Marta pisze

Wszystkiego najlepszego, Marta!

Szczerze, to nie do końca wiem, co mam powiedzieć. Bo co się mówi w takich chwilach? Mój blog oficjalnie kończy dzisiaj trzy lata. To właśnie 13 maja 2012 roku tak naprawdę zaczęłam tutaj pisać „tak na poważnie”. Blog z jakiegoś tam hobby stał się dla mnie czymś więcej, niż zwykłym zajęciem, którym się param w wolnych chwilach między parzeniem herbaty a oglądaniem serialu. Wiem, wszyscy blogerzy tak mówią, więc oszczędzę sobie ckliwe gadki o tym, jak bardzo to miejsce jest dla mnie ważne, bo to się chyba rozumie samo przez się. Zresztą, mam nadzieję, że to po prostu widać. Że wchodząc tu i czytając moje teksty czujecie moje emocje i widzicie pot, krew, łzy i obdarty naskórek z palców, zmęczonych od klikania w klawiaturę. No i moje serce, bo tego chyba wkładam najwięcej w to wszystko. I zanim zaśpiewam sobie „sto lat!” i będę ubolewać, bo nie mogę dziś się napić za blogowe zdrowie (jestem chora), to tylko napiszę jedną rzecz. A właściwie, to dwie. Ewentualnie trzy. Ten blog stał się dla mnie ważnym miejscem, bo dzięki niemu w jakiś sposób na nowo odkryłam i zbudowałam swoją własną wartość. Małe sukcesy, których mi dostarczał (chociażby genialny finał Bloga Roku!) i mnóstwo pozytywnych reakcji ze strony kompletnie obcych ludzi – a właściwie moich czytelników – sprawiły, że z naprawdę mocno zakompleksionej dziewczyny stałam się nieco pewniejszą siebie kobietą. Nie da się ukryć, że blog jest też dużą częścią mojego dorastania i jeśli tylko kiedyś znajdziecie czas, żeby przejrzeć archiwum, które jest w bocznej kolumnie, sami się o tym przekonacie. Widać to po wpisach. Ale blog też pozwolił mi przekonać się, że na świecie jest cała masa zajebistych, miłych, uroczych, ciepłych ludzi. Was. Czytelników. Ludzi, którzy teoretycznie są obcy, a w praktyce sprawiają, że mam wrażenie, że są potężną, wielką grupą moich znajomych, którzy mi dopingują, lubią ze mną dyskutować, czasami się w czymś nie zgodzą albo rzucą żartem. Nie będę gadać, że piszę dla siebie, bo to nie do końca tak wygląda. Piszę dla przyjemności, ale równocześnie chcę, żeby ktoś to czytał, bo wtedy widzę w tym większy sens. Zresztą, nie ma nic lepszego niż po złym dniu, kiedy spotkam się z chamstwem lub wrednymi ludźmi wejść tutaj i zobaczyć, co mi napisaliście. Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze (jest ich już prawie 15 tysięcy), za Wasze maile, lajki, internetowe znaki obecności i za to, że po prostu tu jesteście ze mną. Jesteśmy wielką martową rodziną i jestem cholernie szczęśliwa, że tu jesteście. Każdy z osobna i wszyscy razem. A teraz kończę ten wpis, bo uświadomiłam sobie, że tak się wzruszyłam, że jestem w dupie, bo zapomniałam zmyć farbę z głowy na czas. DZIĘKUJĘ.

Lifemenagerka

Test

test The post test appeared first on Life Manager-ka.

Walcz dalej mała mała! /slf

STYLEEV

Walcz dalej mała mała! /slf

Time to say... goodbye!

MAMY SPOSÓB

Time to say... goodbye!

W życiu każdej osoby przychodzi czas na zmiany. Mniejsze, większe. Czasem inicjujemy je sami, czasem ktoś decyduje za nas. Tym razem to ja zdecydowałam, że czas pożegnać się z blogiem "Mamy sposób". Czy ktoś będzie za mną tęsknił? :-)Wyjazd do Brazylii pozwolił mi na chwilę odciąć się od szybkiego tempa warszawskiego życia i zastanowić nad tym, czego w życiu chcę. Brzmi poważnie? Nie, nie zaplanowałam sobie ścieżki rozwoju na najbliższe 20 lat, a jedynie podjęłam decyzję w sprawie, która nurtowała mnie już od wielu, wielu miesięcy."Mamy sposób" to blog który powstał niemal 2 lata temu z inicjatywy Kasi - koleżanki z którą wspólnie prowadziłam go przez niemal rok. Ze względów zawodowych Kasia zrezygnowała z prowadzenia bloga, a ja starałam się nawigować tym statkiem przez kolejne 12 miesięcy. Już od zeszłego roku miewałam myśli, że może powinnam zrezygnować, odpuścić. Dlaczego? Ja po prostu nie lubię robić czegoś na pół gwizdka. Miałam i mam wiele pomysłów na wpisy, ale co robić skoro brakuje możliwości technicznych (zdjęcia!), aby je regularnie tworzyć i czasowych też. Znaczy się, jak ktoś chce znaleźć na coś czas to zawsze znajdzie, ale w Brazylii, leżąc na hamaku i gapiąc się w horyzont, doszłam do wniosku, że skoro praca na etat zabiera go i tak sporo, to jego resztki warto wykorzystać na to, co naprawdę nas ekscytuje, porusza, rozwija lub sprawia wielką przyjemność. Oprócz "Mamy sposób" prowadzę jeszcze drugiego bloga, podróżuję, 5-6 razy w tygodniu chodzę na co najmniej godzinne treningi, a poza domem spędzam 10 godzin dziennie (praca i powroty). Wiecie, czego w tym wszystkim zaczęło mi brakować? Czasu dla siebie, dla przyjaciół, dla chłopaka. Wielokrotnie rezygnowałam ze spotkań ze znajomymi, bo - cytuję siebie - "muszę napisać post na bloga". Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam książkę do snu, obejrzałam w spokoju film albo na luzie poszłam do kina lub na kawę. Kiedy ostatnio nocowałam u przyjaciółki, odwiedzałam znajomych poza Warszawą? Jestem na etapie w którym doszłam do wniosku, że są sprawy ważne i ważniejsze. I do tych ważniejszych na pewno należy czas poświęcany sobie i ludziom na którym nam zależy. Do tego dochodzi fakt, że po 2 latach działania mój blog nie wyróżnia się niczym specjalnym. Obecnie panuje wielka moda na zdrowy i aktywny tryb życia, w sieci istnieje sporo blogów prowadzonych regularnie i porządnie. Czym wyróżnia się "Mamy sposób"? Wysoką pozycją w Google? To za mało. Poza tym, od dawna nie czytam blogów, które radzą "jak żyć" i sama mam ogromne opory przed udzielaniem jakichkolwiek rad. Jasne, uwielbiam aktywny tryb życia i częste podróże, ale nie czuję się ekspertem żeby móc regularnie wypowiadać się we wszystkich tematach Wszechświata. Hmm, właściwie to w temacie podróży wypowiadam się na drugim blogu i faktycznie sprawia mi to dużą frajdę, bo wiem o czym piszę. Poza tym, znielubiłam siebie za to, że w ciągu miesiąca potrafiłam wrzucić 1 lub 2 posty na bloga, zamiast np. 8 - 10. Czułam, że to nie fair wobec Was.Co stanie się z blogiem? Pewnie niebawem zniknie z blogosfery, a do tego czasu powisi jeszcze przez tydzień żeby wszyscy zainteresowani mogli zapoznać się z tym wpisem. Po zablokowaniu bloga, na stronie głównej zostawię do siebie namiary, bo o wiele lepiej radzę sobie z pismem obrazkowym na Instagramie i tam wciąż jestem zwarta i gotowa aby motywować do lepszego życia i dzielić się wrażeniami z wyjazdów. Poza tym, nieustannie będę zapraszać Was na drugiego bloga, gdzie przeniesie się moje całe wirtualne życie.Mam nadzieję, że nie będziecie bardzo tęsknić, bo nigdzie nie znikam. Po prostu zmieniam priorytety i wybieram to, co dla mnie najważniejsze. Dziękuję Wam za minione 2 lata, miłe słowa wsparcia, komentarze, zainteresowanie. Bardzo chciałabym Was wszystkich poznać osobiście, dać wieeeelkiego przytulasa i podziękować twarzą w twarz. Jesteście super, trzymajcie tak dalej.Do zobaczenia/przeczytania tutaj:InstagramOOPS!sidedown

