiłam rodzicom i mężowi, że coś się dzieje nie tak.. staję się jak Supermen, widzę listki an drzewie, kilometr dalej ;). Zostało to potwierdzone miesiąc później na badaniu wzroku co zakończyło się wymianą szkieł. Magia, c’nie? No i Super Doktor, notabene polecony przez moje najlepsze czytelniczki ogłosił, że zespołu suchego oka nie mam. Więc pewnie też nie miałam bo to nieuleczalne. Jedyne co mogę napisać to lol. L O L. Wszystkiego nie miałam, choć jednak miałam, wszystko nieuleczalne, ale jakimś cudem wszystko zniknęło. Borykam się jeszcze z trzema sprawami, jednak nieodmiennie naturalnie ze ścisłą dietą walczę z problemem. W sumie nie walczę tylko pozwalam mu się ‚wyszumieć’. Choć złoszczę się, że tak długo i płaczę kiedy boli, jednak wiem, że wszystko złe co się zaczęło, kiedyś się skończy. I nic nie jest ‚na zawsze’. CDN…

W weekend można więcej

Makóweczki

W weekend można więcej

Jak wyglądają nasze poranki w trakcie tygodnia już wiecie. Sprowadzają się do ‚Spania na śniadanie’ (klik), pośpiechu, maratonu szykowania się oraz pędu do placówek (dorośli do pracy). Dlatego w weekendy mam mega parcie na slow life i celebrowanie chwil spędzonych z rodziną. Cały tydzień upycham do wora z napisem ‚weekend’ wszystkie genialne pomysły na zabawy, wyjścia czy wspólne gotowanie. W weekend staramy się jeść możliwie wszystkie posiłki razem. W końcu zasiąść, spojrzeć sobie w oczy, zamienić kilka zdań lub jeść sobie w ciszy, ciesząc się chwilą. Jeśli oglądaliście ostatni odcinek ‚Kobiety na krańcu świata’ wiecie ile wart może być taki wspólny czas spędzony z kimś w trakcie posiłku. W Korei Południowej istnieją osoby nazywane Mukbang - vlogerzy na żywo transmitujący spożywanie swoich posiłków. Mają tysiące osób oglądających tylko po to, żeby spożyć posiłek w jakimś towarzystwie, a nie samotnie. Oglądający płacą BJ-om wirtualnymi balonami, które mogą spieniężyć. Dzięki swojej ‚pracy’ zarabiają naprawdę bajeczne pieniądze (do 250tys rocznie)! W Korei Południowej słowo rodzina znaczy ‚ci, którzy jedzą razem‚. Dlatego w weekendy staramy się być rodziną najintensywniej jak to możliwe. W sobotę lub niedzielę tata gotuje obiad- ukochane kotlety mielone z jakiegoś przepisu blogowego, które smakują lepiej niż u mamy. Dzieci zawsze z okrzykami radości proszą go, żeby im usmażył ‚najpyszniejsze kotleciki’, bo nikt takich nie robi, tylko on. Wychodzimy też do restauracji na ulubione przysmaki, nie zawsze super zdrowe z upchanym tysiącem warzyw, czasami po prostu na pizze. Bo posiłek to także przyjemność, radość i zabawa. Ja zaś odpowiadam za weekendowe śniadania. Nigdzie nie musimy się śpieszyć, więc celebrację zaczynamy jak wszyscy są rozbudzeni i głodni. Razem przygotowujemy to na co maluchy mają ochotę. Mamy ochotę na placuszki? Super! Naleśniki z ulubionym serkiem? Nie ma sprawy! Pomocnych łapek, aż nadto więc praca pali się nam w rękach.. a czasami i na patelni jak zaaferowani rozmową zapomnimy obrócić placuszki ;). A potem delektujemy się efektem naszego kucharzenia, czytamy rodzinką, maluchy kolorują obrazki i nikt się nigdzie nie spieszy. To fantastyczna odmiana… Przygotowania do śniadania, które widzicie powyżej wyglądały tak: Upiekliśmy kawałek dyni w piekarniku. Dynię wybraliśmy nie mączną, a wodnistą i elastyczną. Kiedy dynia się piekła do miski wsypaliśmy kubek mąki, 4 łyżki ksylitolu, 2 łyżki mąki ziemniaczanej (my dodaliśmy skrobię z tapioki), 1 łyżeczka proszku do pieczenia, łyżeczkę cukru waniliowego, szczyptę cynamonu, wbiliśmy  2 jaja i dodaliśmy 2 łyżki oleju. Następnie maluchy przystąpiły do otwierania swoich ulubionych Piątusiów z Piątnicy (klik).  Są to serki dokładnie sprawdzone przez Pana „czytam skład” – Wojciecha, czyli Pana Tatę. Nie zawierają syropu glukozowo – fruktozowego, nie posiadają sztucznych aromatów i barwników. Są sporządzone na bazie naturalnych składników wysokiej jakości: mleka od krów karmionych paszami bez genetycznie modyfikowanych organizmów, żywych kultur bakterii jogurtowych w połączeniu z przetartymi owocami lub w wersji waniliowej – z naturalnie mieloną laską wanilii. Jest źródłem białka, zawiera również witaminy A, D i E oraz wapń, fosfor i potas. Dodaliśmy dwa waniliowe Piątusie :) Następnie osoba dorosła z dyni robi mus (trąc/blendując) i wszystkie składniki łączy mikserem. Smażymy na małym ogniu. Dalszy ciąg opowieści już znacie…

Maraton przedszkole – szkoła – praca, czyli jak ulepszyć codzienne podróżowanie?

Makóweczki

Maraton przedszkole – szkoła – praca, czyli jak ulepszyć codzienne podróżowanie?

Tempo życia XXI-wiecznej rodziny z kilkorgiem dzieci jest nie do opisania. Trzeba to przeżyć i poczuć na własnej skórze, żeby dogłębnie zrozumieć. Poranki w których pędząc jak w maratonie budzimy i szykujemy siebie oraz maluchy. Robimy śniadania i jedzenie na wynos, pakujemy, ubieramy, przytulamy i rozmawiamy, kiedy któreś ogłasza, że „dziś nigdzie nie idzie!”, gasimy pożary jeśli pokłócą się o zabawkę, szukamy zaginionej rękawiczki… i o 7:30 (jak nie wcześniej) stajemy na schodach wyjściowych swego domu. A wtedy zaczyna się Tokyo drift. Modlitwy od wyjazdu spod domu, żeby korków nie było i choć ten jeden raz w życiu światła były wszystkie zielone. W aucie grają ‚Kanikuły’ po raz milionowy, ulubiona piosenka poranna maluchów. A my dostajemy skrętu kiszek. W zależności od tego ile mamy dzieci, tyle placówek odwiedzamy. Starszak do szkoły – uff, można wyrzucić przy drodze. O ile będzie gdzie przy tej drodze zaparkować. A nie zawsze jest… Młodsze do przedszkola. Nie chce wysiąść. Więc negocjujemy. Jeszcze jedna piosenka, przytulanki na tylnym siedzeniu, obietnice wielkie, w końcu gra na emocjach (‚tatus spóźni się do pacy’). Nic nie pomaga. Więc czekamy. Szczęśliwie zawsze wtedy podjeżdża auto z przyjaciółką albo ‚mężem’ i młoda decyduje się opuścić samochód. Pomyśleć, że nie ma nawet ósmej… Idealne auto dla rodziny? Popołudnia nie wyglądają lepiej. Odbieranie dzieci z placówek, a potem maraton zajęć dodatkowych – jednego zawieźć, drugiego odebrać… że na drugim krańcu miasta? No pech… Zimą podróżujemy w wiecznej ciemności i chlapie. Wojny o miejsce parkingowe są już wręcz tradycją. Dlatego odpowiednie auto jest w tej szalonej codzienności wybawieniem. Moja optymalna wersja? Komfortowy minivan, dobrze trzymający się podłoża. Obowiązkowo w wersji automatycznej. Automatami jeżdżę w mieście od 11 lat i nie wyobrażam sobie innej opcji. Celowo napisałam ‚w mieście’, bo moje wszystkie automaty na drogach szybkiego ruchu w wydaniu polskim (wyprzedź tira!) nie były już tak doskonałym pomysłem. Co jeszcze? Ciepełko, muzyka z ulubionego radia i zestaw głośnomówiący bluetooth, żeby umilać sobie czas rozmawiając z Angeliką niezliczone ilości godzin. No i ostatnio miałam przyjemność testować absolutny ideał – Opla Zafirę. Serce bije mi mocniej kiedy o nim piszę :) Auto stworzone do ulepszania matczynego życia masą – realnie potrzebnych – gadżetów. Jednak po kolei. Mój absolutny zachwyt skupił się na… automatycznej skrzyni biegów. Takim czymś jeszcze nie jeździłam – płynnie, szybko, zrywnie. Bez mulenia na starcie, bez odczuwalnej zmiany biegów. Marzenie. Kolejna funkcja ułatwiająca życie rodzinne, którą zafundował nam Opel to – znajdź mój samochód. Podczas wizyty w centrum handlowym wszyscy mają ten sam pomysł – zaparkować blisko wejścia. Efekt jest taki, że wielu się nie udaje ta sztuka i szukają miejsca gdzieś na obrzeżach parkingu. Pół biedy dojść stamtąd do wejścia, gorzej zdecydowanie wrócić, ciągnąc reklamówki po ziemi jednocześnie ogarniając dwoje rozszalałych maluchów. W takiej sytuacji poszukiwanie zaparkowanego auta w całym gąszczu innych pojazdów, które w ciągu godziny zdążyły się już pozamieniać jak kostka rubika, z pewnością nie pomaga. Dzięki aplikacji myOpel i opcji odnalezienia auta problem znika, zwłaszcza jak jeszcze zrobisz zdjęcie miejsca jego postoju. Brawo ja :) Bloger i samochód Moja praca łączy się z licznymi wyjazdami, także ‚terenowymi’, często kilkadziesiąt kilometrów za miasto. Nasze Podlasie skrywa wiele pięknych i nieodkrytych miejsc, które często wykorzystuję jak tło sesji zdjęciowych. Niestety ze względu na zły stan dróg, dotarcie do nich bywa wyzwaniem. Dlatego tak ważne jest dobre zawieszenie ( zdecydowanie wolę takie średnie, nie za miękkie, nie za twarde). Dzięki Nowemu Oplowi Zafiże, czas podróży do tych miejsc upływa zdecydowanie bardziej komfortowo. Mogę wtedy wysiąść zrelaksowana z uśmiechem i zabrać się do pracy. Chyba, że nagle zaatakują nas jakieś dwa polne psy, skacząc i brudząc nasze outfity, ale to jeszcze nic bo za nimi biegł na nas wielki byk! Serio, serio. Zwiewaliśmy jak szaleni ;) Z sesji nici i wielka ulga, że oplem tyłem poruszamy się ultrakomfortowo, dzięki tylnej kamerze. My mamy to szczęście, że posiadamy dwa auta. Jednak w wielu rodzinach sytuacja wygląda tak, że małżonkowie dzielą samochód. Przydałoby się wtedy połączyć cechy auta rodzinnego z biznesowym, reprezentacyjnym i po prostu.. męskim. Dlatego drugą część wpisu przygotował dla Was nikt inny jak niedoszły model i biznesman – Pan Tata ;) Minivan jako auto dla biznesu ? Nowy Opel Zafira to rodzinny minivan, ale z powodzeniem,  bez żadnych kompleksów mogę podjechać nim pod biurowiec na spotkanie biznesowe i zaparkować obok lmuzyn klasy premium. Linia nowej Zafiry zwłaszcza w kolorze perłowym brąz po prostu zachwyca i trudno przejść obok niej obojętnie. Jednak auto klasy biznes to nie tylko wygląd i prestiż. Równie ważna jest jego funkcjonalność. W moim wypadku auto to narzędzie która ma mi pomóc  w szybkiej i bezpiecznej komunikacji podczas dnia pracy. W tym celu Nowy Opel Zafira wyposażona jest w system OnStar, który łączy szereg funkcji zapewniających komfort i bezpieczeństwo kierowcy. Główne zalety systemu Opel OnStar: pobieranie celów podróży z pomocą opiekuna OnStar, który prześle Ci adres miejsca docelowego bezpośrednio do systemu nawigacji auta. Zazwyczaj sam podczas jazdy musiałem wpisywać adres docelowy, co trzeba przyznać nie jest do końca bezpieczne, także punkt dla bezpieczeństwa zdalna diagnostyka auta, wystarczy, ze wcisnę przycisk OnStar, a opiekun sprawdzi czy wszystko jest ok, a w przypadku problemów wskaże rozwiązanie. Jeśli problem będzie większy, i będzie wymagał wizyty w serwisie, opiekun OnStar prześle współrzędne najbliższego punktu na GPS auta pomoc w razie wypadku czy kolizji. Co prawda, na szczęście, nie musiałem testować tej usługi, ale na stronie systemu Opel OnStar, możecie obejrzeć prawdziwe historie osób, którym OnStar pomógł w takich nagłych wypadkach.  Opcja dosłownie może uratować życie. W razie wypadku, za pomocą jednego przycisku jesteś w stanie powiadomić o zdarzeniu i wezwać pomoc. Natomiast kiedy dojdzie do poważniejszego wypadku, w którym możesz nie być w stanie nic zrobić, system OnStar automatycznie prześle informacje do konsultanta, który otrzyma kluczowe dane o zdarzeniu i będzie w stanie połączyć się z kierowcą przez zestaw głośnomówiący. Konsultant powiadomi też odpowiednie służby, dzięki czemu otrzymasz możliwie najszybszą pomoc. Szczerze mówiąc, tylko dla tej opcji warto wybrać nowego Opla. Dla mnie jako głowy rodziny, Ich bezpieczeństwo jest najważniejsze. namierzenie auta w przypadku kradzieży i współpraca opiekuna OnStar z policją w celu odnalezienia auta Aplikacja mobilna System OnStar to też aplikacja mobilna, która łączy się z Oplem  i dostarcza najważniejsze dane diagnostyczne auta takie jak ciśnienie w oponach, poziom paliwa czy oleju. Dzięki temu jeszcze w domu, możesz sprawdzić czy samochód jest gotowy do podróży, czy nie czeka Cię na przykład wizyta na stacji benzynowej i musisz wcześniej wyjść z domu. Dzięki aplikacji możesz też odnaleźć swój zaparkowany samochód. Szczególnie przydatne, jeśli jadę na spotkanie w centrum nieznanego miasta i muszę zaparkować auto daleko od miejsca spotkania. Jego szybkie i bezstresowe odnalezienie może być potem kluczowe dla dalszego dnia pracy. Wrażenia z jazdy Testowana wersja była wyposażona w silnik Diesla 2.0DTH (170KM) i automatyczną skrzynię biegów. Przyznam, że to bardzo przyjemne połączenie, dające duży komfort i frajdę w prowadzeniu. Do tego zawieszenie nowego Opla Zafiry, bardzo przypadło mi do gustu. Mimo, że to MiniVan to prowadził się jak rasowy kompakt (może nawet limuzyna) – sprawnie i bez zbędnego „bujania”. Ulga dla kręgosłupa Na zakończenie chcę wspomnieć jeszcze o jednym szczególe, który być może nie jest taki istotny w kontekście wszystkich opisanych zalet nowego Opla Zafiry, jednak dla mnie, osobiście okazał się zbawienny. Od jakiegoś czasu zmagam się z bólami w dolnej części kręgosłupa. Trochę wstyd się przyznać, bo całe życie byłem „niezniszczalny” aż tu nagle bam, prawdopodobnie początki dyskopatii. Dłuższe siedzenie w jednej pozycji potrafi być bolesne, a tak często jest kiedy prowadzisz auto. Testując Opla Zafirę odkryłem mały szczegół – opcję w regulacji fotela która zapewnia dodatkowe podparcie odcinka lędźwiowego kręgosłupa. Dodając tego ogólnie wygodne, ergonomiczne fotele  z certyfikatem AGR, mogłem podczas testów zapomnieć na chwilę o swojej chorobie :)  Więcej informacji na temat auto na dedykowane stronie – Nowy Opel Zafira.

