Segritta

Szort 36

- Jak okropnie to brzmi na tym nagraniu! Strasznie nie lubię swojego głosu.. – Nikt nie lubi. – Dzięki :) – Nikt nie lubi twojego głosu.

Segritta

Lepiej być kobietą czy mężczyzną?

Temat dyskryminacji kobiet wciąż aktualny, a tymczasem ja widzę ciągle przejawy dyskryminacji mężczyzn i różne naciski społeczne, które mocno utrudniają życie posiadaczom penisów. Bardzo się cieszę, że jestem kobietą, bo wydaje mi się, że to po prostu łatwiejsze. Jako kobieta nie mam żadnych ograniczeń, a dodatkowo mam wybór, którego mężczyzna jest pozbawiony. Jak dotąd, właściwie same plusy, ale może wyprowadzicie mnie z tego przekonania…? KOBIETA - Może nosić zarówno spodnie jak i sukienki. Nikt jej nie będzie wytykał palcami i wyśmiewał, jeśli założy spodnie. - Może się malować lub nie malować. Tę nieumalowaną ktoś może uznać za brzydką, ale nikt nie będzie się z niej wyśmiewał i uważał tego niemalowania za dziwne i nienaturalne. A umalowany mężczyzna to dziwoląg. - Może rozwijać się w stronę pracy zawodowej albo zupełnie to olać, zainwestować w szminki i sztuczne cycki, po czym zapolować na bogatego męża. Można taką źle ocenić, ale zjawisko to jest zbyt powszechne, by było uznane za dziwne. Facet zaś zawsze musi zarabiać. Bo inaczej jest męską cipą. - Nie widać jej podniecenia tak wyraźnie jak u mężczyzny. Nie robi jej się namiot na basenie, nie brudzi pościeli nocą, gdy jej się coś przyśni, nie musi po kryjomu wyrzucać chusteczek po masturbacji. No i… - Nie ma problemu, że jej „nie stanie”, nie siada jej przez to ego i nie czuje wyrzutów sumienia, że fizycznie nie jest w stanie zaspokoić partnera. Wystarczy jakiś lubrykant i normalnie uprawia seks nawet niepodniecona. A fecet ma jednak ciągle tę presję, że musi mu stanąć i musi być hipertwardy, i jeszcze do tego nie może za szybko dojść. - Jest mniejsze prawdopodobieństwo, że dostanie w mordę na mieście. Bardzo rzadko słyszę o tym, że pobito jakąś kobietę. Przeważnie to biedni faceci dostają. Bo się spojrzeli na nie tę kobietę. Bo kogoś tam przypadkiem ramieniem potrącili. Bo wyglądają tak a nie inaczej. A kobiet to się wręcz broni! Nawet obcy faceci stają w obronie kobiet, gdy widzą, że ktoś im chce krzywdę zrobić. - Testosteron nie zalewa im mózgu, więc nie mają problemów z opanowaniem emocji i agresji w różnych drażliwych sytuacjach. Mogą działać racjonalnie. MĘŻCZYZNA - Może nie golić nóg oraz pach – i może je golić (np. tłumacząc się sportem). Kobieta jednak jest społecznie zmuszana do golenia pach i nóg. - Nie ma okresu, co niesie za sobą oszczędność na podpaskach i tamponach oraz (w niektórych przypadkach) uniknięcie wahań nastroju. - Może sikać na stojąco. - Jest silniejszy. - Trudniej go zgwałcić (dzięki temu, że silniejszy). Czy o czymś zapomniałam?  