Chcesz poznać, czy to facet dla Ciebie? Obserwuj, jak jedzie

KRÓLICZEK DOŚWIADCZALNY

Chcesz poznać, czy to facet dla Ciebie? Obserwuj, jak jedzie

#2 Pytający Poniedziałek

Marta pisze

#2 Pytający Poniedziałek

Lenistwo sprzyja rozwojowi, w co wierzę i ... nie rób krzywdy hejterowi

ANIA MALUJE

Lenistwo sprzyja rozwojowi, w co wierzę i ... nie rób krzywdy hejterowi

Marta pisze

Wpis, którego nie ma

Czasami po prostu wstajesz i wiesz, że dzisiaj nie jest ten dzień. Ja dzisiaj obudziłam się i stanowczo nie wyglądałam jak panie w reklamach, ale to chyba moja codzienność. Nie wiem jak wy, ale ja, dziwnym trafem, nie budzę się w pełnym makijażu każdego poranka, chociaż naprawdę się staram. Na przykład zapominając zmyć ten, który miałam w ciągu dnia. Moje włosy też nie są jakoś szczególnie uczesane, w przeciwieństwie do kobiet śpiących na satynowych poduszkach i reklamujących różne rzeczy od kawy począwszy, poprzez rajstopy, sieciówkę albo tabletki na odchudzanie. Zresztą, moje włosy zawsze żyły swoim życiem i czasami tak wyglądają, że mam wrażenie, że te swoje włosowe życie mają ciekawsze niż moje. Każdego ranka są rozczochrane jakby w nocy miały porządny melanż. Chociaż pewnie nikt już nie używa tego słowa. Ale wrócmy do tematu. Dziś obudziłam się i stwierdziłam, że to z całą pewnością, przepraszam was bardzo, nie jest dzień na nowy wpis. Chociaż powinien być. Planowo. Życie ma jednak to do siebie, że lubi psuć plany i chociaż dzisiaj miałam cały boży dzień, to pisanie mi nie szło. I z tego też powodu dzisiaj wpisu nie będzie, ja go właśnie nie piszę, a wy go właśnie nie czytacie, bo tego po prostu nie ma. Nie chciało mi się go pisać, ot prawda. Każdy ma prawo do bycia leniem. Gdyby ten wpis istniał, to pewnie bym jeszcze napisała coś mądrego, walnęła pseudo-inteligentną pointę albo suchy żart słowny, którymi tak bardzo lubię się bawić. Ale czy żart we wpisie może istnieć, jeżeli samego wpisu nie ma? Raczej nie. A jeśli myślicie, że właśnie czytanie wpis, to grubo się mylicie. No głuptasy, przecież nie da czytać się czegoś, co nie istnieje! Prawda? I jeśli teraz mieliście w planach na niedzielny wieczór przeczytanie wpisu, to możecie czuć się zawiedzeni, bo go nie ma. Ale z drugiej strony – hej, zaoszczędziliście 4 minuty swojego życia! Trzeba patrzeć na pozytywy. cieszyć się, wyciskać cytryny i robić lemoniadę, czy jak to tam się mówiło. I pewnie się nie da komentować artykułu, który nie istnieje, ale bo ja wiem? Może się da i istnieją komentarze, których nie ma? Gdybyście mogli przeczytać ten wpis, to pewnie byście mi powiedzieli, ale przecież dzisiaj artykułu nie ma, więc nawet się nie dowiem, chyba, że dziwnym trafem będę umiała przeczytać nieistniejące komentarze o wpisie, którego nie ma. To wszystko jest dziwne i prawie tak magiczne, jak Harry Potter albo wiek Małgorzaty Rozenek. Powiedziałabym dobranoc, ale przecież nie możecie tego przeczytać, więc nie mogę Wam tego przekazać. Cholera. PS A jeśli ktoś z Was ma właśnie deja vu i myśli sobie „to już było”, to muszę go uściskać, bo to znaczy, że jest ze mną dłużej, niż studiuję. A to strasznie kochane. Gdyby ten wpis istniał, to byłoby w nim zdjęcie Nitki, które robiłaby Patrycja Kastelik. Ale że wpisu nie ma, to nie ma też zdjęcia. Ani tego podpisu.

Blogowanie w przyszłości, czyli co zamierzam?

Fragrance of beauty

Blogowanie w przyszłości, czyli co zamierzam?

Jak wygląda mój zwykły dzień?

ANIA MALUJE

Jak wygląda mój zwykły dzień?

Fashion - Musisz odnaleźć nadzieję i nieważne że nazwą ciebie głupcem

mishmashwardrobe

Fashion - Musisz odnaleźć nadzieję i nieważne że nazwą ciebie głupcem

21 ciekawych rzeczy, które możesz zrobić w weekend

Marta pisze

21 ciekawych rzeczy, które możesz zrobić w weekend

Dlaczego prowadzenie bloga to ciężka praca?

Facetem jestem i o siebie dbam

Dlaczego prowadzenie bloga to ciężka praca?