Spanie na śniadanie czyli słów kilka o jedzeniu na wynos

Makóweczki

Spanie na śniadanie czyli słów kilka o jedzeniu na wynos

Czasami, szczególnie o poranku, czuję się jakbym miała w domu dwoje nastolatków. Budzenie ich od jakiegoś czasu wygląda jak scena z filmów. Matka woła ‚pobudka’. Odpowiada jej cisza. Matka wbiega do pokoi – ‚wstawać, szkoła/przedszkole!’. Dzieci ani drgną. Matka ściąga kołdry, gilgocze, przytula, warczy, cokolwiek, bo i tak czego nie robi w odpowiedzi słyszy: „błebłe śpię”. Kiedy doszliśmy do takiego etapu od radosnych pobudek o 6 rano i wspólnych, pięknych śniadań z wpisu „Dobre nawyki„? Chwaliłam się wtedy: „Oprócz samych, bezcennych chwil, dzięki temu rytuałowi młodziaki zaczęły lepiej się odżywiać. Wcześniej albo nie jadły niczego (bo zanim zbudziłam się ja i oni, to trzeba było wychodzić) albo byle co. Obecnie mam czas na przygotowanie wartościowych i  smacznych posiłków. Choć i tu łatwo nie jest, bo każde z dzieci preferuje inny rodzaj porannego posiłku. Maks je tylko kanapki z serem i papryką oraz placki/naleśniki/gofry. Lenka kocha śniadania na słodko, ale mogą być one przygotowane w lepszej wersji, jak domowa granola lub owsianka na ciepło. Także mamy wesoło.. :). Ale warto! Naprawdę warto zacząć dzień godzinę wcześniej dla tych kilku porannych chwil. Dla widoku Lenki smarującej chlebek (którego nie je). Dla obserwowania ich porannych wyborów, rytuałów. Dla wyrabiania dobrych nawyków. Dla kilku zdań zamienionych z mężem.” W najbliższym czasie, a przynajmniej nie do wiosny i póki ja nie wydobrzeję do końca, ta wersja nie powróci. Trzeba mieć dużo energii i zapału, żeby móc nim zarażać rodzinę. Na chwilę obecną nowy schemat wygląda tak, że zaspane maluchy, które ubieram przez sen (Lena), lub ubierają się same, ale najwolniej jak się da (Maks) prowadzę do kuchni i tam jedzą maleńką porcję płatków kukurydzianych z mlekiem roślinnym lub coś innego równie małego i prostego do spożycia. Trochę dłubią łyżką, trochę memłają. Ogólnie to mogłoby to wyglądać inaczej, bo Lena, śmiało mogłaby iść bez śniadania i zjeść dopiero w przedszkolu. Problem polegał jednak na tym, że w momencie kiedy jej stopa stykała się z butem, a ręka z kurtką następował okrzyk „głooooodnaaaa!” po czym odmawiała wyruszenia do przedszkola bez śniadania… kiedy reszta rodziny stała w kurtkach. Natomiast Maks, jak to Maks, chętnie by nie jadł, ale ja wolę, żeby miał w brzuchu cokolwiek zanim zje.. drugie śniadanie, bo jeden Bóg wie kiedy to raczy zrobić (np. w południe). Drugie śniadanie. No właśnie ono nas ostatnio ratuje., szczególnie odkąd odkryliśmy SMART nawyki. Tam mogę upchać wszystko to, co powinni zjeść rano, gdyby nie spali na stole. Znowu.. drugie śniadanie potrzebne jest tylko dla Maksa, bo Lenka ma full opcję wyżywienia w przedszkolu, ale – jeśli macie dwoje dzieci – łatwo możecie wyobrazić sobie tę rozpacz kiedy brat dostaje smakołyki w pięknym lunchboxie, a siostrzyczka nie. Równa się to z końcem świata. Zdarza się więc, że obydwoje dostają kanapki, placuszki i inne pożywne smakołyki. Do tego sok albo mus owocowy – witaminy w najbardziej poręcznej i atrakcyjnej wersji, takiej w której nie zmiażdży się w plecaku na papkę jak to często dzieje się w Maksiowym plecaku z owocami.  Warto przypomnieć, że sok czy mus 100%, to produkt w którym znajdują się tylko owoce i warzywa, z których został on wyprodukowany. Nie znajdziemy w nim nic innego niż np. jabłka czy marchewki. Do soków 100% nie wolno dodawać cukru, ani żadnych substancji słodzących, konserwantów czy barwników. Jedyny cukier w tych produktach, to cukier, który znajdował się w owocach, z których ten sok został wykonany. Taki sam pakiet do pracy zabiera Pan Tata. Przyznam się tu oficjalnie i proszę o oklaski dla mojego męża, bo najczęściej to właśnie on przygotowuje dziecięce lunchboxy, pamiętając o kompozycji wartościowych składników z dodatkiem owoców i warzyw, które często zastępuje wygodniejszym rozwiązaniem: sokami lub musami. Jest wielkim fanem musów, to on w naszym domu je odkrył i wprowadził. Maluchy w okolicach godz. 8 wychodzą więc radośniejsze i zapakowane pod denko jedzeniem. Często bez książek, kapci i.. głowy, ale zawsze z lekko zapełnionym brzuszkiem drugim śniadaniem na wynos. A ja jestem spokojna, że w ich lunchboxach jest wszystko, co potrzebne: witaminy i mikroelementy z owoców i warzyw w prawdziwie wygodnej – SMART formie! Wpis powstał w ramach kampanii „Soki i musy – witaminy w wygodnej formie”, która jest finansowana z budżetu Unii Europejskiej, Rzeczypospolitej Polskiej oraz ze środków Funduszu Promocji Owoców i Warzyw, stanowiących wraz z wkładem finansowym członków wkład własny KUPS.

Wbrew sobie

Makóweczki

Wbrew sobie

Czasami wydaje się nam, że mamy pomysł. Genialny! Ta idea sprawi, że życie stanie się lepsze, prostsze i jaśniejsze. Odmieni rzeczywistość i nada jej barw. Wizualizujemy jak to się stanie krok po kroku. I tak oto rozwiązaniem dla walącego się małżeństwa staje się ciąża i dziecko lub budowa domu. Bo w takim nowym pięknym domu lub z dzidziusiem w kołysce kłótnie się zakończą i zapanuje miłość. Lekarstwem na zaniżoną samoocenę jak wiadomo jest dieta, nowy ciuch czy operacja plastyczna. Braki wewnętrzne, które sprawiają, że nie mamy wiele do zaoferowania naszemu potomstwu lub czas przeciekający przez palce, łatamy prezentami. A potem obserwujemy, jak życie sypie się między palcami. Motywatorem do wpisu stały się moje osobiste przeżycia. Po dwóch latach ciężkich związanych z totalnym wyeksploatowaniem materiału przez niekończącą się budowę i prowadzenie własnej firmy, oraz nieodmiennie bycie matką dwójki, sprawiły, że kiedy okres ten zakończył się, miałam ochotę ‚coś ze sobą zrobić’. Tu mogłabym się zatrzymać i dokładnie przeanalizować potrzeby ciała i wnętrza. Przemyśleć sposoby wzmocnienia się na różne sposoby, przewartościowania pewnych spraw. Jednak ja nader skocznie weszłam w ciąg zdarzeń, które nie okazały się dla mnie dobre. Diety, sport 5x w tygodniu (po 2h!), pęd jeszcze większy niż na budowie i… sypnęło mi się ciało. Zaczęłam chorować… na wszystkie dziwne choroby, których nie przeszłam jako dziecko – zapalenie uszu, przewlekłe zapalenie zatok. Bóle oczu szybko zostały zdiagnozowane jako zespół suchego oka, a potem.. potem poleciało z górki i ciało obróciło się w proch i pył (bez wdawania się w szczegóły, było baardzo źle – masa bólu, cierpienia i strachu). W ciągu 4 m-cy na lekarzy, badania mniej lub bardziej inwazyjne, leki itp. wydałam około 5-10 tys a diagnozy nie było. Na SORze witano mnie po imieniu. W końcu mądry lekarz orzekł bez zebrania wywiadu – ‚zmieniła pani dietę! Stawiam, że na wysokobiałkową. Obciążone są nerki i wątroba. Pani ciało nie dawało już sobie rady… Pociągnęła by pani tak jeszcze rok, dwa i zaczęłyby się guzy, guzki i nowotworzenie.’ Bo kiedy pada odporność odzywają się wszystkie stare lub potencjalne problemy – alergie, choroby immunologiczne, pasożytnicze, stare sprawy (n. u mnie borelioza) itp. Wszystko wychodzi na wierzch. Czasami na raz. Zbladłam. Czy to możliwe, żeby coś co ‚robiłam dla siebie’ było tak niezgodne z moim ciałem? Coś co miało mi pomóc, wzmocnić, dodać endorfin i szczęścia tak zrujnowało mi zdrowie? Nie chciałabym, żebyście myślały, że neguję tu jakąkolwiek dietę. Pewnie są tysiące osób, którym ona służy. Nie wnikam. Chodzi mi bardziej o aspekt jednostki. Czy przyjrzałam się dokładnie sobie i danej sytuacji, aby sprawdzić co będzie dla mnie najlepsze w danej chwili, czy wskoczyłam na falę mody, trendów i zewnętrznego oceniania? W dużym stopniu jest prawdopodobne, że po 2 ciężkich latach moje ciało marzyło o odpoczywaniu, dobrym jedzeniu i trosce.. a ja mu zaoferowałam kurczaka na 3 dania i 6 jajek dziennie oraz 20 minut interwałów + 1,5 treningu siłowego, często codziennie. Aż padłam. Wiele z Was może znaleźć się w sytuacji analogicznej, wspomnianej przeze mnie wyżej. Jeśli w małżeństwie coś nie działa, porywanie się na domy i dzieci jako rozwiązanie konfliktów może być rozczarowujące. Bo mogę śmiało powiedzieć, że coś co się sypało, posypie się jeszcze bardziej. Dom to wyzwanie. Nie dla żartów mówi się, że jeśli małżeństwo przeżyje budowę, to już wszystko przeżyje. Jeśli nie kłócicie się z mężem obecnie to przy dziecku będziecie się kłócić 50x tyle. Relacja wymaga pielęgnacji i troski. Tony rozmów, delikatności, chęci z obydwu stron. Czasami z pomocą mediatora. Nie potrzebuje zaś szybkich, nieprzemyślanych ruchów typu ‚wzbudzę w nim zazdrość’. Brak czasu dla dzieci i rodziny nie jest tematem, który można ograć drogimi prezentami. Przepaść będzie narastać. Nasze wewnętrznie nierozwiązane konflikty nie pomogą nam w budowaniu relacji z kimkolwiek. Dzieci są jak papierki lakmusowe i dostrzegą to co próbujemy okleić kolorowym papierem. Każdy problem, każdy pomysł powinien mieć swoją strefę spokoju. Taką w której przyglądamy się mu czy ma on trwale nam pomóc czy załatać tylko jakąś dziurę. Możemy zadać sobie pytania: czego oczekuję po danej zmianie? Jak ma ona wpłynąć na mnie i moje otoczenie? Co mi da, a co zabierze? Jak będę czuła się na końcu tego procesu? A potem należałoby poleżeć i pooddychać, lub ‚przetrawić pomysł’. Dłużej niż godzinę ;) Weźcie przykład ze mnie i dbajcie o siebie. Zdrowie mamy tylko jedno!

Czy lubisz sobie ułatwiać życie…mamo?

Makóweczki

Czy lubisz sobie ułatwiać życie…mamo?

