Makóweczki
Hamburg dla dzieci – Makóweczki w podróży!
To była wyprawa inna niż wszystkie. Po 16 latach postanowiłam odwiedzić moją niemiecką rodzinę. Nie, żebyśmy się przez ten czas nie widywali, skądże. Trzy miesiące temu bawiliśmy się razem na weselu. Ale w Hamburgu nie byłam dawno… bardzo dawno. I pomyślałam, że fajnie byłoby go pokazać dzieciom. Szczególnie w okresie, kiedy byliśmy poziomowo bez zapału i podróżniczych ekscytacji.
Wybraliśmy się samochodem. Ja, dzieci i moi rodzice. Auto mam 7-osobowe, więc problemu nie było. Mimo wszystko znacie mój pogląd na tego typu wycieczki – za ciężko, za długo, wolę samolot. I… miałam rację. Dobrze, że z tym wpisem poczekałam kilka dni, ochłonęłam, nabrałam dystansu, bo bym Wam tu jęczała, że nigdy więcej i po własnym trupie. Jednak na 9 dni wycieczki 4 w aucie z dwójką dzieci – to stanowczy strzał w stopę. Ale dziś jak oglądam zdjęcia czuję zachwyt i tęsknotę. Coś jak kobieta po porodzie.
Ale od początku. Plan był taki, że z Białegostoku do Hamburga pojedziemy dzieląc drogę (w obie strony) na połowę. Ponad tysiąc kilometrów, to zbyt wiele na jeden raz, nawet bez dzieci, jeśli podróż ma wciąż mieć w tytule ‚wczasy’ lub ‚wypoczynek’. Pierwszego dnia ruszyliśmy o samym świcie – czyli o 11:30, do Poznania. Droga szła w miarę gładko, tylko trzy razy zatrzymywaliśmy się na jedzenie i plac zabaw (klik i klik) i zaledwie raz pozabijaliśmy się z tatą, że za szybko prowadzę. W Poznaniu mieliśmy zarezerwowany apartament. Trochę się różnił od tego co pokazywano na zdjęciu więc dziadek R. się zbuntował (a człowiek to nader spokojny) i dano nam właściwe lokum, bookowane na stronie. Udało nam się zwiedzić na szybko Stary Rynek Poznania i zjeść najlepszą Pawlową w kameralnej kawiarni, którą odwiedziliśmy rok temu będąc panelistami Blog Poznań.
Po porannym śniadaniu w Starym Browarze, ruszyliśmy w dalszą podróż. I tak jak droga Białystok – Poznań minęła nam całkiem nieźle dzięki entuzjazmowi i świeżości tej podróży, oraz placom zabaw na drodze Łódź – Poznań, czekającym na nas co 10 km, tak trasa Poznań – Hamburg była naprawdę koszmarna. Po pierwsze – na drodze, już po niemieckiej stronie granicy był wypadek i utknęliśmy w korku na godzinę, po 2 – na całą długą drogę, na te 400 km, jest jeden przystanek – McDonald, który wypełniony jest ludźmi po brzegi. I tyle.. Później nie ma już przez 250 km niczego ani na siku, ani na kupkę, ani gdzie zatankować (jak się okazało mogło być gorzej, bo z Hamburga do Szczecina, stacji benzynowej nie ma ŻADNEJ!! nie, to nie przenośnia. jechaliśmy na oparach, 80/h modląc się, żeby dotoczyć się do kraju, bo tam to już nawet byśmy pchali do stacji!). Więc pamiętajcie, żeby na tym przystanku zrobić wszystko tego dnia, aż do punktu docelowego.
Dzieciom w połowie drogi zaczęła odbijać palma. Nie mogli pobiegać i poszaleć, spać się nie chciało a droga dłużyła się w nieskończoność. Główną atrakcją było torturowanie babci siedzącej z tyłu. Kiedy spała, dzieci narzucały na nią koc i robiły na jej głowie lądowisko dla helikopterów. Jak nie spała to non stop ją szturchały i zaczepiały (tu wszyscy możecie złożyć wyrazy współczucia dla naszej babci W. :*:*:*:*). Hitem było także liczenie zagranicznych pieniędzy i zabawa w sklep (sprzedawali i kupowali od siebie co popadnie). Było trochę rysowania (głównie po ciele), rzucania w siebie przedmiotami i śpiewu. Oj tak, śpiewu było aż nadto.