Pink&white

STYLEEV

Pink&white

7 wskazówek jak szybciej podejmować decyzje

ANIA MALUJE

7 wskazówek jak szybciej podejmować decyzje

Do diabła z poradnikami o związkach

Marta pisze

Do diabła z poradnikami o związkach

Segritta

Dwie reklamy leków dziecięcych, które powinny być zabronione

Wiem, że z czegoś trzeba żyć a biedni producenci leków i suplementów diety też płacą rachunki za prąd i muszą w coś ubrać swoje potomstwo, ale jest pewien poziom przyzwoitości, którego się nie powinno przekraczać. Granica przebiega tam, gdzie jakiemuś dziecku może stać się krzywda. Dlatego uważam dwie aktualnie promowane w telewizji i w radio reklamy za wyjątkowe skurwysyństwo. Reklamują one dwa suplementy diety, które – jeśli działają – powinny być dostępne tylko na receptę. A jeśli nie działają – powinny być w ogóle wycofane ze sprzedaży, bo po co to komu. Mowa o reklamie środka „Apetizer„, który ma wzmagać apetyt dziecka i sprawiać, że będzie jadło nawet wtedy, gdy nie jest głodne. Oraz o reklamie „Tulleo„, czyli środka, który ma usypiać dziecko, które nie jest śpiące. Nie twierdzę, że nie ma dzieci, których brak aptetytu lub problemy ze snem nie wymagają farmaceutycznego wsparcia – ale to nie rodzic powinien decydować o takiej konieczności – tylko lekarz. Bo przeciągająca się bezsenność u dziecka lub brak apetytu przy faktycznym zapotrzebowaniu na pokarm to niewątpliwie znak jakiejś choroby i warto poznać jej przyczynę. Leczyć ją. A więc powinno się z czymś takim zgłosić do lekarza. Zdrowe dziecko nie zagłodzi się na śmierć. Zdrowe, aktywne, wesołe dziecko, które poza brakiem apetytu nie przejawia żadnych oznak choroby najprawdopodobniej po prostu NIE JEST GŁODNE. Ma małe zapotrzebowanie na jedzenie: może w ogóle, bo taki ma metabolizm – może akurat w danym okresie. Zdrowe dziecko naprawdę może przeżyć cały dzień o kromce chleba z masłem, bo tylko na to ma ochotę (Vide mój przykład. Całe dzieciństwo żywiłam się dość marnie chlebem z masłem lub z nutellą oraz jajkami. Żyję. Mam się dobrze. Poza okropnymi poglądami i rosnącym egocentryzmem nie mam żadnych chorób). Następnego dnia zje więcej. Poza tym na pewno sporo pije. A i może jakiegoś cukierka od babci dostaje bez Twojej wiedzy. Dużo większym zagrożeniem dla dzieci jest otyłość, do której doprowadzają przekarmiający rodzice. Nie pozwalając dziecku poczuć głodu i samodzielnie decydować o ilości zjadanego pokarmu chowamy sobie grubasa, potencjalną ofiarę zawału serca lub cukrzycy. Nie decyduj za dziecko, jak wiele jedzenia potrzebuje. Decyduj tylko, JAKIEJ JAKOŚCI jedzenia potrzebuje, eliminując niezdrowe jedzenie z jego jadłospisu (np. zastąp słodycze owocami lub colę sokiem owocowym i nie stołuj się w fastfoodach, ilekroć wychodzicie na miasto), ale zostaw w spokoju jego apetyt. Tu już nawet nie chodzi o sam Apetizer, którego działanie wzmagające apetyt jest wątpliwe (to po prostu mieszanka witamin i różnych wyciągów, które mają poprawić trawienie), ale o samą rodzicielską próbę wpychania w dzieci jedzenia. Nie róbmy tego. Podobnie z tym spaniem. Świetnie opisał to Blog Ojciec, więc nie będę się rozpisywać (w ogóle Bloga Ojca polecam z całego serca, bo fajnie facet pisze o rodzicielstwie). W dużym skrócie: zdrowe dziecko śpi. Prędzej czy później, na dłużej lub krócej, ale zaśnie. Zwłaszcza, jeśli jest zmęczone aktywnym dniem. Albo jeśli po prostu taki mu wprowadziliśmy rytm dnia. Oczywiście będą takie dni i takie sytuacje, gdy to zasypianie się przeciągnie (bo emocje, bo jakiś stres, bo zły sen, bo przeziębienie, bo była drzemka za dnia), ale to nie jest powód, żeby faszerować dziecko farmaceutykami. Jeśli Twoje dziecko ma długotrwałe problemy z zaśnięciem, to zgłoś się z nim do lekarza. Nie zagłuszaj problemu środkami nasennymi, bo to słabe jest. Na koniec małe porównanie do „dorosłej” sytuacji. Wyobraź sobie, że na spacerze w parku źle stawiasz stopę na kamieniu, przewracasz się i zaczynasz czuć ostry ból w kostce. Co robisz? – Zgłaszasz się do lekarza, który robi ci prześwietlenie i sprawdza, czy nie ma złamania? – Próbujesz postawić nogę i po chwili odpoczynku stwierdzasz, że to tylko niegroźne naciągnięcie, więc oszczędzasz nogę, nie robiąc tego, co sprawia ci ból? A może… – Bierzesz mocny lek przeciwbólowy, czekasz aż zadziała i idziesz dalej, ryzykując dalsze uszkodzenia…? A może w ogóle odrąbujesz nogę?

Marta pisze

#1 Pytający Poniedziałek

 Czy nie boisz się dorosłości? Jeśli mam być szczera, dwadzieścia jeden lat to naprawdę durny wiek. Człowiek stoi w rozkroku tak, że sam nie wie, czy jeszcze chwila i nagle zrobi szpagat (jednocześnie rozrywając się w pięciu miejscach) czy może jednak w końcu uda mu się podjąć prawdziwie męską decyzję i wreszcie zdecydować, w jakim obozie – młodzieży czy dorosłych – właśnie urzęduje. Z jednej strony jest już dawno po osiemnastce, kupowanie alkoholu przestaje być przeżyciem wywołującym nagły wystrzał adrenaliny, a ciąża koleżanki nie jest już sensacją na połowę miasta.  Co więcej, świat zaczyna powoli podkreślać, że jesteś dorosły: musisz wypełniać pity, płacić rachunki, zacząć myśleć nad pracą i podejmować decyzje, nawet, jeśli polegają one tylko na zastanowieniu się, czy wolisz kupić pierogi w markecie, czy może spróbujesz, bardzo dorośle i odpowiedzialnie, sam sobie coś ugotować. Z drugiej strony, ten sam świat dalej ma cię za gówniarza. Jeżeli próbujesz robić „dorosłe” rzeczy  – tworzyć biznes, pracować, zarabiać na siebie, zakładać rodzinę, robić coś poważniejszego niż nauka, studia albo praca dorywcza, wszyscy na każdym kroku podkreślają, że jesteś małym szczylem. Że, ładnie parafrazując, w tyłku byłeś i guzik widziałeś. Z każdej strony parskają na ciebie z tekstami: „a co ty wiesz o życiu?”, „pożyjesz, to sam zobaczysz”, „tylko poczekaj, aż dorośniesz”, „kiedyś sam się przekonasz”. Ale mimo tego dorosłość sama pcha się do twojego życia. Nagle dostajesz zaproszenie na ślub swojego chłopaka z podstawówki. Pewnego dnia dowiadujesz się, że twoja koleżanka będzie mamą. Innego razu orientujesz się, że twój dobry znajomy zamiast rzucić nałóg, wziął się za kolejny i powoli obserwujesz, jak marnieje w oczach.  Zaczynasz się zastanawiać, czy twój partner to osoba, z którą chciałbyś spędzić życie. Przyjaciele zaczynają się zmieniać, znajomi odchodzą, a zamiast nich przychodzą inni, problemy mają kompletnie odmienną rangę, a ty raz na jakiś czas dostajesz od życia konkretnego kopniaka, bo przecież dorośli nie mają taryfy ulgowej. Ale najbardziej charakterystycznym momentem, w którym orientujesz się, że jesteś już dorosły jest chwila, w której orientujesz się, że nie zwrócisz się już ze swoim problemem do rodziców, bo najzwyczajniej w świecie nie chcesz ich martwić. Więc odpowiadając na pytanie: nie, nie boję się dorosłości, a to dlatego, że nie wiedzieć kiedy nagle sama w nią wskoczyłam z impetem, a właściwie życie mnie do niej wepchnęło i nawet nie zapytało o zdanie. Może gdybym nad tym rozmyślała, to bym poczuła strach. Ale nie miałam czasu, bo zanim mrugnęłam okiem, już nagle przekroczyłam granicę i znalazłam się po drugiej stronie, stronie pitów, rachunków, „prawdziwych problemów”, oświadczających się kumpli, koleżanek z niemowlakami i ludzi, z którymi kiedyś lepiłam babki w piaskownicy, a którzy teraz mają rodziny, wpadają w szpony własnych nałogów albo robią zawrotną karierę. Którzy po prostu dorośli. I szczerze, żadne z nas nie wie, kiedy to się, do cholery, stało. Pytający Poniedziałek to nowa seria na blogu – Wy zadajecie pytania, a ja staram się jak najlepiej na nie odpowiedzieć. Pytania do kolejnej serii można zadawać w komentarzu pod tym postem.

Czy warto jeść zielsko, co wyprawia mój kot i jak minął ten tydzień?

ANIA MALUJE

Czy warto jeść zielsko, co wyprawia mój kot i jak minął ten tydzień?

5 minut przed maturą – co robić, by nie zwariować?

Marta pisze

5 minut przed maturą – co robić, by nie zwariować?

Jak na luzie podejść do matur i egzaminów? Kilka wskazówek i trików :)

ANIA MALUJE

Jak na luzie podejść do matur i egzaminów? Kilka wskazówek i trików :)

Fashion - Uwolnij to, co w Tobie pod grubą warstwą strachu gra

mishmashwardrobe

Fashion - Uwolnij to, co w Tobie pod grubą warstwą strachu gra

Sklep air-max.pl – nowe 66procent.pl?

Jest pięknie

Sklep air-max.pl – nowe 66procent.pl?

Pułapka marzeń i wizualizacji. Jak to robić, żeby sobie nie zaszkodzić?