Nigdy nie należałam do osób które lubią mieć pod górkę. Pewnie sobie myślicie ‘a są w ogóle tacy ludzie, którzy lubią jak jest ciężko?’. Otóż jest ich mnóstwo. Pewnie spora część z Was zalicza się także do tego grona i to zupełnie przypadkowo. Jest trochę tak, że dużą zasługę w tym mają nasi rodzice. To oni od dziecka wpajali nam, że trzeba się napracować, żeby coś osiągnąć’ i ‘nic nie ma za darmo’. Ogromna rzesza społeczeństwa czuje więc lekki wewnętrzny przymus styrania się. Niby można coś łatwiej ale jak tak się upracują, poczują tę stróżkę potu na plecach, te ręce szorstkie i zmęczone, wtedy czują, że zrobili coś należycie. No więc ja tak nigdy nie miałam. Ani za dziecka, ani w szkole, ani na studiach, również w życiu dorosłym tak nie mam. Oczywiście z tegoż powodu byłam wielokrotnie szykanowana, głównie w szkole, że leser i ‘mądra ale leniwa’. Gadajcie zdrowi. Na studiach już nikt się nie śmiał kiedy chadzałam z rzadka, a oceny miałam takie, że jeszcze mi za to płacili (stypendium naukowe wypłacano mi jeszcze w małżeństwie na specjalną kartę. Nigdy nie wiedzieliśmy na jakich zasadach to działa, ale kiedy na nią nie zajrzeliśmy, były tam jakieś pieniądze :D). Bo siła włożonych sił i godzin w pracę wcale nie musi być równoznaczna z efektem. Czasami sprytem i inteligencją ogrywa się tematy w pięć minut. W dorosłym życiu nagle pojawia się podziw, że tak w sumie sprytnie płynę przez życie. Dostosowuję pracę pod życie, a nie odwrotnie. Wolne mam kiedy chcę, czasu dla dzieci więcej. I jakoś te czarne chmury, które mi tak wielu prorokowało, nie przychodzą. Ocena pojawia się tylko ze strony… matek. Oj my mamusie to zawsze mamy najwięcej do powiedzenia, przyznacie? :) I tak oto, kiedy pisałam Wam wielokrotnie o tym, że ułatwiam sobie to macierzyństwo najbardziej jak to możliwe, kupując podgrzewacze, monitory, leżaczki – bujaczki, wygodne wózki do zadań specjalnych, zawsze pojawiało się stadko mam ‘a po co’. A otóż po to drogie mamy, żeby o siebie zadbać! Spójrzcie na swoją pracę. Wstajecie rano, z oczami podkrążonymi z niewyspania. Pędzicie robić śniadanie dla swojego przychówku. Temu do szkoły kanapeczki i owoc, drugiemu śniadanie na ciepło, bo przedszkolnego to on nie lubi. Trzecie samo się z piersi pożywia, bo uwiązałyście je sobie w chuście. Następnie tego odprowadzić, tamtego zawieźć, powrót do domu, pranie, obiad, sprzątnie, drzemka dziecka, spacer … wdech! Południa nawet nie ma. Potem odebrać, na dodatkowe zajęcia porozwozić, praca domowa, kąpiel, usypianki i nocne podróże. Scenariusz znajomy? Mi również… Mamy co robić, przyznacie. Więc każda najmniejsza rzecz, która nam coś ułatwi, która da nam 5 minut oddechu z kubkiem prawie ciepłej kawy powinna być na wagę złota. Ja wiem, że wy zdolne i wszystko same i kołkiem ociosacie. Ale po co? Zadbajcie o swój komfort psychiczny, a będziecie mogły dać maluchowi jeszcze więcej! Kiedy oglądam zdjęcia z okresu niemowlęcego moich dzieci, widzę, że całkiem sprawnie ułatwiałam sobie to życie. Kołyski, leżaczko – bujaczki, maty i wiele innych pomocy na kilkanaście minut ukradzione na wizytę w toalecie, przygotowanie mleka, lub makijaż na szybko. Zabawki dawały także wiele radości moim dzieciom. Może to nie to samo co rączki czy dotyk mamy, ale i mama potrzebuje chwili dla siebie. Jednym z hitów okresu siedzącego moich bobasów było siedzisko Smoby. Pamiętam jak ustawiałam je w kuchni i Lenuszka siedziała, bawiąc się i obserwując moje kuchenne rewelacje. Podobało jej się, że to nie fotelik do karmienia i może obserwować mnie z innej pozycji. Ja zaś rozkoszowałam się momentem, kiedy ona nie wyjmuje mi garów i nie lawiruje pod nogami kiedy mam w rękach gorące lub ostre przedmioty. Fotelik jest miękki i pompowany, więc łatwo dopasowuje się do fizjonomii dziecka, zabezpieczając je przed upadkiem do tyłu lub na boki. Posiada interaktywne zabawki rozwijające wszystkie zmysły: wzroku, słuchu, dotyku.  Stoliczek można łatwo zdemontować, aby dziecko mogło kontynuować zabawę w dużym miękkim fotelu lub bawić się osobno zdjętym stoliczkiem. Z tej serii mieliśmy także krzesełko kąpielowe, które było hitem przez kilka miesięcy. Zabezpieczało Lenkę przed pośliźnięciem się dostaniem się pod wodę. Tak.. miałam trochę tych sprzętów, ale głęboko wierzę, ze dzięki nim, lub z ich pomocą naprawdę cieszyłam się każdym dniem macierzyństwa bez niepotrzebnego harowania. Pamiętając o sobie i o tym, że że zadbana mama to szczęśliwe dziecko.

Córeczkę mieć – #najlepiej!

Makóweczki

Córeczkę mieć – #najlepiej!

Córka, córcia, córeczka.. Moje marzenie odkąd w mojej głowie pojawił się zalążek pomysłu na bycie mamą. To o niej myślałam, wizualizowałam będąc we wszystkich trzech ciążach. Za trzecim razem się udało. Spełnienie marzeń! Maleńka kobieta. Zachwyt, emocje, zalewająca radość. Choć była to ciężka ciąża i cudem pojawiła się na tym świecie dzięki matczynej intuicji (KLIK), każdego dnia upewnia mnie w przekonaniu, że było warto. Jest coś magicznego w posiadaniu córki. Jej wrażliwość, gesty, pokłady emocji, bardzo szybko różnicują ją od równie cudownego, acz bardzo innego synka. Jest taki magiczny gest, który robią dziewczynki, który zmiękcza serce, mianowicie sposób w jaki odgarniają włosy z buźki. Wszystkie robią to urzekająco i cudownie. Ale od pieluch widać tę delikatność w ruchach, intensywność wybuchów emocji, zalewy miłości i błysk w oku. Wydaje mi się, że ludzie upraszczają tę chęć posiadania dziewczynki do ‚strojenia i przebieranek’. Owszem, nie ukrywam, w przypadku małych kobietek pole do popisu w kwestii mody i ubierania jest większe. Jednak to promil, ułamek wszystkich darów jakie niesie ze sobą córka. Jest ona głównie nauczycielem. Prowadzi nas matki, przez świat, który po części już znałyśmy. My też byłyśmy córkami. Doświadczałyśmy więzi z naszymi mamami, lub jej braku. Odczarowujemy historię każdym słowem i gestem. Odwzorowujemy to co dobre, poprawiamy słabe wzorce. Odnajdujemy sobie pokłady spokoju lub złości. Każdego dnia pracujemy nad sobą i tą relacją. To jak darmowa psychoterapia. Półtora roku temu napisałam Wam tak: „Na styku lata i jesieni roku 2014, Lenka po raz pierwszy wpadła w głęboki tunel nie radzenia sobie z własnymi emocjami zwany buntem 3-latka. Pierwsza scena czy histeria była spektakularna. Lenka krzyczała tak, że brakowało jej oddechu, wiła się po podłodze i waliła łapkami o ziemię. Potem wstawała, biegła przed siebie i padała znowu. I  wtedy, kiedy po raz pierwszy obcowałam z takim zachowaniem mojego dziecka stała się rzecz dziwna. Poczułam jej ból. Wiem, brzmi to co najmniej dziwnie czy śmiesznie, ale ja naprawdę w chwili skumulowania się empatii niejako mogłam dotknąć jej cierpienia. Tak, cierpienia, związanego z faktem totalnego nie radzenia sobie z tym co się z nią w danej chwili działo. I ta sytuacja miała dla mnie wymiar tak głęboki, że kucnęłam obok niej i … czekałam. Bez grama złości, bez … nie wiem, wstydu? Tylko z ogromnym zalewem miłości i chęcią pomocy jej. Czekałam. Po kilku minutach Lenka podeszła i powiedziała “przytul mnie mamusiu”. To wydarzenie wpłynęło na wszystkie inne podobne historie które zadziały się i dzieją się nadal w naszym domu. Uczę tego męża i rodziców oraz koleżanki. Dziecko w czasie ‚histerii’ nie robi nam na złość. Nie jest złe, niegrzeczne czy niedobrze wychowane. Ono najzwyczajniej w świecie nie umie opanować zalewu emocji danej chwili. Ono niejako cierpi (kobiety mogą sobie przypomnieć powódź emocji w czasie pms-owej kłótni z mężem… czy czujecie wtedy radość i satysfakcje czy raczej wewnętrzne katusze… a teraz pomnóżcie to raz 100, bo dziecko nie zna odpowiedzi na tyle pytań co Wy). Nasze zadanie nie ma sprowadzać się do dania mu klapsa czy zamknięcia w pokoju, tylko do poradzenia sobie z emocjami – z żalem, złością, smutkiem. Czasami poprzez przeczekanie. Czasami przez przekierowanie (np agresji… w bezpieczne miejsce). Z ogromną dawką miłości i nienatarczywej bliskości (‘jestem obok, jeśli masz ochotę, mogę cię przytulić lub wziąć na ręce… albo porozmawiać o problemie). Ta miłość i empatia pomoże Wam zachować spokój. Uwierzcie mi na słowo, większego pieniacza i krzykacza niż ja, to ze świecą szukać. Jednak w takich sytuacjach, bliżej mi nieznanym sposobem zachowuję spokój. Właśnie przez to współodczuwanie. Mam siłę znieść każde durne spojrzenie moherowej pani z warzywniaka. Mam siłę stać w centrum handlowym obok mojego krzyczącego i wijącego się dziecka i po porostu czekać. A ona już wie, że świat się nie zawali i to co w niej buzuje, minie. Dzięki temu sytuacje zaczęły znacznie się skracać i pojawiać co raz rzadziej. Wciąż tam są. Wciąż wiemy, że obcujemy z odpalonym dynamitem, jednak codzienność nauczyła nas i ją, że umiemy wybrnąć z trudnych sytuacji… Razem.” —> (cały Wpis „Bunt na pokładzie” TU) Tak oto Leniusza stała się moim nauczycielem. Czasami mi się ten spokój wymyka. Staję wtedy z boku i obserwuję co się zadziało, że tracę opanowanie i radość z chwil spędzanych z nią. Zazwyczaj problem tkwi we mnie. Staram się wtedy więcej odpoczywać, dbać o relaks i czas spędzony z książką w kąpieli i idylla powraca. Wracając jednak do mody. W tej dziewczęcych porywach emocji, Lenka uwielbia wyglądać tak jak mama. Piszczy z radości kiedy mamy takie same ubrania lub jakiś element garderoby czy biżuterii.  Kiedy otrzymałyśmy od marki Coccodrillo produkty z nowej linii biżuterii – projektu Ani Kruk for Coccodrillo – z przyjemnością zgodziłyśmy się je Wam pokazać! Mamy kolekcję jaskółeczek, ja w wersji bransoletka + wisiorek i Lenka- bransoletka, łańcuszek + kolczyki (które przechwyciłam ja ;)). Takie małe drobiazgi, rzeczy tylko dla nas, jeszcze bardziej zbliżają nas do siebie. Wszystkie ubranka jakie ma na sobie Lenka powyżej, są marki Cocodrillo :) Nie tylko dla mam córeczek, mamy KONKURS! Odpowiedzcie w komentarzu na pytanie: czego Was uczą Wasze dzieci każdego dnia i jak pomagają się Wam rozwijać? :) Czekają na Was 3 bony po 100zł na zakupy do Coccodrillo! Konkurs trwa do 04.11.2016, zaś wyniki na blogu pojawią się 06.11.2016 w tym wpisie.

Głęboki oddech

Makóweczki

Głęboki oddech

Rozpoczynamy drugi sezon jesienno – zimowy w naszym nowym domu. Rok temu byliśmy tuż po wprowadzce, bez oczekiwań i w połowie ‚na wariata’. Z niewykończoną łazienką, garderobą i tylko z  częściowo umeblowanymi salonami. Miało to bezwzględnie swój urok. Choć do braku płotu i kostki brukowej/ogrodu nie tęsknię. Okna (co niestety widać na zdjęciach) nadal są częściej brudne niż czyste jako, że nieodmiennie w najbliższej naszej okolicy budują się 2 domu i z 10 szeregówek. Jeździ ciężki sprzęt, kurzy, chlapie więc na drugi dzień po myciu mam ten sam efekt. Ale pocieszam się, że do następnej wiosny skończą i zostaną tylko dwie wolne działki, czyli potencjalne budowy. Będzie więc ciszej i czyściej. Nasz dom jest od jakiegoś czasu (>klik<) w tej przyjemnej fazie – meblowanie i kolekcjonowanie dodatków. Dopiero teraz odnajduję tu swoje miejsce, każdego dnia wkładając w różne detale swoje serce… Z salonu na dole zrobiłam dosłownie palmiarnie.. ja, która do tej pory zabijałam kaktusy mam z dziesięć kwiatów! To już chyba jawnie starość. Skupuję obrazy i grafiki, choć ubrać je w ramy to już jakoś nie mogę. Ale wszystko w swoim czasie. W domu pojawia się więcej mebli, komód, foteli. Oficjalnie mamy już garderobę, wiec obrałam nowy projekt – zapełnienie jej. O tak! Z większych rzeczy – kupiliśmy kawałek ziemi za naszą działką. Pamiętacie pewnie ze zdjęć na blogu i ig, że płot mieliśmy dookoła ładny, a z tyłu takie tanie panele. No więc wiedzieliśmy, że chcemy dokupić ziemię z tyłu i obecnie jesteśmy w procesie przestawiania płotu i ponownej demolki na trawniku (sic!). Czekamy także na… rekuperator. W tym sezonie mamy go nabyć obowiązkowo, bo jak rzekł pan od wykończeniówki – spleśniejemy ;). Dom mamy tak pasywny, ocieplony i szczelny, bez systemu wentylacji (wszystko przygotowane pod rekuperację), że bez niej mamy lekką kiszonkę. Także lada dzień w naszym domu pojawi się rekuperator. Oprócz oczyszczania i wentylowania powietrza powinien także wyrównywać poziom temperatur w domu. Ma on jedną wielką, strategiczną wadę -kosmicznie wysusza powietrze. Dołączcie do tego sezon grzewczy i katastrofa murowana. Zaczęliśmy się więc już przygotowywać na tą chwilę i w naszym domu pojawił się nawilżacz powietrza Philips HU4803. Piszę Wam ten wpis, a on burczy mi z tyłu i nie ukrywam, że jest to miłość od pierwszego wdechu. Okazało się, że powietrze w naszym domu JUŻ jest za suche, mimo całej tej lepkiej pluchy za oknem. Poczułam to od razu na swojej skórze – zawsze w okresie jesienno – zimowym mam problem z jej nawilżeniem. Zatkany nos, infekcje, bóle głowy i zatok – to wszystko dostajemy ‚gratis’ mając suche powietrze w mieszkaniu. Nawilżacz powietrza HU4803 marki Philips oferuje trzystopniowy zaawansowany system parowania z unikalną technologią NanoCloud, która zapewnia 99 % mniej bakterii w porównaniu ze standardową technologią ultradźwiękową. Etap 1: filtr absorpcyjny nawilżacza wyłapuje duże cząsteczki, takie jak włosy, sierść i kurz, unoszące się w suchym powietrzu. Etap 2: zaawansowany system parowania z technologią NanoCloud nawilża powietrze, dodając do niego cząsteczki wody (bez bakterii czy osadu). Etap 3: zdrowe, przyjemne i nawilżone powietrze jest wydmuchiwane z nawilżacza ze stałą prędkością bez równoczesnego tworzenia mgły wodnej. Widać to na zdjęciach poniżej gdzie ‚wiaterek’ rozwiewa Lence włosy ale pary wodnej nie widać. Ustawienia nawilżacza  umożliwiają dokładną kontrolę wilgotności – możesz wybrać opcję 40-, 50- lub 60-procentowej wilgotności powietrza, która zapewni Ci maksymalny komfort. Ja lubię mocne nasycenie wilgocią – lepiej mi się wtedy oddycha i pracuje. Dodatkowo dostępny jest tryb automatycznego ustawiania wilgotności i to właśnie z niego korzystam najczęściej. Po włączeniu trybu automatycznego czujnik cyfrowy będzie stale monitorować wilgotność powietrza (u nas po włączeniu są to okolice 30% nawilżenia powietrza) oraz odpowiednio włączać i wyłączać nawilżacz, dzięki czemu powietrze będzie miało zawsze właściwy poziom wilgotności (40-50% – tu różnica jest odczuwalna z każdym wdechem). Nie ma co ukrywać, że dla matki – estety ważny jest także design urządzenia. Skubane jest naprawdę ładne i pasuje to każdego pomieszczenia, stanowiąc wręcz element dekoracyjny. Jest banalnie prosty, intuicyjny w obsłudze, posiada także prostą instrukcję obsługi. Urządzenie ma zasięg 25m2 więc my, z naszym sporawym metrażem nosimy je po piętrach. Ja używam go w dzień pracując z salonu na piętrze. Wieczorem, przed snem i po wietrzeniu, nawilżamy pokoiki dzieci. Zaś w nocy, pazernie ustawiamy nawilżacz u siebie. Jest on ultracichy i włącza się tylko wtedy, gdy spada nawilżenie. Robię więc głęboki wdech. Pełną piersią. I cieszę się każdą chwilą spędzaną w naszym domu… Bluzka Lenki- Kukukid Spódniczka- Poolkalook Kapciuszki- Zara Więcej informacji nt. nawilżacza —-> philips.pl Zerknijcie jeszcze na filmik producenta. Strasznie mi sie spodobało to matriksowe ujęcie nawilżacza :)