Bo niezliczonych ilościach godzin dotarliśmy na miejsce. Pojawiła się całą rodzina, do stołu zastawionego przepysznościami. I to, co się działo, niech pozostanie w naszych wspomnieniach :)
Rano wyskoczyliśmy cali podekscytowani, na wielkie zwiedzanie. Pogoda dopisała – 14C i słońce. I co najbardziej przejmujące dla mnie, och! … popędziłam wykonać pierwsze zdjęcia moim nowym aparatem. Czaiłam się na niego od ponad roku, jednak koszmarny koszt body + obiektywów w połączeniu z budową domu kazały mi czekać i czekać w nieskończoność! Ale po dniach, miesiącach, latach wyczekiwań, miałam go w końcu w rękach i…. nie umiałam nijak robić nim zdjęć. Niby mój Sony był profesojnalny, ale pełnoklatkowy Canon to inna bajka dosłownie! Mam cichą nadzieję, że już od pierwszego zdjęcia widzicie tę zmianę, choć rozumiem, że dla laika ładne zdjęcie to ładne zdjęcie. Kropka. Ja się ekscytuję i podniecam, klaszczę w dłonie i wykonuję taniec indiański patrząc na nasycenie kolorów, punkty ostrości, kadr (50-tka w końcu jest 50-tką!). Nareszcie będę mogła rozszerzyć moje pasje i umiejętności. Wzruszam się na samą myśl… Zapisałam się już na 2 warsztaty foto i poluję na kolejne. Kręcę także filmy. Póki co nie idzie mi świetnie, bo w moim nowym Canonie ostrość ustawia się tylko ręcznie, zaś Sony sam coś tam ostrzył nam do tej pory. Także jest zabawa.
W każdym razie jak zbiegłam na dół, po schodach, w tych Niemczech, to poziom ekscytacji sięgał zenitu. Mimo, że nie umiałam zrobić ani jednego zdjęcia. 30 min. dłubałam w ustawieniach, nie poddając się. Ale jak coś zaczęło się pojawiać na wyświetlaczu, to od razu było widać, że jest tysiąc razy lepiej. Dodajmy do tego fakt, że kupiłam body i najtańszych obiektyw, testowo, a i tak, wooow! No wooow! I jak mi ktoś powie, że umiejętności fotograficzne to kwestia umiejętności a nie sprzętu to udujszę.. obiecuję ;).
Co zwiedziliśmy, pokażę Wam w oddzielnych postach. Pewnie nie dla każdego będą one w danej chwili ciekawe, ale nie wiadomo kiedy i gdzie los Was poniesie, a takie info. będzie jak znalazł. Ja sama długo się naszukałam, żeby wybrać najfajniejsze miejsca do zwiedzenia, na długi weekend z dziećmi w Hamburgu. Opcji jest wiele i większość brzmi jak czarna magia, szczególnie kiedy jedziesz sam w ciemno lub – jak my – udajesz się do bezdzietnej rodziny, która nie do końca zna specjalnie potrzeby podróżowania i zwiedzania z małymi dziećmi.
Ale wiecie co mnie po tej podróżny najbardziej cieszy? Po raz kolejny – że moje maluchy są takimi obywatelami świata. Obyci, bezproblemowi, wielokulturowi. W żaden sposób niezaskoczeni innym kolorem skóry, językiem. Po 2 dniach witali się z każdym słodkim ‚haloouu’. Sami chodzili kupować sobie drobne rzeczy w sklepach i sklepikach. Płacili, rozmawiali po jakimuś tam. W restauracji, już w Polsce, Maks do kelnerek potrafił powiedzieć ‚turbot był naprawdę przepyszny, proszę pochwalić kelnera’. No bajka na to patrzeć! Na kawałek kultury, który im zaszczepiliśmy. Bezcenne razy tysiąc! Warte każdego wystękanego w podróży kilometra i odcisków na tyłku.