KRÓLICZEK DOŚWIADCZALNY

Pułapka marzeń i wizualizacji. Jak to robić, żeby sobie nie zaszkodzić?

Ludzie jak groby, z wierzchu wypucowane marmury a w środku gnijący trup [rozwojownik]

ANIA MALUJE

Ludzie jak groby, z wierzchu wypucowane marmury a w środku gnijący trup [rozwojownik]

Lub całkowita pustka.Lubię te słowa i uważam je za wyjątkowo trafne, ale długo nie potrafiłam ustalić ich autorstwa. Za czasu "licealnego gniewu" usłyszałam je od pewnego bezdomnego. Powiedział, że to Żeromski. Czy miał rację - nie udało mi się wtedy ustalić, ale przynajmniej poczytałam sporo opowiadań Stefana Żet.Słów tych jednak nie znalazłam.Żyjemy w bardzo śmiesznych czasach, w których mamy złudzenie ogromnego postępu. Tymczasem prawa natury są odwieczne i niezmienne, my zmieniamy jedynie zabawki i narzędzia. Wciąż rodzimy się, starzejemy, umieramy. Czasami temu starzeniu się towarzyszy wypełniacz w policzkach i napompowane wargi, a umieraniu świeże kwiaty na grobie. Ale to tylko dekoracja, scenografia. Bez znaczenia.Kochamy ludzi-wydmuszki. Podziwiamy ich, uznajemy przybieranie tych pięknych barw na skorupce za życiowy sukces. Nie, nie mówię o pięknie. Nie ma nic złego w byciu pięknym. Wydmuszką równie dobrze może być profesor, który może być  prywatnie beznadziejnym człowiekiem - nie ma tytułów profesora z życia.Czasami błądzimy skupiając wszystkie swoje wysiłki na tych dekoracjach. Na pięknej scenografii. Człowiek chce być szczęśliwy i napełniony, więc szuka tego co go napełnia na różne sposoby. Nigdy nie mieliśmy tylu możliwości ile mamy teraz - mimo pięknych ubrań, zabawek - nie jesteśmy wcale szczęśliwsi. Rozwinięta turystyka, technologia, przemysł rozrywkowy - to jest fajne na chwilę. Ale podróże nie uszczęśliwią człowieka, który nie potrafi zachwycić się polnym kwiatkiem i śpiewem ptaka. Drogie kremy nie przykryją zblazowanej miny, a kolekcja fikuśnych wibratorów w szufladzie nie da tego, co próbuje się nimi skompensować. Bo to tak nie działa.Pewnie jest jakiś próg "nasycenia" po którym zauważamy, że to nie jest to, czego szukamy. Ten kieliszek wina numer n+1, po którym puszczamy pawia, porcja szarlotki po której boli nas brzuch i liczba pieniędzy, po której pieniądze przestają cieszyć.Ale prawdą jest, że syty nie zrozumie głodnego a bogaty biednego. Trzeba samemu puścić tego kolorowego pawia, by zrozumieć, że nie tędy droga ku nasyceniu.Dobrze znam ten mechanizm i świadomie z niego korzystam. Przez długi czas moim absolutnym priorytetem było odzyskanie zdrowia w takim stopniu, bym mogła normalnie funkcjonować. Zaniedbywałam całkowicie inne sfery życia.Przykładowo ubrania - nie były dla mnie istotne, kupowałam coś tylko wtedy, gdy poprzednie się zniszczyło. Potem obudziłam się z ręką w nocniku i z poczuciem, że moja szafa jest maksymalnie niespójna, a ja nawet nie wiem co lubię. Przespałam ten czas, kiedy naturalnie eksperymentujemy ze swoim wizerunkiem.Wskaźnik saturacji maksymalnie niski. Więc by przeczołgać się przez cały ten proces, ustawiłam sobie zlecenie stałe na subkonto poświęcone "nasycaniu". Każdego miesiąca MUSIAŁAM przeznaczyć określony budżet na ubrania.Wytrwale eksperymentuję z różnymi stalami. Z lepszym lub gorszym (to częściej ;-)) skutkiem. Właśnie jestem bliska puszczenia pawia i dochodzę do momentu, kiedy nowa sukienka zamiast cieszyć, smuci.Żadne drzewo nie wzrośnie do nieba,jeśli jego korzenie nie sięgają do piekła.  Carl Gustav Jung  Niebawem skończy się mój okres nasycania. Puszczę wtedy pawia z poliestrowych szmat i pójdę na płukanie żołądka - sprzedam nadmiar, resztę spakuję w worek i wrzucę do kontenera PCK.Ze świadomością, że to nie daje żadnego ukojenia, zbuduję prostą szafę z podstawowymi elementami. Bo będę już wiedziała, co lubię.Niestety cały problem polega na tym, że nikt tego pawia za nas nie puści, a bez tego łatwo o myślenie w kategoriach jak będę mieć X, to będę szczęśliwszy.Nie będziesz.Jeśli nie znajdziesz sobie czegoś głębszego, nigdy nie zaznasz ukojenia. To jak picie wody ze świadomością, że mimo kolejnych łyków, wciąż będziesz spragniony. Nieznośne uczucie jak seks bez finału, gdzie wszystko kończy się chwilę przed orgazmem, który nigdy nie nadejdzie. Nigdy.Często piszecie z poczuciem winy - Ania, ja chciałabym się rozwijać, ale nie mam kiedy! Poczucie winy niepotrzebne - wszystko ma swoje priorytety. Aby rozwijać się dalej, najpierw trzeba nasycić się na takim poziomie, jaki jest niezbędny do zachowania spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Sokrates nie był robotnikiem z pensją głodową i nie martwił się o to, czy będzie miał co włożyć do garnka.Dlatego jeśli padasz po pracy zmęczony, z poczuciem winy że stoisz w miejscu - nie miej poczucia winy. First things first! Najpierw trzeba zapewnić sobie godny byt. Wiem, że stać cię na więcej i jeśli odczuwasz marazm i sytuacja wprawia Cię w niezadowolenie - pomyśl o tym, że młodszy już nie będziesz, a przesadzanie starych drzew jest trochę karkołomne. Warto zadbać o życie na satysfakcjonującym poziomie teraz. Zmienić pracę na podobną, ale taką, do której dojeżdżasz szybciej, albo pracujesz trochę mniej. Zrobić jakiś minimalny krok ku lepszym warunkom i lepszej jakości, bez zrywów. Zainwestować w nowe umiejętności i zapewnić sobie stabilizację. Wtedy można spokojnie się "rozwijać" na wyższym poziomie. Piszę na wyższym, bo ćwiczenia takie jak wdzięczność, przynoszą rewelacyjne efekty bez nakładów czasowych i finansowych. To warto robić zawsze.Nie chcę być jak Ci, do których pasuje cytat :Ludzie jak groby , z wierzchu wypucowane marmury a w środku gnijący trup.Myślę, że bezdomny, który mi to powiedział, zrobił sobie ze mnie jaja i Żeromski nie ma z tym nic wspólnego. Ale mogę się mylić i może rzeczywiście gdzieś to sparafrazował. Bo te słowa pochodzą od...JezusaBiada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są one zdzierstwa i niepowściągliwości.  Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta.  Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości. Mt 23:25-28Nie wiem jak Ty - ja nie chcę być piękną wydmuszką ani pięknym grobem - nawet tym z marmurową płytą i złotymi literami. I refleksja na ten temat jest przedmiotem dzisiejszego rozwojownika. Jeśli potrzebujesz korzystać z arkuszy z zadaniami - w tym celu dobrze sprawdzi się ten do ekspresywnego pisania (klik). Jeśli masz potrzebę - skorzystaj z tej techniki. Niektóre teksty widzą tylko subskrybenci (nie lądują na "głównej") - jeśli chcesz być na bieżąco, zostań obserwatorem w google lub na bloglovin :) A jeśli dany tekst Ci pomógł, sprawisz mi przyjemność, jeśli klikniesz +1 w g+ pod tekstem :) Komentując oświadczasz, że znasz regulamin

Marta pisze

Czy musisz tak ciągle jęczeć?