Co najlepszego możesz dać swojemu dziecku od pierwszych chwil…

Makóweczki

Co najlepszego możesz dać swojemu dziecku od pierwszych chwil…

Czy zastanawiałaś się kiedyś co jest bazą i esencją pierwszych momentów spędzonych z dzieckiem? Budulcem z którego mały człowiek będzie mógł czerpać energię do prawidłowego rozwoju, przez wiele, wiele lat. Podstawą umiejętności doświadczania świata, przeżywana emocji, budowania relacji? Co dzieje się na samym początku kiedy jest jeszcze ciemno i ciepło w brzuchy mamy i nadchodzi czas w którym człowiek pojawia się na świecie w jego złożoności i intensywności bodźców? Kiedy nagle robi się niezwykle zimno, głośno i  jasno, a pierwszy oddech może być nawet bolesny, porównywalny z zaczerpnięciem haustu zimnego powietrza na mrozie. Skóra do tej pory otoczona mazią i ciepłymi wodami płodowymi nagle styka się z inną skórą, materiałami lub zimną wagą. Dziecko słyszy własny krzyk, widzi błyski światła… i jest przerażone. Szczęśliwie to od nas zależy co zadzieje się potem… Kilka tygodni temu miałam przyjemność uczestniczyć w warsztatach organizowanych przez markę JOHNSON’S®. Skupione były one na temacie początkowego rozwoju dziecka i doświadczania świata wszystkimi dostępnymi zmysłami. Jako doświadczona mama zawsze zastanawiam się, czy realnie mogę dowiedzieć się czegoś nowego, ciekawego na tego typu spotkaniach. Wyjeżdżałam z nich zachwycona, naładowana widzą, utwierdzona w swoich przekonaniach na temat bliskości i więzi i ich wpływie na rozwój dziecka.   Dotyk Mottem przewodnim jednego z paneli była kąpiel, jednak jako coś więcej niż mycie, ale bardziej jako kolejna okazja aby pokazać dziecku swiat wszystkimi zmysłami. Bo taka niepozorna czynność kojarzona przez nas głównie z rutyną prowadzącą do oazy rodzicielskeigo spokoju czyli dziecięcego nocnego odlotu, może być doznaniem ekstatycznym, ale także traumatycznym. Czy widziałyście, że szybkie mycie dziecka pod kranem w szpitalu w warunkach podrzucania, szarpania, gwałtownych ruchów, zimnej wody i innych nieprzyjemności może trwale odbić się na podejściu malca do przyszłych kąpieli lub innych doznań dotykowych? Koszmar, prawda? No i te magiczne obowiązkowe rytuały czy się wali czy się pali. Bo dziecko musi znać porę snu i wyciszenia. I taki rodzić biegnie o 20 z językiem na brodzie z wieczornej kolacji u teściów, kąpać dziecka. Tuż po kłótni z partnerem, prosto do łazienki, kąpać dziecko… bo rytuał! Jego ciało jest spięte, ruchy szybsze, oddech przyspieszony. Nie ma chwili na uchwycenie wzroku, sprawdzenie poziomu przyjemności kąpanego. I często następuje zgrzyt. Dziecko czuje, że coś nie gra i z wieczornego wyciszenia mamy dramat w trzech aktach.  Lub inny przykład. Przesunięta godzina kąpieli, dziecko zasypiające nam na rękach, a my uparcie je do wanny. I dziecko zaczyna się nam w kąpieli świetnie bawić, wybudzać i nie chce zasnąć do 22. A my chcieliśmy dobrze, bo przecież rytuały są święte. Otóż nie są… Rytuał ma dopasowywać się do dziecięcych potrzeb, a nie odwrotnie. Kąpiel tym ważnym elementem staje się wtedy, kiedy kojarzona jest z przyjemnością, relaksem i chwilą bliskości z rodzicem. Nasze oczy wpatrzone w bobaska, który leży błogo w wanience, otoczony ciepłą wodą, delikatną pianą. Rozmowy, wymiana myśli na poziomie gu- gu. Zapach, błogość. Potem smarowanie kremikiem czy oliwką, połączone z masażem. Piżamka i przytualnki. Zapach Dziecko oswaja się z zapachami już w życiu płodowym. Noworodek musi szybko poznać zapach ciała matki, ponieważ daje mu to poczucie bezpieczeństwa, a co najważniejsze – przetrwania związanego z pożywieniem. Ten zapach, zapach mamy –  dla malca na długo jest tym jedynym, najpiękniejszym. Dlatego dzieci lubią nosić pielusię czy maskotkę pachnąca jak mama. Zapachem bezpiecznej przystani. I tak zapachy prowadzą nas później przez życie. Każdy z nas tak pewnie ma, że konkretne zapachy kojarzą się nam z określonymi miejscami lub sytuacjami. Dom rodziny zawsze pachnie jak… dom. Warto wiedzieć, że konkretne zapachy mają na nas określone działanie. Na przykład większość ludzi za przyjemny uważa zapach wanilii. Uważany jest on za słodki czyli miły i przyjemny. Olejki cytrusowe zaś mają działanie energetyczne, ale więcej – obniżają stres i działają antydepresyjnie! Dlatego tuż po warsztatach nabyłam kilka olejków eterycznych – cytrusowy, pomarańczowy, bergamotkę i tuż po przebudzeniu, kiedy pojawiam się w kuchni zaparzam wodę dodając kilka kropli olejku na wrzątek. Orzeźwia mnie to i napawa optymizmem, kiedy wizualizuję i projektuję w głowie ten dobry nadchodzący dzień. Ważne są również zapachy używanych przez nas kosmetyków. Wieczorem powinniśmy celować bardziej w lawendę, ponieważ nas uspokoi i rozluźni. Możemy nią skropić także pościel w swojej sypialni… Obecność Nie ma na świecie lepszej, interaktywnej zabawki dla dziecka niż… jego rodzic. Nie ma doskonalszego nauczyciela i przewodnika niż ten który od pierwszego dnia pokazuje maleńkiej istocie świat. Na początku w obrębie umiejętności rozpoznawania doznań, przez dotyk – ten najważniejszy – masaż, przytulanie, delikatne całusy, następnie poprzez udostępnianie faktur, materiałów, po pozwolenie na wolność eksplorowania świata, kiedy dziecko zaczyna być mobilne. Tak samo smak – od jedynego najlepszego, płynącego prosto z piersi mamy przez testowanie jedzenia, ale i nie tylko, jak dobrze wiemy, raczej całego świata zmysłem smaku. Słuch, kiedy śpiewamy lub czytamy miarowo, wiersze… Szepczemy ‚csiii’ do uszka kiedy płacze i zagadujemy w wózku. Wzrok, skupiony długo na naszej twarzy, a następnie ramię w ramię kiedy pokazujemy dziecku świat. Obecni, pomocni, zaangażowani i świadomi swojej roli. Tysiąckroć lepsi niż najdroższe zabawki świata. My. Dla swoich dzieci…. I jeszcze ścianka fejmu. Sławni i sławniejsi ;). Zdjęcia wzięłam sobie od Malwiny, bo ponoć tak się w internetach robi, że jak się chce jakieś zdjęcie, to się je sobie bierze :D

Żeby pranie nie zdobiło kaloryferów

Makóweczki

Żeby pranie nie zdobiło kaloryferów

Z pierwszą suszarką bębnową miałam do czynienia 11 lat temu. Jako 20-latka, trafiłam do kraju za wielką wodą, aby tam, na jakiś czas stać się częścią amerykańskiej rodziny, zajmując się głównie opieką nad dziećmi. W skład moich obowiązków wchodziło pranie dziecięcych (oraz oczywiście własnych) ubrań. Musiałam więc szybko poznać nowe urządzenia. W tym właśnie suszarkę. I śmiało mogę wam po tym okresie powiedzieć, że od sytuacji posiadania suszarki nie ma odwrotu. Coś jak zmywarka – kiedy masz ją rok, dwa, przez myśl Ci nie przejdzie, żeby gary zmywać ręcznie. Wydaje się to wręcz jak Science Fiction. Tak samo jest z momentem, w którym posiadasz komfort suszenia ubrań w ten sposób. Zalety posiadania suszarki do ubrań Co realnie daje mi suszarka? Po pierwsze komfort. Od maja do września problemu z suszeniem niby nie ma. Większość z nas posiada tarasy, balkony i tam można zlokalizować nasze schnące pranko (choć, trzeba przyznać, widok suszących się ubrań nie jest zbyt przyjemny, niezależnie od pory roku). Sprawa gorzej wygląda w okresie jesienno – zimowym, kiedy na zewnątrz ubrania mogłyby tylko jeszcze bardziej nasiąknąć wilgocią. Rozstawiamy więc suszarki gdzie się da – to w przejściu, to w sypialni, czy (#najgorzej) w salonie. Ale co z takiej jednej suszarki kiedy pranie schnie 24 godziny? W ruch idą kaloryfery we wszystkich pokojach, linki podniebne, a czasami także meble. Do opowieści wystarczy dodać dziecko wieszające się na takiej suszarce i po chwili lądujące na ziemi z całym naszym praniem. Widzicie ten obraz? Ja także go pamiętam z pierwszych lat małżeństwa i na samą myśl mam gęsią skórkę. Pan Tata wspomina jeszcze osiedlowe „wystawy’ suszących ubrań, kiedy linka rozwieszona pomiędzy drzewem, a trzepakiem nikogo nie dziwiła, a każdy znał kolor majtek kolegi ;). Sprawa druga – oszczędność czasu. Masę rzeczy z suszarki wyjmujemy od razu na wieszak. Celowo pokazałam to na filmiku (na samym końcu), bo większość rzeczy dziecięcych można od razu składać do szafy. Godziny prasowania mniej! Suszarka także zmienia na plus strukturę tkaniny, zmiękczając ją. Kto ma suszarkę wie jak wyglądają i jaką miękkość mają ręczniki z suszarki bębnowej i z suszenia na powietrzu. Jak puch w zestawieniu z papierem ściernym. Nie da się zrobić kroku w drugą stronę. Dlatego, kiedy przeprowadzaliśmy się do naszego mieszkania nr. 2, remont zaplanowałam tak, żeby na małym metrażu (mieliśmy tam około 60m2) zmieścić suszarkę kondensacyjną. Zrobiłam to tak, że pralkę umieściłam już od projektu w kuchni, a suszarkę w łazience na miejscu pralki. Kupiłam ładny kosz i nosiłam pranie z kuchni do łazienki. Stanowczo polecam to rozwiązanie, szczególnie na małym metrażu, gdzie realnie nie ma gdzie tych suszarkowych stojaków rozkładać, a bałagan widać znacznie mocniej niż w dużym domu.   Pralka i suszarka – dobrana para Ostatnio wymieniliśmy naszą starą, wysłużoną suszarkę na nową suszarkę kondensacyjną z pompą ciepła AMICA, która idealnie pasuje do pralki opisywanej tutaj. Nasz model posiada dodatkowo opcję podłączenia odpływu na wodę, dzięki czemu nie trzeba opróżniać zbiornika wyjmowanego z suszarki. Jest to na pewno wygodne, choć samo opróżnianie pojemnika też nie stanowi dużego problemu ( raz na kilka/kilkanaście suszeń). Suszarka AMICA posiada wiele poziomów suszenia dostosowanych do materiałów ubrań: Do prasowania Pozostawia ubranie lekko wilgotne z przeznaczeniem do prasowania zaraz po wyjęciu z pralki. My stosujemy ten program głównie do koszul. Na wieszak Z przeznaczeniem do doschnięcia na wieszaku – bez prasowania, np. bluzy, t-shirty. Do szafy Pranie całkowicie wysuszone. Stosujemy go do ręczników, żeby były cieplutkie i mięciutkie. Często wrzucamy nawet suchy ręcznik do suszarki na kilka minut, żeby z kolei ciepłym okryć wychodzące dziecko z wanny – taki nasz patent ;) Oprócz tego programy dostosowane do różnych rodzajów ubrań i tkanin oraz oczywiście opisywany program mniej zagnieceń, który ułatwia życie i oszczędza czas. Z tego komfortu nie ma odwrotu… Szczegółowe informacje na temat suszarek AMICA tutaj.

