Jest pięknie
Nocny Market, czyli street food bez stresu
Na początku lata w Warszawie, na terenach dawnego Dworca Głównego otworzył się Nocny Market – jedzenie, picie, muzyka, usługi, zakupy. Pomysł jest moim zdaniem doskonały, bo wykorzystuje bardzo ciekawe miejsce – pokryte graffiti ściany budynków technicznych i perony do niedawna nie służyły niczemu, teraz od piątku do niedzieli trwa tu (z małymi przerwami) impreza.
Jakiś czas temu pisałam o tym, że jedzenie z food trucków to nieporozumienie – wtedy tekst powstał po spędzeniu kilku godzin na zlocie food trucków. Nie byłam zachwycona, bo prawie wszystko było rozczarowujące – niby miało być fajne, ale na końcu czuć było, że ktoś tnie koszty. Ale Nocny Market to nie zlot food trucków, tylko kilkanaście stoisk z jedzeniem, przygotowywanym na miejscu, bardzo różnorodnych (od pączków z nietypową polewą, przez rolki sushi, do dań kuchni wietnamskiej). Można siąść przy stole, na murku, oprzeć się o bar i w miłej atmosferze zjeść, pogadać, ewentualnie dać się ostrzyc (chyba zawsze jest jakiś golibroda i fryzjer męski) albo wytatuować. To zupełnie inne doświadczenie niż pospieszne pożeranie burgera gdzieś w Mordorze, bo tam teraz najczęściej można spotkać food trucki.
Za pierwszym razem na Nocny Market wybraliśmy się ze znajomymi. Burgery, sushi, stir-fry i zupa laksa, do tego drinki (bardzo porządne mojito!) spożywane pod chmurką – sama przyjemność. Stir-fry było doskonałe – lekko pikantne, z kilkoma sporymi krewetkami, podobnie jak zupa laksa – jaskrawożółta, pikantna, zawiesista. To dania przygotowywane przez chłopaków z Asian Food Foundation – jeśli pojawią się na liście wystawców, wybierz się koniecznie. Burgery z Banja Luki były poprawne, ale bez większego polotu, raczej nadrabiały rozmiarem.
W zeszły weekend pojechaliśmy sami, ale za to z aparatem i mocnym postanowieniem spróbowania czegoś innego. Sąsiada z AFF akurat nie było, za to był Falafel Bejrut, więc ja dostałam falafel, a Marek udał się do Bydło i Powidło po burgera. Nad falaflem się wzruszyłam, bo znalezienie miejsca, gdzie dają naprawdę dobry, jest wyzwaniem – nie wiem dlaczego, ale prawie wszędzie jest to zimny, suchy jak wiór klops, który trzeba popijać wiadrem wody. Naprawdę dobry falafel był w Namiocie Abrahama pod synagogą, ale to już dawno, jak go tam nie ma – a właściciel się przebranżowił, nad czym ubolewam. Falafel w picie z Falafel Bejrut jest dobrze znany w Warszawie, ale możliwość zjedzenia go na Nocnym Markecie to dla mnie plus, bo mogę wybrać to danie, a Marek inne – w restauracji trudno byłoby o coś, co nie jest falaflem.
Marek po raz kolejny wyciągnął krótszą słomkę – jego burger co prawda wyglądał bardzo apetycznie, ale był nijaki, według jego opisu. Najlepszym elementem był domowy coleslaw.
Żeby nie było tak różowo, miałam też dwa gorsze trafienia. Onigiri z Temari co prawda bardzo ładnie wyglądało, ale mimo uważnego przestudiowania etykiety, nie dało się go tak odpakować, żeby nie uszkodzić warstwy nori. Wewnątrz miał być spicy tuna. Było może pół łyżeczki tuńczyka z puszki, najzwyklejszego. Onigiri ze Shoku nie było tak ładne (owinięte w folię do kanapek), ale w smaku całkiem takie samo – w środku było trochę ugotowanego łososia, raczej bez dominującego smaku. Jasne, kuchnia japońska jest specyficzna, a onigiri to nie to samo co sushi, ale zabrakło tu i smaku, i prezentacji dania.
Czyli co – trochę na tak, trochę na nie? Niezupełnie. Podejrzewam, że są amatorzy i tych nijakich burgerów (widziałam chyba z 5 osób, niosących je do stolika), i tego onigiri, które jest w zasadzie ryżem uformowanym w nietypowy kształt. Dziewczyny obok mnie narzekały, że nie ma więcej pierogów (były do wyboru empanadas i nepalskie pierogi gotowane na parze). To kwestia gustu, oczekiwań smakowych i tyle – nie ma sensu tego wartościować.
Ja uważam, że to, co się tam najlepiej broni, to street food. A zarówno dania kuchni wietnamskiej (i ogólnie azjatyckiej), jak i falafel są street foodem i są tu podawane przez ludzi, którzy na co dzień gotują w spartańskich warunkach, a nie w dużych kuchniach restauracyjnych. Burgery pewnie lepiej wychodzą w restauracji – zwłaszcza, że dotychczasowi wystawcy to raczej burgery gourmet, a nie takie z trucka. Co do kuchni japońskiej – może rolki sushi się tu bronią, ale to wariacja na temat japońszczyzny, natomiast klasycznie ta kuchnia kojarzy się nam z elegancką oprawą (chociaż to kwestia uwarunkowań kulturowych, a nie faktycznie kuchni).
Na pewno pójdę jeszcze na Nocny Market – w przyszły weekend skład będzie nieco inny niż ostatnio, no i ciągle nie zjadłam banh mi z Viet Street Food. Do Falafel Bejrut będę zaglądać też w tygodniu, do ich stałej lokalizacji. Nocny Market to dobry sposób na poznanie kilku miejsc na raz, porównanie wrażeń, spróbowanie kilku dań.
Ważne info: prawie wszędzie można płacić kartą, ale lepiej mieć przy sobie gotówkę. Samochód można zaparkować na terenie Dworca Głównego i przejść się kawałek.
Share and Enjoy
Share on Facebook
Retweet this
The post Nocny Market, czyli street food bez stresu appeared first on Jest Pięknie.