Oficjalnie mam tego wszystkiego dosyć. Miarka się przebrała. Nie chce mi się już słuchać tego całego steku bzdur, który słyszę każdego dnia. Wszędzie to samo. Na blogach – wieczne jęczenie na to, jacy ludzie są tragiczni, brzydcy, źle pachnący, jakie to błędy popełniają kobiety, co złego robią mężczyźni i jakie to statusy na facebooku nie są wieśniackie. W wiadomościach o tym, że społeczeństwo jest leniwe, rząd nieudolny i jak bardzo tak ogólnie cały świat jest do kitu. W internecie – milion artykułów na temat generacji Y, Z i jakiejś tam jeszcze, a jak chwilę poczekam, to pewnie autorzy dojdą do całego alfabetu. U ludzi i znajomych – niekończące się gadanie o życiu, które – jak się pewnie domyślacie – jest beznadziejne i bardziej przeznaczone do pośladków niż papier toaletowy. Chora się już robię, jak tego słucham. Zwyczajnie mi się nie chce. Nie chce mi się po raz kolejny czytać, jakie moje pokolenie jest tragiczne. Śmiać mi się chce, że dziennikarze, nudząc się chyba i próbując nabić wierszówkę wymyślają kolejne teorie, dla których jesteśmy tak okropną młodzieżą… pardon, teraz się mówi: młodymi dorosłymi. Bo mieliśmy za dobrze, bo już nie było komuny, bo w sklepie było wszystko. Czytam, że podobno wszyscy chcą spać u mamusi do trzydziestki, są roszczeniowi, głupi, nieporadni i zakochani w komputerach.  Naprawdę mnie to już nudzi, kiedy po raz trzeci w miesiącu widzę artykuł mówiący o tym, jaka jestem beznadziejna, bo jestem z pokolenia, które urodziło się 1993 roku. Sorry, jakbym miała wybór, to wybrałabym jakiś inny, bardziej epicki rok. Przynajmniej tekstów by o mnie nie było. Tak jednak jakoś wyszło, że się pchałam tą głową na świat i mama nic nie mogła na to poradzić. Niedobrze mi już od ludzi, którzy powinni świecić się jak neony od swojej toksyczności. Od osób, które przychodzą do szczęśliwych jednostek i zaczynają robić wszystko, żeby popsuć im humor. Mam chyba na nich alergię, bo jak tylko ich słyszę, źle się czuję. Oplatają nas jak huba albo jemioła i próbują za wszelką cenę zdusić entuzjazm, radość czy bycie po prostu wesołym. Bo przecież im jest tak źle i strasznie. Uśmiechanie się bez wygranej w totka to chyba już grzech. A tak mi się przynajmniej czasami wydaje. NO, ALE JA NIE MOGĘ… Dosyć mam osób, które tylko jęczą. Mówisz takim: jak ci nie pasuje, to coś zmień, a oni na to: ale nie mam teraz jak, ale próbowałem, ale mi się nie chce, ale muszę poczekać… Nudne są już te wszystkie wymówki, tłumaczenie się pierdołami, mówienie, że się nie da. Słuchać już nie mogę o tym, że tylko wybrani mogą to i tamto, że trzeba mieć szczęście, los, karmę, fart, fuksa i czterolistną koniczynkę w portfelu. Zawsze, kiedy napiszę jakiś tekst w stylu „hej, dawajcie, róbmy coś z naszym życiem” przyczołga się jakiś ktoś, kto mi zacznie truć tyłek, że nie wszyscy mają szczęście, że on ma na utrzymaniu dwójkę dzieci, chorą babcię, stara się o pracę od trzech lat albo nie może żyć w takim okropnym kraju. Tyle, że ja nigdzie nie mówię, że wszyscy zaczynamy z tej samej linii startu! Każdy ma swoje problemy, jeden ma lepiej, drugi ma gorzej – takie jest życie i jak masz z tego powodu pretensje, to słyszałam, że Ten Na Górze przyjmuje reklamacje, trzeba złożyć w dowolnym kościele/cerkwi/meczecie lub innym miejscu modlitwy. Tu nawet tak naprawdę nie chodzi o to, żeby zdobywać wielkie góry i niesamowite szczyty, ale żeby, cholera, chociaż spróbować.  Żeby się chciało. Gdzie się podziała wola walki? Chęci? Jakiekolwiek? Gdzie się podziało kombinowanie i ta mała, niby niepozorna myśl: że może, jak mi się nie udaje, to spróbuję inaczej, zamiast zwalać winę na cały świat wokół? Rany boskie. Ręce opadają. Gdybyśmy cofnęli się w czasie, pierwszego dnia takich ludzi zjadłby jakiś tygrys, bo zamiast kombinować gdzie się schować, zaczęliby się między sobą licytować kto ma gorszy dzień i dlaczego nie mogą iść do jaskini (bo właśnie mają chorą babcię, dwójkę dzieci, kredyt w krowach i złe samopoczucie. Zamiast zastanawiać się, jak przetransportować babcię razem z nimi, wymyślają kolejne powody, dla których akurat oni nie mogą). ŁATWO CI MÓWIĆ Rzadko się wkurzam, ale teraz już naprawdę mnie to wyprowadza z równowagi. Do tego stopnia, że nie chce mi się tego słuchać. Że nie mam ochoty przebywać z ludźmi, którzy nic, tylko jęczą, jak to mają przekichane w życiu. A zdanie, którym najszybciej można mnie rozjuszyć? „Łatwo ci mówić!” Łatwo mi mówić, bo co? Bo miałam szczęście? Do czego? Dlaczego akurat mi łatwo jest mówić? Ludzie nic nie wiedzą o czyimś życiu, rodzinie, chorobie, problemach a i tak skwitują wszystko „łatwo ci mówić”. „Łatwo ci mówić, miałaś coś tam.”. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze jakieś trzy lata temu sama byłam toksycznym człowiekiem – wystarczy, jak zerkniecie w archiwum. Wpisy typu „ludzie, którzy są głupi”, „x zachowań, które mnie denerwują” i tak dalej były na porządku dziennym. Jęczałam jak leci, marudziłam jak stara babcia na swoje gnaty, zamiast przymknąć się na chwilę i stosować złotą zasadę: miej to gdzieś. Dobrze, że tylko krowa nie zmienia zdania, a ja mam świadomość, że co było, tego się nie wymaże, ale z pewnością można to zmienić. ZŁOTA ZASADA Mało co mnie teraz denerwuje, bo zazwyczaj mam to gdzieś. Mam gdzieś, jak wyglądasz, mam gdzieś, czy ktoś wrzuca zdjęcie swojego dziecka nago na fejsa, mam gdzieś, czy moje pokolenie jest okropne. Mam to wszystko gdzieś, bo te rzeczy nie mają znaczenia. Nie są ważne. Nie sprawiają, że moje życie się zmienia. Zamiast tego całą energię przeznaczam na to, co mi się podoba, na rzeczy, które mnie rozwijają i na działanie, które sprawia mi przyjemność. Ach, no i jeszcze na cieszenie się z małych, przyjemności, bo to sprawia, że cały dzień jest udany. Głupie przykłady tylko z dzisiaj: 1. Znalazłam dzisiaj lakier do paznokci w jednej z szuflad w łazience. Nowy. Ładny. Zapomniałam, że go kupiłam i cieszyłam się prawie tak, jakbym kupiła go właśnie dzisiaj, pierwszy raz. Zaraz sobie pomaluję nim paznokcie i będę się cieszyć, że mam nowy lakier. 2. Zawsze zimą i wiosną w kurtkach, które wyciągam z szafy znajduję złotówkę, którą wcześniej tam zostawiam. Zapominam o tym na kilka miesięcy i gdy ją znajduję, cieszę się, jakby to było wydarzenie roku. Dzisiaj znalazłam! 3. Zjadłam dzisiaj truskawki. 4. I pół bułki z Nutellą. Nutellą! Jem ją tak rzadko, że każde takie wydarzenie to kolejne święto. Banalne, niektórzy pewnie powiedzą, że dziwne. A mnie to cieszyło. PRZESTAŃ JUŻ JĘCZEĆ Oficjalnie i stanowczo dzisiaj się odcinam. Przepraszam, ale ja nie mogę już tego słuchać. Nie mówię o tym, że mamy na prawo i lewo wypuszczać z ust tęczę i cieszyć się jak głupi do sera. Nie mówię też o tym, że nie wolno się smucić, że smutek jest zły albo że życie jest wspaniałe non stop, cały czas. Bo nie jest. Często kopie w dupę, dość boleśnie, że zostają siniaki. Czasami człowiek cierpi, ma swoje tragedie, nie chce mu się żyć. I to jest w porządku. Za to na pewno nie w porządku jest uważanie, że życie jest takie cały czas. I że akurat ty, wybraniec losu, nic z tym nie możesz zrobić, bo cały świat jest taki kiepski, tragiczny i tandetny. Jedna sprawa: to, jaki jest świat, zależy od tego, jak go postrzegasz. Więc ja już dzisiaj jęczenia nie słucham. Odcinam się od tych wiecznie krytykujących artykułów, ponurych tekstów o moim pokoleniu i gadania ludzi, że oni nie mogą, bo coś tam, a marzenia są dla idiotów. Wszystko siedzi w głowie.