Nowy członek rodziny… Dobrana z nas para!

Makóweczki

Nowy członek rodziny… Dobrana z nas para!

Tony Prania Taki już los matki – pedantki, że pranie staje się jej codziennością i niekończącą opowieścią. Im więcej członków rodziny i większe zamiłowanie do czystości, zapachu i świeżości tym licznik godzin spędzonych w pralni osiąga niebotyczne odsłony. Ja tam prawie mieszkam i tak sobie dumam cały czas, jak tę pralnię przerobić, żeby umilić sobie te chwile… Krok pierwszy wykonany, ale o tym zaraz. Najpierw chciałabym się Wam przyznać jak dochodzi do tego, że ja mam te sterty takie niedorzeczne. Otóż.. nadmiernie wyedukowałam się w informacjach o roztoczach, bakteriach, pasożytach i innych codziennych atrakcjach nas otaczających, oraz ich wpływie na nasze życie, więc, kiedy dzieci wracają ze szkoły/p-kola zmieniają ubranka na domowe – 1 zmiana do prania. Wieczorem wędruje tam także ‚domowy’ komplet. Piżamki zmieniamy codziennie. Reczniki także i każdy ręcznik ma własny. Pościel raz w tygodniu. Raz na 2 tyg. piorę dywaniki. Mam także ścierkofobię i wymieniam je nawet kilka razy dziennie. I tak oto wchodzę wieczorem do pralni a tam… kopiec kreta. Sortuję to sobie, bo ręczniki i pościel piorę na 90C, rzeczy białe bieliźniane na 60C a resztę na 40C. Taka matczyna zabawa. Ale jak już się wielokrotnie przyznawałam, lubię to. Nie zawsze mam czas i możliwosci, żeby skupić się należycie na tym praniu i zawierusza mi się różowa skarpetka z białymi rzeczami, a potem Maks na W-f chodzi w bladoróżowawych koszulkach, ale nie można być ideałem ;) Dobrana Para Ostatnio w naszym domu zamieszkały dwa nowe sprzęty. Cieszę się z nich prawie jak mąż z nowego auta. Nasze poprzednie urządzenia były już leciwe i dwukrotnie się z nami przeprowadzały co je z lekka wykończyło. A tu nówki sztuki… i to jakie! Pralka Amica (model: TAWE8123LCLDS) zachwyciła nas od razu… ciszą. Od jakiegoś czasu Pan Tata rozważał zamontowanie dodatkowych drzwi dzielących pralnię z domem, ponieważ kiedy nasze stare sprzęty pracowały w salonie buczało, huczało i trzęsła się ziemia. Kiedy włączyliśmy naszą nową pralkę, PT jednogłośnie orzekł – nie działa :D! To wszystko zasłucha silnika Logic Drive, który sprawia, że pralka może być tak cicha. Eureko! Dodatkowo silnik zapewnia większą żywotność pralki – to będzie miłość na dłużej. Kilogram robi różnicę Mój zachwyt nr. 2 to pojemność pralki. 7kg zamieniłam na 8 kilogramów i od razu odczułam różnicę, szczególnie kiedy piorę pościele i ręczniki, mogę załadować ich więcej, przez co piorę rzadziej. Bogactwa wyboru programów prania wciąż się uczę, choć od razu stałam się fanką parametru, dzięki któremu można ustawić własne, preferencyjne ustawienia prania. Każda z nas tak ma, że lubi ‚po swojemu’ - temperaturę, czas, obroty, opóźnienie startu i inne. Ja również tak mam, że najchętniej ustawiałabym wszystko sama pod dany załadunek. Warto zwrócić uwagę, na szerokość pralki, która przy dużej ładowności jest niezwykle wąska – 45 cm. Ochrona… przed dziećmi Oczywiście w praniu pomaga mi moja małą dzielna pomocniczka. Wciąż jest w tym wieku w którym pranie wydaje się być fascynującym zajęciem. Wkładanie, wyjmowanie ubrań, pluszaków czy pościeli, włączanie programów, a później przekładanie wszystkiego do suszarki w oczach 4-latki jest niesamowitą zabawą. Z doświadczenia wiemy, że z czasem się z tego wyrasta, wiec warto utrzymywać płomień jak najdłużej pozwalając na załadunek bębna i kontrolowany wybór programów prania. Kiedyś za tymi pomocnymi rączkami zatęsknimy :) Zdarzają się jednak sytuacje w których ta pomoc, niekoniecznie jest potrzebna. Zwłaszcza w środku prania, kiedy mała chce dalej pomagać, a Ty w innym pomieszczeniu zajmujesz się innymi sprawami. Tutaj przydatna okazuje się funkcja Child Lock. Poprzez blokadę przycisków uniemożliwiamy jakiekolwiek zmiany dokonane małymi rączkami – mogą sobie przyciskać dowoli i cieszyć się ‚muzyczką’ wydawaną przez przyciski. Marzenia o pralni Jedną z niewątpliwych zalet posiadania własnego domu, jest możliwość wydzielenia dedykowanego pomieszczenia pod pralnie. Koniec z rozstawionymi w salonie suszarkami, kąpieli przy wirującej pralce, czy dziesiątkach ubrań porozrzucanych po podłodze całego domu. Jak już pisałam wcześniej, spędzam w tym pomieszczeniu dużo czasu, dlatego też chciałam zadbać o jego funkcjonalność, ale też wygląd, żeby było po prostu przyjemnie. Okazało się, że design pralki AMICA (jak również nowej suszarki) idealnie wpisał się w kolorystykę tego pomieszczenia. Następnym etapem są meble i blat, ale wstrzymywałam się z tym do czasu wymiany sprzętu – teraz już nic mnie nie powstrzyma :). Na zakończenie warto wspomnieć jeszcze o innych przydatnych funkcjach nowej pralki AMICA, takich jak: Apparel Care – certyfikat, który gwarantuje bezpieczne pranie wełny oraz tkanin wymagających specjalnej ochrony! Program antyalergiczny – przeznaczony dla dzieci oraz osób o wrażliwej skórze. Woda do każdego cyklu płukania jest specjalnie podgrzewana do temperatury 30°C, a każdy z nich powtarzany jest aż czterokrotnie. Aqua Ball – zamyka odpływ w wannie i redukuje utratę detergentu do minimum. Zwiększa skuteczność prania, wykorzystując do 100% środka piorącego. Pranie krótkie 15 min – wystarczające na lekkie zabrudzenia, dające odświeżenie i komfort w noszeniu Szczegółowe informacje na temat nowych pralek AMICA tutaj.

Jesień

Makóweczki

Jesień

Jesień jest niesamowicie fotogeniczna. Szczególnie, kiedy jest się świeżo po kursie (klik) i można wyssać tę soczystość kolorów z drzew i złotych liści. Zawsze o tej porze roku pokazuję Wam więcej mody i pięknych kadrów. Jesienne płaszcze, buty,  dodatki, tekstury sprzyjają zabawie w modę. Mogę też porównać swoje umiejętności. Na przykład sesję z ubiegłorocznym płaszczykiem Mamunio pokazywałam Wam rok temu tak —> klik Widać różnicę, prawda? Więc klaszczę sobie, bo wiem, że mimo dłuższego spadku formy wciąż się rozwijam. To dla mnie niesamowicie ważne. Więc dziś porcja mojego rozwoju zamknięta w kilku kadrach :) Płaszcz- Mamunio Czapka- Lindex Sukienka- Poolka Look Rajstopy- Tchibo Buty- Zara

Na lepsze i gorsze dni…

Makóweczki

Na lepsze i gorsze dni…

Makóweczki

Własny dom – budować czy kupić ?

W lutym tego roku Marlenka rozpoczęła cykl związany z budową domu tym wpisem. Rozpoczęła, ale nie rozwinęła dalej. Doskonale ją rozumiem, budowa domu to temat który ciągle przerabiamy. Ciągle pozostaje jeszcze coś do zrobienia, zamontowania, dobudowania no i oczywiście wiszące kable (klasyk). I choć dzisiaj podchodzimy do tego na spokojnie, bez pośpiechu, to jak mamy jeszcze o tym pisać to najprościej nie starcza już na to sił i chęci. Jednak nie uciekniemy od tego tematu na blogu, nie chcemy. Czujemy się jakbyśmy posiedli jakąś tajemną wiedzę, którą czujemy się zobowiązani podzielić, ostrzec, wyrzucić z siebie. Jest wiele książek, poradników na ten temat. To wszystko teoria, która nijak ma się do prawdziwego doświadczenia. To trzeba przeżyć i poczuć na własnej skórze. Ktoś powiedział nam na początku, że druga budowa jest już zupełnie inna (jaka kurde druga? ;)). Anyway, mam taką misję, aby pomóc Wam popełnić jak najmniej błędów, bo o to w tym głównie chodzi, jak najmniej błędów. Zachęcam do pytań w komentarzach, chętnie podzielę się tą tajemną wiedzą. Zaczynamy. Stan surowy, deweloperski, a może pod klucz ? Podstawową decyzję jaką trzeba podjąć chcąc posiadać własny dom to – budować czy kupić. Naturalnie jedno i drugie rozwiązanie ma swoje wady i zalety, nie ma tak prosto. Jeśli chodzi o nas to byliśmy zgodni, że kupić. Przez wiele lat nasłuchaliśmy się opowieści jak z horroru o budowaniu domu i kosztach (nie tylko finansowych) jakie niesie za sobą taka decyzja. Poza tym jak już decydujesz się na dom i masz taką możliwość, to chcesz go mieć już…a nie za dwa lata. Dlatego jak tylko pojawiło się zielone światło dla własnego domu rozpoczęły się poszukiwania, w przekonaniu, że dzisiaj na rynku wszystkiego jest dużo wystarczy mieć pieniądze. Zdarzenie z rzeczywistością od razu zweryfikowało nasze plany, bo okazało się, że na rynku nie ma nowych wykończonych pod klucz, wolnostojących domów na sprzedaż (mówię tutaj o rynku – Białystok i okolice,całe nasze doświadczenia opiszę w oparciu o ten rynek). Taka inwestycja jest po prostu nieopłacalna dla deweloperów. Raz, że koszty wykończenia są ogromne, dwa dochodzi ryzyko, że styl wykończenia odstraszy większość Klientów. Jeśli nie ma nowych domów na sprzedaż, to co w takim razie jest? Najwięcej jest szeregówek, do wyboru do koloru, jednak to nigdy nas nie interesowało – 30 lat z sąsiadami za ścianą wystarczy. Poza tym szeregówki najczęściej oddawane są w stanie developerskim, więc trzeba doliczyć dodatkowe 6 miesięcy na wykończenia (i to pod warunkiem, że masz umówioną ekipę) Domy wolnostojące, ale używane są. I to niby spełniało nasz warunek – wprowadź się od razu i mieszkaj, ale tylko teoretycznie. Stan takich domów pozostawia wiele do życzenia, nawet jak mają zaledwie kilka lat. Po drugie zlokalizowane są w większości na obrzeżach miasta lub poza nim. . No i po trzecie – szansa, że ten dom będzie wyglądał tak jak chcesz, jest bliska zeru. Ceny takich nieruchomości są, jakby tu powiedzieć „domowe”, przyjmując zasadę 3 razy tyle co mieszkanie, bo to przecież dom, da…Niestety biorąc pod uwagę potrzebę remontu, cena wzrasta do irracjonalnych wartości. Dalej mamy domy wolnostojące w stanie deweloperskim. To etap, gdzie mamy już wykonanych większość „brudnych prac” więc jest łatwiej i parę kroków do przodu. Tutaj już był jakiś wybór, przy czym takie nieruchomości na rynku to efekt głównie…nieudanych inwestycji. Ot ktoś postanowił się budować i na etapie deweloperskim zrezygnował (głównie z powodów finansowych).  Takie domy stoją często kilka lat nieużywane, co budzi dodatkowe pytania o przyczyny takiego stanu rzeczy, w tym kwestie prawne. Ich ceny też budzą wiele wątpliwości. Dzisiaj też zwróciłbym uwagę na jakość tynków, posadzek czy ocieplenia, czego nie widać od razu gołym okiem a np. po dwóch latach, jak zaczyna Ci coś odpadać i pękać. Trzecia grupa to domy w stanie surowym. To jest jakiś kompromis, tylko, że ten stan jest tak mało atrakcyjny, iż ciężko pobudzić wyobraźnie, że można z tego zrobić swój wymarzony dom. Tylko, że my mamy dużą wyobraźnię i dlatego poszliśmy w tym kierunku. Głównym powodem decyzji była jednak lokalizacja oraz optymalna wielkość dom / działka. Bryła pozostawiała wiele do życzenia, ale wtedy nie zwracaliśmy na to zbytnio uwagi. Byliśmy tak zmęczeni poszukiwaniami, że byliśmy skłonni odpuścić część naszych wymagań i skupić się na naszej wizji własnego domu. I wtedy się zaczęło :)   cdn

Budować czy nie budować ?

Makóweczki

Budować czy nie budować ?

W lutym tego roku Marlenka rozpoczęła cykl związany z budową domu tym wpisem. Rozpoczęła, ale nie rozwinęła dalej. Doskonale ją rozumiem, budowa domu to temat który ciągle przerabiamy. Ciągle pozostaje jeszcze coś do zrobienia, zamontowania, dobudowania no i oczywiście wiszące kable (klasyk). I choć dzisiaj podchodzimy do tego na spokojnie, bez pośpiechu, to jak mamy jeszcze o tym pisać to najprościej nie starcza już  sił i chęci. Jednak nie uciekniemy od tego tematu na blogu, nie chcemy. Czujemy się jakbyśmy posiedli jakąś tajemną wiedzę, którą czujemy się zobowiązani podzielić, ostrzec, wyrzucić z siebie. Jest wiele książek, poradników na ten temat. To wszystko teoria, która nijak ma się do prawdziwego doświadczenia. To trzeba przeżyć i poczuć na własnej skórze. Ktoś powiedział nam na początku, że druga budowa jest już zupełnie inna (jaka kurde druga? ;)). Anyway, mam taką misję, aby pomóc Wam popełnić jak najmniej błędów, bo o to w tym głównie chodzi, jak najmniej błędów. Zachęcam do pytań w komentarzach, chętnie podzielę się tą tajemną wiedzą. Zaczynamy. Stan surowy, deweloperski, a może pod klucz ? Podstawową decyzję jaką trzeba podjąć chcąc posiadać własny dom to – budować czy kupić. Naturalnie jedno i drugie rozwiązanie ma swoje wady i zalety, nie ma tak prosto. Jeśli chodzi o nas to byliśmy zgodni – kupić. Przez wiele lat nasłuchaliśmy się opowieści jak z horroru o budowaniu domu i kosztach (nie tylko finansowych z rozwodami na czele) jakie niesie za sobą taka decyzja. Poza tym jak już decydujesz się na dom i masz taką możliwość, to chcesz go mieć już…a nie za dwa lata. Dlatego jak tylko pojawiło się zielone światło dla własnego domu rozpoczęły się poszukiwania, w przekonaniu, że dzisiaj na rynku wszystkiego jest dużo, wystarczy mieć pieniądze. Zdarzenie z rzeczywistością od razu zweryfikowało nasze plany. Okazało się, że na rynku nie ma nowych wykończonych pod klucz, wolnostojących domów na sprzedaż (mówię tutaj o rynku – Białystok i okolice, całe nasze doświadczenia opiszę w oparciu o ten rynek). Taka inwestycja jest po prostu nieopłacalna dla deweloperów. Raz, że koszty wykończenia są ogromne, dwa dochodzi ryzyko, że styl wykończenia odstraszy większość Klientów. Jeśli nie ma nowych domów na sprzedaż, to co w takim razie jest? Najwięcej jest szeregówek, do wyboru do koloru, jednak to nigdy nas nie interesowało – 30 lat z sąsiadami za ścianą wystarczy. Poza tym szeregówki najczęściej oddawane są w stanie developerskim, więc trzeba doliczyć dodatkowe 6 miesięcy na wykończenia (i to pod warunkiem, że masz umówioną ekipę). Domy wolnostojące, ale używane są. I to niby spełniało nasz warunek – wprowadź się od razu i mieszkaj, ale tylko teoretycznie. Stan takich domów pozostawia wiele do życzenia, nawet jak mają zaledwie kilka lat. Po drugie zlokalizowane są w większości na obrzeżach miasta lub poza nim. No i po trzecie – szansa, że ten dom będzie wyglądał tak jak chcesz, jest bliska zeru. Ceny takich nieruchomości są, jakby tu powiedzieć „domowe”, przyjmując zasadę 3 razy tyle co mieszkanie, bo to przecież dom, da…Niestety biorąc pod uwagę potrzebę remontu, cena wzrasta do irracjonalnych wartości. Dalej mamy domy wolnostojące w stanie deweloperskim. To etap, gdzie mamy już wykonanych większość „brudnych prac” więc jest łatwiej i parę kroków do przodu. Tutaj już był jakiś wybór, przy czym takie nieruchomości na rynku to efekt głównie…nieudanych inwestycji. Ot ktoś postanowił się budować i na etapie deweloperskim zrezygnował (głównie z powodów finansowych).  Takie domy stoją często kilka lat nieużywane, zaniedbane, co budzi dodatkowe pytania o przyczyny takiego stanu rzeczy, w tym kwestie prawne. Ich ceny też budzą wiele wątpliwości. Dzisiaj też zwróciłbym uwagę na jakość tynków, posadzek czy ocieplenia, czego nie widać od razu gołym okiem a np. po dwóch latach, jak zaczyna Ci coś odpadać i pękać. Trzecia grupa to domy w stanie surowym. To jest jakiś kompromis, tylko, że ten stan jest tak mało atrakcyjny, iż ciężko pobudzić wyobraźnie, że można z tego zrobić swój wymarzony dom. Tylko, że my mamy dużą wyobraźnię i dlatego poszliśmy w tym kierunku. Głównym powodem decyzji była lokalizacja oraz optymalna wielkość dom / działka. Bryła pozostawiała wiele do życzenia, ale wtedy nie zwracaliśmy na to zbytnio uwagi. Byliśmy tak zmęczeni poszukiwaniami, że byliśmy skłonni odpuścić część naszych wymagań i skupić się na wizji  naszego własnego domu. I wtedy się zaczęło :)   c.d.n.    

Szczypta jesieni

Makóweczki

Szczypta jesieni

Udało się nam wczoraj ukraść 15 minut jesieni. To stanowczo nie jest nasz czas, okres, moment… Choroba za chorobą i z chorobą w tle. Jak nie ja, to dzieci, jak nie dzieci to Pan Tata, zagoniony przez Babcię W. podniósł wiadro z gliną i… pyk w kręgosłupie. Więc, smarki, katarki i kaleki z bólem przeróżnym zbyt często odwiedzające SOR. A, że pogoda do chorowania idealna to mamy w domu zbiorowy szpital. Więc takie kilkanaście minut na podwórku, w promieniach słońca i w kolorach liści ukradzione przypadkiem, dla nas jest bezcenne. A za tydzień będzie lepiej… pewnie. Nie? Lenka: Sweterek- Lindex Bluzeczka- Mamunio Szalik- Next Spodnie- H&M Butki- Mrugała Plecak- Zara Spineczka- Kollale Maks: Bluza- Lindex Spodnie- Zara Buty- Mrugała (wszystkie rzeczy oprócz plecaczka są z obecnych kolekcji, dostępne stacjonarnie i on-line)

Nie ratujmy maluchów przed (szkołą) nauką!

Makóweczki

Nie ratujmy maluchów przed (szkołą) nauką!

Akcja ‚ratujmy maluchy’, przed szkołą przeszła przez nasz kraj burzliwym echem. Była ona protestem przeciwko posyłaniu 6-latków do szkoły. Zebrano tysiące podpisów pod protestem. Problem kilka lat temu mnie nie dotyczył, więc przyglądałam się mu z boku. Hasła niby mi bliskie- troska o rozwój emocjonalny i społeczny dziecka, trafiały do mnie tylko po części, dlaczego? Przybliżę Wam dziś mój pogląd na rodzimą system nauki i edukacji. 1. Zdefiniuj problem Przedstawiciele nurtu mającego ‚ratować maluchy’ rzucali wiele haseł. Dużo tam było o nieprzystosowaniu dzieciaków do warunków szkolnych, niedojrzałości emocjonalnej. Trochę mówiono i ciężkich plecakach, nieumiejętności skupiania się. Budynki same w sobie także miały warunków dla małych dzieci nie spełniać. Tyle z mądrych haseł. Gawiedź podkręcała bardziej gorączkowo historię o odebranym dzieciństwie, wolnej zabawie i niepotrzebnej nauce i prawie że dramacie, który Tusk zgotował 6-latkom. I tak sobie dumałam, gdzie rzeczywiście leży problem. Czy w magicznych i bliżej niewyjaśniuonych okolicznościach w ciągu roku dzieci nabywają wszystkich potrzebnych umiejętności aby do szkoły ruszyć? Już nie musimy martwić się o ich dziecińtwo i zabawę, a plecaki nagle ważą o 5 kg. mniej, lub przez ten rok nasze pociechy trenują na siłowni i mogą je już spokojnie nosić.. W wieku lat siedmiu bańka pryska i jest super, i nasze szkolnictwo jest świetne. Bo dla sześciolatków to nie. I jakoś mnie ta historia kompletnie nie przekonuje. 2. Nauka To jest ten element, który jako pierwszy zasiał we mnie zairenko niepokoju. Nie wiem kiedy system nauczania tak się zagubił i rozmienił na drobne, ale coś nie działa poprawnie. Jeśli mieliście sposobność obcować z nowym (a może już starym?), darmowym podręcznikiem do klasy pierwszej, wiecie o czym mówię. Nadmienię tylko, że książeczki po 10 zł z Empiku są bogatsze w treść, a Maksa książkę rozwiązała bez trudu Lenka (w wieku lat 4). Czy właśnie przed tym mamy ratować nasze dzieci? Przed programem poniżej normy i umiejętności rozwojowych większości 7-mio, ale także 6-ściolatków?  Bo to ‚ratowanie’ kończy się częto umieraniem z nudów połowy klasy, która przez pierwszy semestr koloruje lub wykleja literki lub cyferki… które najprawdopodobniej zna już od 3-4 lat. Potem zaczyna się historia z byciem ‚niegrzecznym’, bo znudzone dzieci zaczynają zajmować się czymś innym i mamy katastrofę na własne życzenie. 3. Rozwój emocjonalny Trochę jest tak, że deficyty emocjonalne nie mają koknretnie przypisanego wieku. Czasami 6-latki mogą poradzić sobie w szkole lepiej niż dzieci 7-letnie. Oczywiście jest duża szansa, że dzieci młodsze (szczególnie te z drugiej połowy rocznika, które tak jak Lenka, przed nową.. czy tam nowszą reformą (ciążko się już w nich połapać), musiałby naukę zacząć w wieku 5,5 lat) będą miały (rozwojowo) słabrze umiejętności koncentrowania się na przydługich i nudnych lekcjach, będą potrzebowały więcej ruchu i możliwości pogadania, jednak intelektualnie mogłyby i tak przewyższać program. 4. Wnioski Myślę, że większość ogarniętych rodziców powie to samo- system szkolnictwa mamy do wymiany, ale na pewno nie na rzecz ‚ratowania maluchów’ przed szkołą. Bo wystarczyłoby tę szkołe ‚odczarować’ i mogłyby do niech chodzić i 4-latki. Nie widzę żadnych przeciwskazań, żaby moja Lenka, lat 4,5 poszła w tym wrześniu do przystosowaniej szkoły. Takiej w której mogłaby się uczyć zagadnień daleko przewyższających program przedszkola, grupy 5-latków. Lenka, która nie jest dzieckiem wybitnym, jak Maks, a raczej zwyczajnym, zna literki, pisze proste wyrazy, próbuje coś tam czytać domyślając się po pierwszych 2-3 literach ;). Dodaje małe liczby, przedmioty, liczy na liczydłach. Zna kolory, dni tygodnia, miesiaca, roku (tego się uczy włąśnie Maks w wieku lat 8, w 2 klasie!). Więc why not? A no dlatego, że nasza szkoła skonstruowana jest według starych, przebrzmiałych reguł, a my, obywatele, zamiast walczyć o zmianę systemu nauki, pienimy się o wiek dziecka posyłanego do szkoły. Paranoja! Spójrzmy może za granice naszego kraju. Dzieciaki zaczynają naukę dużo wcześniej. Jesteśmy jednym z krajów w którym najpóźniej się ta edukacja zaczyna. Gdzie większość rodziców mówi wprost – program klas 1-3 jest za niski! Skupiony na kaligrafii, która, jak możemy przeczytać np —> TU wcale nie jest w tym wieku najważniejsza, choćby z powodów rozwoju mięśni czy kości („u sześciolatka proces mineralizacji kości wciąż trwa i trwać będzie przez kolejne lata. W związku z tym np. stawy dłoni i nadgarstka nie są jeszcze w pełni dojrzałe i rysowanie kilku stron szlaczków, czy długie ćwiczenie kaligraficznego pisania literek jest dla takiej ręki zbyt trudne i zbyt męczące. Kości przegubów rąk twardnieją między 9. a 12. rokiem życia.”) Dlatego jeśli Twoje dziecko jest jeszcze bardzo małe, zacznij już zgłębiać wiedzę na temat alternatywnych metod nauczania. Polska szkoła nie zmieni się szybko. Jeśli mieszkasz w dużym mieście na pewno masz do wyboru do koloru szkół Montesori, waldorfskich, demokratycznych czy innych. Miejsc, które dadzą Twojemu dziecku wolność edukowania się dostosowaną do jego poziomu i chęci z dbaniem także o rozwój emocjonalny dziecka. Jeśli – tak jak ja – nie macie dostępu do takich placówek, to rzeźbicie w tym co jest :). Nie zawsze jest to łatwe kiedy Wasza wiedza jest duża i bogata. Pozostaje jeszcze homeschooling, ale to już opcja dla niepracujących i wytrwałych. W każdym razie, nie godząc się na bylejakość i hasła ‚a my się tak uczyliśmy i świetnie wyrośliśmy’ (patrz wskaźnik samobójstw naszych roczników), razem możemy coś zmienić. Nie za rok, dwa, ale każdy krok do przodu jest ważny.

H&M dla WWF – czyli historia o tym jak Makóweczki adoptowały wilka!

Makóweczki

H&M dla WWF – czyli historia o tym jak Makóweczki adoptowały wilka!