Egzaminy, egzaminy, egzaminy...

'DARIAA

Egzaminy, egzaminy, egzaminy...

Zachowanie godne konfidenta, konkurs, wielkie zniżki i tragiczna sukienka

ANIA MALUJE

Zachowanie godne konfidenta, konkurs, wielkie zniżki i tragiczna sukienka

Czuję, że "rymuję" :). Dzisiaj bardzo fajny tygodnik, a w nim:- O konfidencie- Relacja z cudownego weekendu- Jak zrobić biurko z palet- Cudowny przepiśnik do druku- Najpiękniejszy polski blog modowy- Zniżka do hotelu- Konkurs z nagrodamii kilka innych ciekawych rzeczy ;-)Tydzień obfitował w różne śmieszne wydarzenia. Chyba powinnam tworzyć szkice tygodników na bieżąco, bo zazwyczaj pamiętam 2-3 ostatnie dni :)#realx #book #legs #chill #legselfie #selfie #polishgirl #roses #książka #czytambolubie #emilygiffin #freetime #instagood #instamood #instagirl #polishgirl #nogi #kwiatyZdjęcie zamieszczone przez użytkownika Ania Kęska (@aniamaluje) 21 Kwi, 2015 o 5:15 PDTZaczęłam od relaksu z książką, bo byłam całkiem padnięta po poprzednim tygodniu ;-). Bardzo lubię te światełka, są bezpieczniejsze niż tealighty (tak, kilka razy się przewróciły ;-). Spodobał mi się lakier Festival Blue od Rimmela :Poza jednym złamanym przeze mnie paznokciem, nie było odprysków, więc bardzo spoko :). Wróciłam też do ruchu fizycznego - oczywiście momentalnie zniweczył mi to weekend, ale moja wydolność oddechowa staje się coraz lepsza i mogę wrócić do ćwiczeń. Mimo wszystko... uderzę na początek w callanetics. Mam zbyt wiele pokory i wolę nie porywać się z motyką na księżyc, bo potem tydzień się dusić bo płuca nie nadążą :)). #poćwiczone - #trening na świeżym powietrzu i od razu czuję, że żyję :) #workout #fit #ruch #polishgirl #instagirl #instafitZdjęcie zamieszczone przez użytkownika Ania Kęska (@aniamaluje) 21 Kwi, 2015 o 9:25 PDTMimo to, starałam się trochę poskakać na skakance, kręcić hula-hoop i robić inne podstawowe rzeczy ;-).  Mam nadzieję, że wszystkim gimnazjalistom testy poszły cudownie, a maturzystom pójdą tak matury. Nie wiem co ja mam z twarzą, bo zawsze w jakiś sposób przyciągam ludzi. I te reakcje są  na tyle niespójne, że głupieję.Oto przykładowa reakcja numer 1 :(function(d, s, id) { var js, fjs = d.getElementsByTagName(s)[0]; if (d.getElementById(id)) return; js = d.createElement(s); js.id = id; js.src = "//connect.facebook.net/pl_PL/sdk.js#xfbml=1&version=v2.3"; fjs.parentNode.insertBefore(js, fjs);}(document, 'script', 'facebook-jssdk'));Na blogu wisi nowy wpis, a ja podzielę się anegdotką - wczoraj na przystanku podchodzi do mnie obca kobieta i pyta- i...Posted by Aniamaluje on 24 kwietnia 2015A oto przykładowa reakcja numer dwa. Pociąg starego typu, drzwi jak zawsze nie chcą się otworzyć. Proszę o pomoc kogoś, kto znajduje się najbliżej. Facet nie daje rady i woła drugiego. Razem otworzyli, zestawili mi walizkę. Uff! Szczęśliwa dziękuję za pomoc i słyszę "a tak w ogóle to jesteś świetna dziewczyna no. powodzenia w życiu i w ogóle". Takie piękne magnolie koło UKW. Uwielbiam je!#magnolia

Moje sposoby na motywację: co mnie motywuje i inspiruje?

Marta pisze

Moje sposoby na motywację: co mnie motywuje i inspiruje?

Wszyscy tego szukamy.  Tego jakiegoś kopnięcia w tyłek, które sprawi, że pofruniemy jak bociany do Egiptu w ucieczce przed zimą.  Albo, ewentualnie, że wystartujemy jak Bolt na mistrzostwach – szybko i prosto do mety. Szukamy nagłego olśnienia, a właściwie to po prostu motywacji i inspiracji  – do pracy, do ćwiczeń, do życia i do spełniania własnych celów. Więc ja Wam dzisiaj pokażę jak się motywuję. Z motywacją jest trochę jak z gustami – każdemu podoba się coś innego. Jednych motywują pochwały, innych – czyjeś sukcesy. Każdy człowiek ma swoje źródło motywacji ,a jeśli go nie ma, to musi je po prostu dopiero znaleźć. Mam to szczęście, że jestem osobą, którą niesamowicie łatwo zmotywować. Szybko się zapalam do różnych pomysłów (czasami aż ze słomianym zapałem), piekielnie prosto jest mnie przekonać do jakiejś idei i błyskawicznie wyobrażam już sobie jak spełniamy jakiś cel. Tak już mam.  Jest jednak kilka rzeczy, które inspirują mnie szczególnie mocno i które sprawiają, że przebieram nogami w miejscu, żeby rzucić się do pracy. 1. ODPOWIEDNI PORANEK Warto mieć swój rytuał – to pozwala trzymać nie tylko czas w ryzach, ale też samego siebie. Mając ustalony schemat poranka łatwo możecie wykonywać odpowiednie zadania i robić wszystko szybciej i bardziej efektywnie.  Ja zaczynam dzień od biegania – mam już gotowy strój przy łóżku, wstaję, myję zęby, piję trochę wody, zakładam ubranie i wychodzę. To też doskonała opcja dla ludzi, którym nigdy się nie chce ćwiczyć – trenujecie zanim wasz mózg się obudzi. Wracam z biegania, biorę szybki prysznic, robię sobie śniadanie i przy śniadaniu zaczynam pracować. Spisuję, co mam dzisiaj zrobić i biorę się do roboty. Trening mnie skutecznie pobudza do działania i jeśli macie taką możliwość, to ćwiczcie rano. Sporo osób ma jednak rano szkołę i pracę. Co wtedy? Ja w takich przypadkach też miałam ustalony harmonogram poranka, dzięki temu szybko się zbierałam i miałam jeszcze sporo czasu na dobudzenie się. Jeżeli nie musicie wstawać rano – i tak próbujcie. To niesamowicie wydłuża dzień i sprawia, że naprawdę, realnie macie więcej czasu. Jeśli nie wierzycie,  spróbujcie parę razy, a sami się przekonacie. 2. MIEJSCA W INTERNECIE Mam takie miejsca w sieci, które w ciągu kilku minut potrafią mnie zainspirować i sprawić, żeby mi się chciało. Zależnie od tego do czego muszę się zmotywować, klikam odpowiedni przycisk i wpisuję konkretny adres. #1 Jeżeli chcę się zmotywować do ćwiczeń lub zdrowego odżywiania, odwiedzam blogi na serwisie tumblr. Można tam znaleźć pełno zdjęć, a jeśli jeszcze zaczniemy śledzić odpowiednie blogi (związane z ćwiczeniami i zdrowiem) to nasza tablica powiadomień jest zasypana motywującymi zdjęciami. Na moim drugim blogu czasami słyszę, że moich czytelniczek nie motywują „fit dziewczyny” – mnie jak najbardziej! Tak samo, jak zdjęcia pięknych posiłków. Takie rzeczy sprawiają, że sama nabieram ochoty na ruch czy smaczny, zdrowy obiad, mimo tego, że wcześniej mi się nie chciało. #2 Drugim serwisem jest weheartit – to też „strona z ładnymi obrazkami”, które można przypinać do swoich kolekcji i podziwiać.  W przypadku weheartit jednak oprócz motywowania się do ćwiczeń, konto służy mi do znajdywania motywacji do pisania (jest sporo zdjęć z cytatami czy zdjęciami książek, notatników, długopisów, komputerów). Takie wizualne bodźce sprawiają, że myślę sobie „kurczę, rzeczywiście już dawno nie pisałam”. Wylogowuję się wtedy z sieci i siadam przed Wordem. Nie jestem dziewczyną, która szczególnie długo siedzi przy szafie albo układaniu fryzury, ale mimo tego czasami przypinam sobie na weheartit stroje, które potem chcę sobie kupić/założyć czy zdjęcia fryzur, które chciałabym wypróbować. #3 I miejsce, o którym wspominam dość często: pinterest. Tworzę tam tematyczne tablice i przypinam sobie ciekawe artykuły – najczęściej o pracy, rozwoju, blogowaniu. Tam też motywuję się do ruchu i jedzenia – przypinam ciekawe infografiki i poszerzam wiedzę. Pinterest jest niesamowicie niedocenianym źródłem inspiracji i motywacji – tam jest wszystko, wystarczy tylko poszukać! Z tej strony drukuję też sobie plannery, kalendarze, harmonogramy…. #4 Blogi. Najczęściej czytam anglojęzyczne, ale mam też kilka polskich blogów, które motywują mnie do działania. Do sprzątania na przykład skutecznie inspiruje Niebałaganka. Jeśli chodzi o blogi anglojęzyczne, to czytam głównie kobiety – freelancerki i blogi poświęcone takiej tematyce: Copyblogger, A Little Opulent , JennyPurr , World of Wanderlust . Często wchodzę też na stronę MindBodyGreen – są tam artykuły o szczęściu i rozwoju, bardzo inspirujące. #5 TED - platforma z inspirującymi, motywującymi i wartościowymi wystąpieniami różnych ludzi. Wiele filmów jest z polskimi napisami, więc język nie powinien być dla Was przeszkodą. TEDy są różne, mają naprawdę różnorodną tematykę, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Warto też poszperać w playlistach. 3. ODPOWIEDNIE KSIĄŻKI I FILMY Nie tylko te typowo motywujące, ale też takie, które opowiadają historie ludzi o podobnych zainteresowaniach czy celach. Mnie więc inspirują najbardziej filmy, seriale i książki o dziennikarzach, o pisarzach – ludziach pióra. Dla osób, które interesują się podobnymi rzeczami – zerknijcie koniecznie na te dwie pozycje: Newsroom i Służące. Ludziom interesującym się dziennikarstwem polecam też książkę (a właściwie uważam za obowiązkową)  – Biblia dziennikarstwa. Czytam więc powieści i poradniki dotyczące pisania, a także książki związane z aktywnością fizyczną i jedzeniem, bo to mnie po prostu interesuje. Warto udać się do biblioteki i poszukać książek na temat czegoś, co Was kręci, a do czego potrzebujecie motywacji. Pomaga. Jeśli zaś chodzi o inspirację do życia, działania, pracy – tutaj przydadzą się typowe książki o działaniu. Takie jak na przykład Siła serca, którą recenzowałam, albo (w moim przypadku) książka Demi Lovato (Bądź swoją siłą) z tekstami na cały rok – takimi, które dają kopa do bycia sobą, realizowania się i spełniania swoich marzeń. 4. SUKCESY INNYCH Trudno, żeby była sportsmenka nie dała tutaj takiego punktu. Nie da się ukryć, że tyle lat rywalizacji odcisnęło swoje piętno. Lubię słuchać o sukcesach innych, cieszę się z nich, ale jednocześnie czuję wtedy inspirację i motywację do własnego działania. Nie na zasadzie „chcę być lepsza„, a raczej „super! Jeśli jemu się udało, to ja też mogę spróbować!”. Obserwuję profile społecznościowe osób, które lubię. Które odnoszą sukcesy i działają w podobnych branżach… chociaż jak to przemyślę to nie, niekoniecznie. Warto otaczać się takimi pozytywnymi, ambitnymi osobami, bo łatwiej wtedy o kopa w tyłek dla samego siebie. 5. SPISANE OBIETNICE Bardzo ważne: jeśli mam jakieś marzenia i cele – spisuję je. Dzięki temu ze zwykłych myśli zamieniają się w coś realnego, coś możliwego do spełnienia. Cele na cały rok mam zapisane w kalendarzu, cele na najbliższe miesiące – na tablicy koło biurka. Pamiętam o tym, do czego dążę i staram się jak najczęściej robić coś w tym kierunku. Polecam zrobienie bucket list – to też jest świetny sposób na spełnianie swoich marzeń. Jeśli macie jakieś największe marzenia, które koniecznie chcecie spełnić, możecie się motywować, dorabiając do nich „pasek postępów” i dzieląc je na etapy – tak będzie dużo, dużo łatwiej! 6. ORGANIZACJA Ludzie dzielą się na tych, którzy uwielbiają organizację i na tych, którzy ich krytykują i ciągle wołają, że ważniejsza jest spontaniczność. Ja próbuję to jakoś wypośrodkować – uważam, że w pracy i w zajęciach „poważnych” organizacja czasu jest konieczna – chociażby po to, by więcej rzeczy zrobić – ale w życiu ogólnie już niekoniecznie. Organizuję więc rzeczy związane z pracą, wpisuję w „plan dnia” mój trening, naukę, obowiązki, ale zostawiam sporo miejsca na spontaniczne decyzje i zwyczajny luz. Ważne, żeby czasami pamiętać o tym, że zdrowo jest przełożyć jakąś rzecz i zrobić coś zaplanowanego kiedy indziej, jeśli mamy fajną okazję na spotkanie się z kimś, wyluzowanie i tak dalej. Jak wszędzie – złoty środek. To tak bardzo się sprawdza, że aż nudno to cały czas powtarzać. Jeśli chcecie jeszcze poczytać o mojej organizacji, to tutaj piszę o tym, jak wygląda mój dzień, a tutaj  – o tym, jakie mam sposoby na organizację mojego czasu. To jest właśnie sześć rzeczy, które motywują mnie do działania i sprawiają, że chce mi się działać. Ponieważ tak jak mówiłam – każdego motywuje coś innego, chętnie dowiem się, co was inspiruje i co wam daje kopniaka w tyłek. PS Jeśli post ma błędy, wybaczcie. Publikuję w pośpiechu.