Jak wielkimi fanami podlaskiej fauny i flory jesteśmy, pokazywaliśmy Wam już wiele razy. Piękno tego zakątka naszego kraju sprawia, że choć gospodarczo nazywany jest polską C, to przyrodniczo zachwyca on mieszkańców całego kraju, a także Europy. To tu swoją ostoję znalazło także wiele zagrożonych gatunków zwierząt. W tym jedno z naszych ulubionych… wilk. Jednak działania człowieka sprawiają, że wilków jest co raz mniej, a my, zwykli kowalscy możemy to zmienić. „W Polsce żyje około 1000 wilków. Wbrew powszechnej opinii wilk nie jest zagrożeniem dla człowieka. To człowiek coraz częściej stanowi zagrożenie dla wilków. Wilki są pięknymi, charyzmatycznymi zwierzętami, które stanowią ważną część polskiej przyrody. (…) Największym zagrożeniem dla wilków jest niszczenie miejsc, w których żyją. Wilki potrzebują do życia rozległych lasów, w których mogłyby upolować jedzenie dla siebie i swojego potomstwa. Tymczasem człowiek zabiera naturalne siedliska wilków pod rozbudowę osiedli i sieci dróg. Zdarza się, że wilki nie mogą zdobyć pożywienia w naturze i polują na niewłaściwie zabezpieczone zwierzęta hodowlane. Takie zachowanie powoduje sytuacje konfliktowe między hodowcami a wilkami. Możesz temu zapobiec.” – czytamy na stronie organizacji WWF  pomagam.wwf.pl , zajmującej się ochroną ginących gatunków. Chcielibyśmy więc zaprosić Was do wirtualnej adopcji wilka! Oooo tak, możecie być rodzicami adopcyjnymi dzikiego zwierzęcia :). Jak to zrobić? A no tak: Oprócz wilka, na stronie pomagam.wwf.pl możecie adoptować także inne zwierzęta – niedźwiedzie, rysie, tygrysy czy morświny. Każdy datek jest ważny! Naszym motywatorem do działania stała się niezwykła kolekcja H&M, która powstała, we współpracy z WWF. H&M nie od dziś wspiera działania organizacji WWF i tym razem również przeznacza środki na adopcje zwierzaków oraz, dzięki właśnie prezentowanej poniżej kolekcji, zwraca uwagę na problem.  Od 29 września ubrania dostępne są w wybranych sklepach H&M w całej Polsce. Nie dość, że są piękne to jeszcze produkowane z organicznej bawełny. Zobaczcie jak prezentują się w najczystszym i najdzikszym zakątku naszego kraju – Puszczy Białowieskiej. Odwiedziliśmy także bohatera wpisu.. dobrego wilka :) Razem możemy sprawić, że wilk nie stanie się dla naszych dzieci tylko opowieścią bajek i legend. Więcej informacji na temat współpracy H&M – WWF

Dzieci z ulicy

Makóweczki

Dzieci z ulicy

Cześć to ja, Pan Tata. Chciałbym Ci opowiedzieć pewną historię, która mocno mnie poruszyła. Jak pewnie wiesz w wpisów mojej żony, codziennie pokonuję do pracy niemałą odległość, ponad 50 km. Od miasta do miasta. Po drodze mijam pola, lasy i kilka wioseczek, ot taki podlaski wiejski, sielski klimat. Od jakiegoś czasu coś przykuło moją uwagę. Trochę zmroziło krew, sparaliżowało. Skłoniło do refleksji i głębokich rozmyślań. Na jednym z przestanków autobusowych, codziennie od września do czerwca, mijam grupkę dzieciaków w wieku 7-8 lat. Przystanek w szczerym polu, tuż przy ruchliwej drodze, z dala od domów i …dorosłych. Ba, nie ma nawet daszku, tylko słup ze starodawnym oznaczeniem przystanku (żółte kółeczko z czarnym krzyżykiem). Dzieciaki czekają zapewne na autobus, który ma zawieść je do szkoły. Dzieciaki jak to dzieciaki, nie stoją grzecznie na baczność w oczekiwaniu na podwózkę. Bawią się, ganiają, popychają, okładają patykami, a to wszytko jakieś 50 cm od ruchliwej ulicy, po której samochody mkną średnio 100 km /h. Oczywiście nie ma tam pani w kamizelce z wielkim znakiem STOP, która czuwałaby na ich bezpieczeństwem, nie ma stadka zatroskanych rodziców, poprawiających im szaliczki pod szyją i zaganiających na pobocze. Brak babć, niań czy innych opiekunów. Pełen luz i samowolka. Automatycznie nauczyłem się w tym miejscu zwalniać, ale nie wiem czy wszyscy tak robią. Codziennie patrzę na nich i się zastanawiam – gdzie są ich rodzice? Dlaczego nie są z nimi, żeby troszczyć się o ich bezpieczeństwo? Jak mogli ich samych puścić? Jak można narażać tak swoje dziecko? Po tej serii oburzenia przychodzi refleksja. Być może ich rodzice z jakiegoś ważnego powodu nie mogą tego zrobić, albo po prostu taka sytuacja nie robi na nich tak wielkiego wrażenia, jak na nas, mieszczuchach. Być może jako sami wychowani poza miastem ganiali od małego z dala od domu i potrafią unikać niebezpieczeństw. Nie wiem. Nasi rodzicie pewnie lepiej znają te klimaty… i przeżyli dzieciństwo. Jakoś. Teoretycznie te rozważania powinny sprawić, że następnym razem nie będę trzymał usilnie dziecka za rękę, jeśli tylko w pobliżu pojawi się coś po czym potencjalnie może się poruszać jakiś pojazd. Może powinienem bardziej zaufać dziecku (6+) jego instynktom i świadomości niebezpieczeństwa. Przecież tamte dzieci z drogi dalej zyją, mijam je codziennie? Póki co czuję się nieprzekonany. Dalej trzymam dziecko za rękę idąc obok ulicy i nie pozwalam mu jej puścić. Dalej przeprowadzam dzieci przez uliczkę (taką osiedlową która ma ze 4 m szerokości) do sąsiadów. Pewnie kiedyś będę musiał odpuścić, poluzować. Tylko jak poluzować kiedy może 99 samochodów przejedzie przez tą uliczkę 20 km/h, a trafi się jeden wariat który pomknie 100 km/h, zostawiając za sobą łoskot i drgania naszych okien. Pamiętam doskonale mój pierwszy samodzielny raz „przez ulicę”. Poszedłem z mamą do pracy, która była w linii prostej od szkoły jakieś 500 m. Oba budynki dzieliły dwie ulice.  Mama postanowiła puścić mnie samego. Uradowany rzuciłem się do przodu, bez oglądania i już na pierwszej ulicy samochód musiał gwałtownie hamować. Mama to wszystko widziała, nie spanikowała i pozwolił mi iść dalej, choć tylko ona wie, jak długo serce miała w gardle. Wracając do tamtych dzieciaków przy ulicy. Pewnie nic im nie będzie. Chyba. Zatrzymuję się jednak na chwilę nad analizą, w poszukiwaniu tego złotego środka. Bo jednak wypadki się zdarzają, a po  nich nie ma już odwrotu ani czasu na refleksję. Kiedyś pisała o tym Marlenka —>  w poście ‚To Twój obowiązek‚. Nie wiem co może być ważniejszego od bezpieczeństwa własnego dziecka, poświęcenia mu tej chwili na troskę o bezpieczeństwo. Ale może się nie znam. Jestem tylko zwykłym ojcem- mieszczuchem.

Klasomat – doskonała pomoc dla rodzica każdego ucznia

Makóweczki

Klasomat – doskonała pomoc dla rodzica każdego ucznia

  Po pierwszy miesiącu szkoło oficjalnie możemy przyznać sobie tytuł ‚rodziców roku’. Pisałam Wam kilka dni temu, że przez mój stan zdrowia nie można mnie w tym roku uznać za mistrza organizacji, efektem czego jest fakt, że zawalamy po kolei rozmaite etapy pozytywnego wejścia naszego wina w naukę w nowej szkole. Zaczęło się od okładek z poleceniem ‚proszę obłożyć na poniedziałek. Pewnie pomyślicie- Phi, proste! Otóż nie bardzo. W weekend nie kupiliśmy nic. Ok, zapomnieliśmy. W pon. PT przywiózł plik okładek. Jak się okazało poprosił o standardowy rozmiar do II klasy. A u nas książki niestandardowe. We wtorek przywiózł więc nowe… ale za mało. I tak to jakoś u nas wygląda ze wszystkim. To strój na wf, ale bez butów, to rzeczy na basen bez ręcznika i najgorsza do zapamiętania opcja- pierdyliard składek. Za moich czasów składki na poczatku roku była zawsze dwie – komitet rodzicielski i ubezpieczenie. U Maksa w szkole doznajemy oczopląsu od codziennie pojawiających się zrzutek, składek i zbiorów. Książki, płyty, wyprawka, ubezpiecznie, świetlica, obiady, wycieczki, no i w końcu najrozmaitsze projekty trójki klasowej. Szczerze współczuję skarbnikowi klasowemu, zresztą nie tylko ja, dlatego nikt się do tej funkcji raczej nie rwie podczas wyboru wspomnianej trójki. Bo teraz każdą osobę/wpłatę musi on zapisywać na listę (w zeszyciku of course), wydawać resztę („kto ma rozmienić” – klasyk), a na koniec upominać zapominalskich. Kusz- mar! Jednak jest światełko w tunelu jeśli chodzi o ten proces. Ktoś dostrzegł ten problem i postanowił go ogarnąć aplikacją – najwyższy czas! Klasomat to narzędzie, które ma proste zadanie – ułatwić proces zbierania i wpłacania składek w szkole. Aby skorzystać z narzędzia należy się zarejestrować jako skarbnik lub uczestnik. Skarbnikiem w tym wypadku może być np. Pani wychowawczyni lub rodzic z trójki klasowej z funkcją skarbnika. Uczestnik to z kolei każda osoba z grupy w ramach której zbierana jest składka. Dużym ułatwieniem podczas rejestracji jest załadowana lista szkół w Polsce, wystarczy zatem z listy wybrać swoją. Następnie skarbnik musi stworzyć listę uczestników (rodziców). Może to trochę potrwać, ale jest to jednorazowe i potem stanie się dużym ułatwieniem. Dodany uczestnik otrzyma na maila zaproszenie, które musi zaakceptować aby zostać dodanym do grupy. Rola skarbnika umożliwia tworzenie nowych składek, ustalanie ich wysokości oraz terminu zbiórki. Kiedy nie było klasomatu wszystkie zbiórki były raczej gotówkowe, teraz możemy robić przelew dla skarbnika, co dla wielu będzie sporym ułatwieniem. Przy czym nie ma tu ograniczenia tylko do przelewu. Jeśli skarbnik zbierze od kogoś gotówkę, może to po prostu odnotować w klasomacie i uczestnik tak samo dostanie status opłaconej składki. Jeśli z jakiegoś powodu uczestnik spóźni się z wpłatą, skarbnik może jednym przyciskiem wysłać ponaglenie do zapłaty ;). Jako uczestnik możemy przeglądać listę składek z podziałem na te opłacone i nieopłacone. W przypadku nieopłaconej składki dostajemy opcję „Opłać” po czym możemy wykonać przelew. Narzędzie, jak sama nazwa wskazuje przeznaczone jest do zarządzania składkami w szkole. Ale tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, aby używać go do innych składek, niezwiązanych ze szkołą : imprezy, uroczystości, zbiórki w zakładach pracy etc. Narzędzie klasomat dostępne jest też w formie aplikacji na Android oraz iOS i jest bezpłatne! To wielkie ułatwienie dla każdego z nas. Ja planuję podesłać ideę Klasomatu wychowawczyni i dyrektorowi naszej szkoły. Na pewno ułatwi nam to przynajmniej tę część roli rodzica w szkole. Teraz czekamy na apkę, która każdego dnia pomoże nam dobrze spakować dziecko do szkoły ;). Śmiejecie się? Praca domowa, książki zeszyty, książki do biblioteki, worek na wf ze strojem i butami, pakiet basenowy, kanapka (kupić bułki dzień wcześniej), woda i tak dalej i tak dalej. Do bycia rodzicem potrzebna jest spora ilość apek ;)  

Festiwal Rodzicielstwa Bliskości 2016

Makóweczki

Festiwal Rodzicielstwa Bliskości 2016

  Takich weekendów poproszę więcej. Rodzinnych, powolnych, skupionych na naszej rodzinie i wzajemnych relacjach. Kiedy sama podróż jest niezwykłą przygodą i okazją do rozmów o rzeczach na które nigdy nie ma czasu. Do śpiewania na cały głos w aucie, odwiedzenia wszystkich znajomych, którym obiecało się to wieki temu. Spania w hotelu ‚najulubieńszym’ dzieci, choć miał być basen, a nie było. Śniadań składających się ze wszystkiego czego nacodzień nie wolno. Jazdy windą w górę i w dół tysiąc razy, kilku wizyt w ‚figloraju’ po kilka godzin (!szaleństwo). Kolacji, w postaci pizzy o 21 i nocnego biegu przez manufakturę w poszukiwaniu rajstop bo pogoda się popsuła. Spania, wszyscy razem w jednym łóżku, pobudek, o którejkolwiek chciało nam się wstać. Najlepiej. Po raz pierwszy rodziną odwiedziliśmy Festiwal Rodzicielstwa Bliskości,  odbywający się w Łodzi. To dla mnie wielka sprawa, bo to mój mąż był inicjatorem wyprawy. A to nie zawsze było oczywistością. Tak jak ja idę bliskości wyznawałam zanim to było modne, bo w 80% wynikała ona z mojej intuicji i wnętrza, tak Pan Tata stał obok, lub uprawiał ‚wychowanie po swojemu’. Z ogromem miłości, ale po utartych ścieżkach ludowych mądrości na temat tego jak wychowywać się dzieci powinno. Z szeregiem bezsensownych często, zakazów i nakazów ‚bo tak trzeba’. Aż kiedyś, około 2 lata temu okazało się, że jego relacja z dziećmi zaczyna na tym cierpieć i intuicyjnie wybierają one mnie w sytuacjach problemowych, bo dostają wsparcie, zrozumienie, rozmowę, bez oceniania i wycieczek moralizatorskich. Zawsze było ‚mama’ i ‚bo tata’ i zapętlaliśmy się w tej szarpaninie, choć obydwojgu chodziło o dobro dzieci. Było mi smutno na to patrzeć, bo wiedziałam, że i PT widzi, że coś nie gra i z rąk mu się wyślizguje. Więc siłą zaciągnęłam go na pierwszy warsztat Agnieszki Stein. Siedział w koncie i odmówił udziału, deklarując bycie obserwatorem. Na drugim warsztacie coś już próbował przebąkiwać, a potem… jakoś poszło :) Dziś nie ma już podziału na ‚mamę’ i tego gościa obok co nic nie kuma. Mąż zbudował sobie wspaniałą relację z obydwojgiem dzieci. W sumie to nie zbudował, a buduje. Bo to proces ciągły. Często znajomi pytają nas ‚po co znowu idziecie na jakieś warsztaty.. i to z psychologiem?! coś tam u Was nie gra?’. No właśnie gra radośnie i głośno. I chcemy tę opcję podgrzewać, rozpalać i nie dać jej zgadnąć. Podkładamy ognia do bliskości, zrozumienia, wolności i szacunku. Uczymy się, wzmacniamy, ładujemy baterię z ludźmi, którzy myślą podobnie. Dostałam wielki prezent na samym wyjściu. Podeszła do mnie pani prowadząca warsztaty dla dzieciaków o emocjach. Celowo wypatrzyła mnie i wybiegła, żeby wyrazić swój zachwyt nad Lenką. Warsztat był od 7 r.ż. ale mała dostała się jakimś cudem, ‚na piękne oczy’, a okazało się, że to właśnie moja mała pchła jak nikt inny bajecznie opisywała swoje emocje i uczucia codzienne, oraz z kart warsztatowych. Pani orzekła, że jak mało kto umiała ocenić i opisać emocje i chętnie o nich rozmawiała. Miód na moje serce i wielki kop motywacyjny. Takie podsumowanie tego weekendu, że warto inwestować w relacje, bo kiedyś to zaprocentuje.

9 lat to bardzo długo

Makóweczki

9 lat to bardzo długo

Historię poznania oraz miłości mamy filmową. Ja – młody buntownik, nie mogący zagrzać miejsca nigdzie na dłużej niż 15 minut, świeżo po powrocie ze Stanów z wielkimi planami na podbój świata. W domyśle sądziłam, że w przyszłości będę samotną biznes women z dzieckiem (! serio, zawsze sądziłam, że będę miała dziecko) mieszkającą w NY, codziennie rano upychającą się w przymałą garsonkę. W wieku lat 22 na koncie miałam najdłuższy związek o rekordowym czasie, trzech miesięcy. Wychowana w dużej pewności siebie, wiedziałam, że jak w pierwszych miesiącach mi coś bardzo nie pasuje to to się w magiczny sposób nie zmieni po latach. Więc nacałowałam się tych żab.. Oj nacałowałam ;) On – romantyk i marzyciel. Zawsze chciał mieć tę jedną jedyną i na zawsze, a kiedy ta wersja nie wyszła, popadł w samouwielbienie i szukał ideału. No i w wieku lat 23 znalazł mnie. Oświadczył się po sześciu miesiącach znajomości (nawet nie, że bycia parą, bo oczywiście zdążyłam go rzucić ze 3x ;)). Ale kiedy klęczał w kałuży wiedziałam na 100%, że to ten jedyny. ‚Tak’ było tylko formalnością. Pobraliśmy się trzy miesiące później. Było to 9 lat temu… The End… No dobra, tak to jest w bajkach. Wszystkie wiemy, że dopiero potem zaczyna się najlepsze. Bo pomijając romantyczną otoczkę powyżej, co 22 i 25- letnie srele wiedzą o życiu. W dom by się chcieli bawić i w miłość po wieczne czasy. A tu w sobotę trzeba kibel czyścić i śmieci wyrzucić. I ukochana o poranku ma oddech jak wyziewy z wysypiska. I pracę do 21 w całkiem doborowym towarzystwie, więc pojawia się zazdrość, a chwilę dosłownie później dwie kreski na teście ciążowym. Jakoś nam tak szybko poszło, bo równy rok od momentu poznania, 4 miesiące po ślubie byłam już w ciąży. Był to rewelacyjny okres. Tak sobie teraz myślę, że w ciąży to się jednak powinno chodzić mając 20-25 lat. Ile człowiek ma wtedy energii, zapału, świeżości w zwojach mózgowych. Co ja w tej ciąży wyrabiałam – imprezy, zawody w kometkę na babcinym podwórku, spacery po pińcet kilometrów. Teraz bym pewnie położyła się i poczekała na rozwiązanie ;). No dobra, teraz to jestem chora, więc się nie liczy. W każdym razie ciążę (choć zagrożoną) wspominam bajecznie. Mąż noszący na rękach, pędzący po pomidory o każdej porze. Mąż głaszczący brzuszek. Mąż czytający kijance. Mąż… W trakcie porodu, a dokładnie cesarskiego cięcia, widziałam jego oczy pełne zachwytu i uwielbienia dla mnie a potem… pękł i zalał się zachwytem kiedy zobaczył naszego syna. Słyszałam tylko zza kotary „piękny, idealny, najcudowniejszy!”. Logicznym więc było, że to on wstawał przewijać synka i podawał mi do karmienie. Kąpaliśmy go razem, myliśmy, pielęgnowaliśmy, przewijaliśmy… razem. W dzień ja, kiedy on wrócił do pracy. Po południu i w nocy on, biorąc pod uwagę fakt, że choć Pan Tata zawodowo piastował poważne stanowisko, to ja musiałam w dzień być bardziej wypoczęta, bo troszczyłam się o małe ludzkie życie. Nigdy mi nie pomagał. Dziecko nie było moje, a on nie był nianią na godziny. Robił wszystko po równo, a może i więcej. Wstawał nocami, nosił, do odbicia, jeździł po lekarzach, czytał do kołyski, spacerował. To on umiał najlepiej obciąć maleńkie paznokietki i ubrać body przez głowę. Już wtedy wiedziałam, że z doskonałego męża stał się idealnym ojcem. I nic się  przez lata nie zmieniło. Był moją skałą, wsparciem w czasie choroby mamy. Bez mrugnięcia okiem przystał na moją propozycję sprzedania mieszkania (ze stratą, bo kupionego w bańce spekulacyjnej) i przeprowadzenie się bliżej mamy, żebym się mogła opiekować nią w czasie chemioterapii. To on płakał z radości widząc kolejne dwie kreski, a potem bólu kiedy straciliśmy synka. To on ledwie łapał powietrze otrzymując informacje, że to na monitorze to córeczka, na 100%. Wymarzona córeczka! Razem remontowaliśmy trzy własne mieszkania (tak, wiem szybko nam poszło ;)) a potem budowaliśmy dom. Pozabijaliśmy się przy tym domu prawie, ale dziś z perspektywy czasu wiemy, że to tylko umocniło naszą miłość. Mieliśmy przez te 9 lat swoje wzloty i upadki, ale kiedy jest świadomość tej tony miłość z obydwu stron, da się przeskoczyć każdą trudność. Nie wierzę w przeznaczenie, ale wiem, że ktoś nade mną czuwał i pomógł mi znaleźć partnera idealnego. Może dlatego, że byłam taka uparta i nie rozmieniałam się na drobne w poszukiwaniach. Może to ta pewność, że albo znajdę ideał albo wolę być sama. Bo sama też jestem fajna i sobie poradzę. Nie chciałam niczego na siłę i z przymusu. To ważna lekcja, którą chcę przekazać swojej córce. Nic nie musisz, wszystko możesz… Mając silny kołnierz wysokich norm i wartości wyniesionych z domu, łatwiej jest nie poddać się nagłym porywom ulotnych uczuć nie mających większego sensu. No więc 9 lat temu powiedziałam ‚tak’. Nie żałowałam ani przez chwilę…   Ok, nalewka śliwkowo – cynamonowa była za mocna i tu było trzeba przerwać sesję ;). Pani fotograf – Angelika ugotowani.tv niestety też kosztowała, także jak coś jest krzywe to zwalcie na atmosferę miłości, jadła i popitki w Kiermusach. Czar wspomnień podkręcała nam biżuteria APART, która w dzień naszej rocznicy wysłała nam życzenia i takie prezenty –> KLIK. Zegarki, bransoletki, pierścionki, kolczyki i inne świecidełka tej marki, towarzyszą i zdobią nas od wielu lat. Ale takim srokom jak my, nigdy nie dość. Więc ja dostałam złotą bransoletkę ‚infinity’ oraz delikatny złoty pierścionek. Wojtuś wybrał sobie zegarek rozbudowujący jego kolekcję – Aztorin. Powiem Wam, że co roku mu daję te zegarki i wymieniamy się biżuterią w ten dzień i uwielbiamy wspominać co jest z jakiego okresu w naszym życiu. Idealny moment na wspominki, przeglądanie zdjęć i zachwyt nad faktem, że minęło tyle lat a my wciąż zakochani jak pierwszego dnia.

Na przekór zimnym porankom

Makóweczki

Na przekór zimnym porankom

  Trochę w tym roku nie jestem gotowa na jesień. Nie kompletowałam namiętnie wyprawki przedszkolno- szkolnej, nie mam weków, tyle co w ubiegłym roku i ogólnie jakoś tak nie ogarniam tematu września, szkoły, płaszczyków co to się już wyprzedały, kasztanów i opadających liści. Może to przez chorobę, skupiam się na czymś innym… Może nie nasyciłam się wystarczająco wakacjami. W każdym razie jesień idzie, poranki zrobiły się zimne, mimo bajecznej pogody, a z szaf zaczęliśmy wyjmować koce, kołdry i puszyste kapcie. I poduchy takie puchate bo kiedy ciemno robi się o 19 miło jest się do czegoś przytulić. Może to dlatego, że te moje dzieci już takie duże. Lenka nie śpi w przedszkolu, więc omijają nas poduchy i kocyki do spania. Maks to już całkiem wielki, więc nie muszę analizować dokładnie każdego elementu wyprawki, choć okładki na książki okazały się być mission impossible i Pan Tata kupował ze z 5x już (a wciąż nie wszystko jest obłożone ;)). W każdym razie dzieci wieczorami zawijają się w koce na huśtawkach czy hamakach, a nocami nakrywają po nos. Noce 8C i poranna rosa dają jasny znak… Czas kolekcjonować puszyste bibeloty. Dlatego dziś mam dla Was totalną perełkę w morzu polskich wyrobów hand- made. Dreamko porwało nas bez reszty i umila nam to wejście w jesień. Mnogość autorskich (!) wzorów zachwyca oko i pozwala na przykład skompletować całą wyprawkę w jednym princie (co by potem się nic nie gubiło). Pościele wykonane z największą dokładnością, tak samo jak kocyki, poduchy i wyprawka niemowlaka. Wszystko cieczy oko, ale także zmysł dotyku. Znacznie przyjemniej jest usiąść na krzesełku i wyklejać lub malować czy konstruować inne projekty, kiedy to krzesło jest wyłożone miękkim kocykiem, lub zjeść śniadanie owiniętym w miękki minky. Jest w tym jakiś czas i magia, póki ogrzewanie nie jest włączone i trzeba się dogrzewać. Kiedy przeglądam produkty Dreamko, aż żal mnie w dołku ściska, że nie mam niemowlaka. Bajeczne śpiworki, rożki, kocyki i pościel. Za czasów Maksika, a nawet Lenki, tuż po porodzie, kompletnie nie było wyboru i szyłam ładności na miarę. Teraz mnogość wzorów i wyborów aż przytłacza. Spójrzcie tylko na wklejki ze strony głównej. Żebyście mogli poczuć klimat tych przyjemności mam dla Was KONKURS! Do wygrania dwa komplety kocyk + podusia, oraz dwie maskotki – sowa i lisek, czyli razem 4 nagrody! Wystarczy, że wejdziecie na stronę Dreamko, wybierzecie wymarzony produkt i opowiecie w 3-5 zdaniach kto w Waszej rodzinie najbardziej by się z niego ucieszył i dlaczego. Zabawa trwa do 18.09.2016. Wyniki podam w tym wpisie 19.09.2016 Nie zapomnijcie napisać w nawiasie, która nagroda Was interesuje :) Dla tych, którzy nie lubią czekać lub interesują go inne produkty przygotowaliśmy rabat -10% na hasło ‚makoweczki’.

Na przekór zimnym porankom i wieczorom

Makóweczki

Na przekór zimnym porankom i wieczorom

Trochę w tym roku nie jestem gotowa na jesień. Nie kompletowałam namiętnie wyprawki przedszkolno – szkolnej, nie mam weków, tyle co w ubiegłym roku i ogólnie jakoś tak nie ogarniam tematu września, szkoły, płaszczyków co to się już wyprzedały, kasztanów i opadających liści. Może to przez chorobę, skupiam się na czymś innym… Może nie nasyciłam się wystarczająco wakacjami. W każdym razie jesień idzie, poranki zrobiły się zimne, mimo bajecznej pogody, a z szaf zaczęliśmy wyjmować koce, kołdry i puszyste kapcie. I poduchy takie puchate bo kiedy ciemno robi się o 19 miło jest się do czegoś przytulić. Może to dlatego, że te moje dzieci już takie duże. Lenka nie śpi w przedszkolu, więc omijają nas poduchy i kocyki do spania. Maks to już całkiem wielki, więc nie muszę analizować dokładnie każdego elementu wyprawki, choć okładki na książki okazały się być mission impossible i Pan Tata kupował ze z 5x już (a wciąż nie wszystko jest obłożone ;)). W każdym razie dzieci wieczorami zawijają się w koce na huśtawkach czy hamakach, a nocami nakrywają po nos. Noce 8C i poranna rosa dają jasny znak… Czas kolekcjonować puszyste bibeloty. Dlatego dziś mam dla Was totalną perełkę w morzu polskich wyrobów hand – made. Dreamko porwało nas bez reszty i umila nam to wejście w jesień. Mnogość autorskich (!) wzorów zachwyca oko i pozwala na przykład skompletować całą wyprawkę w jednym princie (co by potem się nic nie gubiło). Pościele wykonane z największą dokładnością, tak samo jak kocyki, poduchy i wyprawka niemowlaka. Wszystko cieczy oko, ale także zmysł dotyku. Znacznie przyjemniej jest usiąść na krzesełku i wyklejać lub malować czy konstruować inne projekty, kiedy to krzesło jest wyłożone miękkim kocykiem, lub zjeść śniadanie owiniętym w miękki minky. Jest w tym jakiś czas i magia, póki ogrzewanie nie jest włączone i trzeba się dogrzewać. Kiedy przeglądam produkty Dreamko, aż żal mnie w dołku ściska, że nie mam niemowlaka. Bajeczne śpiworki, rożki, kocyki i pościel. Za czasów Maksika, a nawet Lenki, tuż po porodzie, kompletnie nie było wyboru i szyłam ładności na miarę. Teraz mnogość wzorów i wyborów aż przytłacza. Spójrzcie tylko na wklejki ze strony głównej. Żebyście mogli poczuć klimat tych przyjemności mam dla Was… KONKURS! Do wygrania dwa komplety kocyk + podusia, oraz dwie maskotki – sowa i lisek, czyli razem 4 nagrody! Wystarczy, że wejdziecie na stronę Dreamko, wybierzecie wymarzony produkt i opowiecie w 3-5 zdaniach Kto w Waszej rodzinie najbardziej by się z niego ucieszył i dlaczego? Zabawa trwa do 18.09.2016. Wyniki podam w tym wpisie 19.09.2016 Nie zapomnijcie napisać w nawiasie, która nagroda Was interesuje :) Dla tych, którzy nie lubią czekać lub interesują go inne produkty przygotowaliśmy rabat -10% na hasło ‚makoweczki‚.