Lifemenagerka

Poniedziałek freelancera – czy studia są potrzebne?

Wasze komentarze pod jednym z ostatnich przeglądów tygodnia utwierdziły mnie w przekonaniu, że najwyższy czas poruszyć ten temat. Chcę podzielić się swoją historią, bo może przyda się ona komuś stojącemu przed wyborem swojej drogi życiowej. Moja droga była nieco pod prąd… A jak na tym wyszłam?  Dlaczego nie poszłam na studia?  Tu nie ma co się rozpisywać – ja po liceum po prostu nie wiedziałam, co chcę w życiu robić, a wybór studiów wydawał mi się zbyt poważną decyzją i nie chciałam popełnić błędu. W ogólniaku miałam swoje ulubione przedmioty (np. geografia, hiszpański) i z nich maturę zdałam bardzo dobrze, ale to nie było to z czym wiązałam swoją przyszłość. Po roku (z tęsknoty za geografią) poszłam do dwuletniego studium turystycznego, ale nie robiłam tego dla papierka (który oczywiście po egzaminie końcowym uzyskałam), tylko z chęci poszerzenia wiedzy z zakresu, który mnie interesował. Nigdy nie wiązałam swojej przyszłości z biurami podróży, hotelarstwem itp., więc ten etap edukacji do niczego mi się nie przydał, chyba nawet nie wpisywałam go do CV.  Czy kiedykolwiek żałowałam? Na początku odczułam, że z powodu mojej decyzji niektórzy spychają mnie na margines społeczny ale uodporniłam się na to. Kiedy inni zaliczali swoje pierwsze kolokwia, czułam się trochę wyalienowana, ale zacisnęłam zęby i przetrwałam ten czas koncentrując się na podążaniu swoją drogą (postanowiłam poszukać swojego miejsca na rynku pracy metodą prób i błędów). Jeśli kiedykolwiek żałowałam, to tylko na samym początku, ale nie tego, że nie studiuję, tylko tego, że tak bardzo nie wiedziałam, czego chcę od życia. To było naprawdę dobijające. Z biegiem czasu obserwując jak niektórzy znajomi żałują swojej decyzji o (źle dobranych) studiach, doszłam do wniosku, że moja droga wcale nie była zła. Ostatecznie wyszło na to, że po tych kilku latach ja pracowałam na jakimś kierowniczym stanowisku, a niektórzy po studiach mieli problem ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy. Wtedy przekonałam się, że dla pracodawców równie ważne jest doświadczenie. O tym powinni pamiętać wszyscy, którzy studia mają przed sobą.  Co na to pracodawcy? Poza tymi pierwszymi miesiącami kiedy miałam zupełnie puściuteńkie CV, nigdy nie miałam problemu ze znalezieniem pracy. Oczywiście nie startowałam na managerskie stanowiska, ale tak się składało, że zdobywałam je drogą awansu, poprzez swoje zaangażowanie. To nauczyło mnie, że w pracy zawsze najważniejsze jest właśnie zaangażowanie. To ono przekłada się na sukces. To ono motywuje do szkolenia się, pogłębiania swojej wiedzy i rozwijania umiejętności… To ono sprawia, że w pracy łatwo się wyróżnić. Moja „kariera” zaczęła się tak naprawdę od pracy w sklepie z bielizną bezszwową. To tam po raz pierwszy awansowałam – ze sklepu do biura, skąd zarządzałam kilkoma sklepami i pomagałam właścicielom (obcokrajowcom nie mówiącym po polsku) prowadzić firmę. Właścicielka zawsze powtarzała, że wyróżnili mnie, bo byłam zaangażowana i traktowałam ten sklep jak swój.  Ilość rozmów kwalifikacyjnych na których byłam w ciągu tych 11 lat mogę policzyć na palcach dłoni, bo zawsze dość szybko dostawałam pracę. Ale nigdy żaden pracodawca nie kręcił nosem na mój brak wyższego wykształcenia. Przeciwnie – niektórzy reagowali pozytywnie, ciesząc się że postawiłam na doświadczenie a nie (cytuję) „w dużej mierze bezużyteczną wiedzę”.  Czy studia są niezbędne? Jak widać na moim przykładzie – dla człowieka, który nie ma wielkich wymagań od rynku pracy – nie są. Jeśli jednak marzą Wam się wysokie stanowiska w korporacjach, lub wykonywanie zawodu bardzo specjalistycznego (prawnik, pedagog, lekarz itp.) – bez studiów się nie obejdzie. Wszystko zależy od tego jaki macie plan na życie. Warto jednak podkreślić, że dziś zdobycie wyższego wykształcenia to nie jest większy problem – może to zrobić każdy przy odrobinie dobrej woli i odpowiedniej zawartości portfela. Dlatego ten papier nie wystarczy aby podbić rynek pracy. Z tego każdy powinien zdawać sobie sprawę, w przeciwnym razie po kilku latach boleśnie zderzy się z rzeczywistością.  Jeśli ktoś z góry planuje zostać freelancerem lub założyć własną firmę – raczej nikt nie będzie go pytał o studia. Najważniejsze są umiejętności, które można zdobyć ucząc się samodzielnie lub na jakichś kursach. Te umiejętności przełożą się na konkretne portfolio i to na nie będzie patrzył każdy potencjalny klient.  Mnie klienci o wykształcenie nigdy nie pytali, ale do dziś spotykam się z komentarzami (raczej obcych ludzi): „Ale serio? Nie myślisz aby jednak jeszcze pójść na studia?”. Szczerze mówiąc te komentarze nie przestają mnie zaskakiwać. W mojej obecnej sytuacji pójście na studia byłoby delikatnie mówiąc bez sensu. Świetnie sobie radzę, sama stworzyłam swoją wymarzoną pracę, nie mam kompleksów z powodu mojego wykształcenia, w ogóle nie odczuwam braku „mgr” przed nazwiskiem… I mam co robić z pieniędzmi i wolnymi weekendami, więc po co miałabym teraz iść na studia? Chyba tylko po to aby sobie (lub tym ludziom) coś udowodnić, ale… Kurczę, po co? Naprawdę nie czuję się (i nie jestem) przez to mniej wartościowym człowiekiem.  Oczywiście studia poza samym papierkiem uczą też innych rzeczy, ale to samo można powiedzieć o każdej pracy, dlatego nie będę się na ten temat rozwodzić. Podsumowując…  Ja absolutnie nie krytykuję studiów i nie uważam, aby moja droga była lepsza. Była po prostu inna. Dla mnie bardzo korzystna, świetnie mnie ukształtowała, metodą prób i błędów mogłam testować co w życiu sprawia mi przyjemność. Dziś wiem, że nie mam ochoty na robienie wielkiej kariery, a już na pewno nie w korporacji. Gdybym po liceum poszła w tym kierunku – mogłabym teraz tego żałować. Uważam, że studia mogą być super, jeśli są dobrze przemyślane i spójne z planem na życie. Jeśli tego planu nie macie – dajcie sobie czas aby go znaleźć. Ten plan w międzyczasie może się też zmienić, ale to już zupełnie inna historia :). Ważne tylko aby pamiętać, że nie ma sensu robienie czegoś „dla papierka”, „bo rodzice kazali”, „bo wszyscy tak robią”, itp. Serio – istnieje inna droga i może ona być równie skuteczna i prowadzić do życiowego sukcesu. Dla każdego ten sukces oznacza coś innego! Nie wszyscy muszą być dyrektorami, magistrami, nie wszyscy muszą robić karierę. Potrzebne są też umiejętności, które można zdobyć samodzielnie poprzez naukę lub doświadczenie.   I pamiętajcie – nieważne jaką decyzję podejmiecie, nie jesteście z jej powodu ani lepsi, ani gorsi od innych.  Ciekawa jestem Waszych opinii – czuję, że mogą być ciekawe   Chcesz być na bieżąco?        The post Poniedziałek freelancera – czy studia są potrzebne? appeared first on Life Manager-ka.