Tych prezentów nie wolno dawać kobiecie

Segritta

Tych prezentów nie wolno dawać kobiecie

Segritta

Zamknięta Szafa, czyli jak pozbyłam się części ubrań oraz zyskałam nowe

Kilka tygodni temu rzuciłam na fejsie hasło, żeby powymieniać się ciuchami. Wyczyściłam bowiem swoją szafę z tych rzeczy, w których po prostu nie chodzę (wg tego klucza: Kilka ciuchów, których na pewno już nie założysz. Polecam), część była stara, zmechacona lub wyblakła, więc zamierzałam odwieźć je do PCK – ale część to były ubrania, które założyłam może raz czy dwa, które były w doskonałym stanie, w doskonałej jakości i jeszcze do tego dumnie nosiły metki dobrych (i dość drogich) marek. Tak na przykład było z pięknymi czerwonymi, skórzanymi szpilkami na koturnie, które założyłam raz do zdjęcia, bo zdałam sobie sprawę, że Bug mnie nie stworzył do noszenia szczudeł. Gdybym w nich gdzieś poszła, na bank skręciłabym sobie kostkę. Nie umiem po prostu na czymś tak wysokim chodzić. Tak też było z przepięknym, mięciutkim, zielonym sweterkiem, którego jedyną wadą była… barwa. No w tej akurat zieleni mi nie do twarzy, czego musiałam nie zauważyć w przymierzalni sklepowej, jeśli w ogóle do niej weszłam. Bo mi się czasem zdarza kupować ciuchy bez mierzenia – zwłaszcza, jeśli kolejka jest długa, nie mam czasu a ciuch jakoś tak wyjątkowo mi się podoba na wieszaku. I trochę żal mi było pozbywać się takich markowych, fajnych rzeczy „do PCK”, zwłaszcza, że tyle się kontrowersji wokół tej organizacji nasłuchałam i nie wiem, czy ubrania trafią do biednych – czy do lumpeksów. Tak więc rzuciłam hasło na fejsa i ciekawa byłam, czy inne baby – znajome oraz znajome znajomych – też mają w szafach fajne ciuchy i też chciałyby przed świętami trochę sobie miejsca w garderobie zrobić. Gdzieś przecież te swetry w renifery spod choinki trzeba będzie pomieścić. I co się okazało? Bab tego typu jest całkiem sporo. :) Fejsowa grupa Zamknięta Szafa zebrała 40 członkiń, wspólnymi siłami zorganizowałyśmy spotkanie w księgarnio-kawiarni Czułym Barbarzyńcy (dzięki, Dorota! dzięki, Czuły!) oraz wykombinowałyśmy, co zrobić z tymi ciuchami, których nikt nie weźmie na spotkaniu. Luiza wraz z mężem zabrały po prostu worki ubrań do PCK (dzięki, Luiza! dzięki, Przemek!). Co się jednak nachapałyśmy, to nasze :) Na przykład ja przyjechałam z dwoma workami ubrań, a wyjechałam z jednym. Nowym oczywiście. Zakochałam się w płaszczu od Vivienne Westwood, kilku T-shirtach, bransoletce, spodniach, torebce i paru koszulach. Było nas na spotkaniu kilkanaście (strzelałabym, że 18), co było zrozumiałe. Nie każda z grupy mogła akurat w tym terminie w to miejsce przyjechać. Ale była to liczba w sam raz i na wymianę (przy 40 osobach nie pomieściłybyśmy się z ubraniami ;)) i na ploty. No właśnie, bo w Czułym Barbarzyńcy poza strefą wieszakową miałyśmy też taki kącik kanapiany, przy którym piłyśmy gorącą czekoladę, wcinałyśmy ciastka i gadałyśmy o życiu. No fajnie było po prostu, za co wszystkim dziewczynom baaaaardzo dziękuję <3 A Wam polecam organizowanie takich babskich wymian ciuchowych w gronie przyjaciółek i znajomych, bo to naprawdę doskonała okazja do upolowania czegoś fajnego – i jednocześnie pozbycia się nieużywanych ubrań, butów lub biżuterii. Zamknięta Szafa może się nawet rozrośnie w którymś momencie i zrobimy nowy nabór. Będę o tym informować na moim profilu fejsowym wiosną, kiedy planowane jest kolejne spotkanie. Chcemy jednak zachować zamknięty charakter spotkania, bo dzięki temu nie tylko jest kameralnie i przyjemnie towarzysko – ale też jakość ubrań jest dużo lepsza niż na tych publicznych swapach. A przecież nie chodzi o to, żeby się wymieniać starymi lub zniszczonymi ubraniami, tylko takimi zajebistymi :) PS. Trochę sław u nas gościło. Ciekawe, ile słynnych blogerek rozpoznacie na zdjęciach ;)

Segritta

A wiec będzie chłopiec

Zarówno chiński kalendarz płci, jak i cała masa ciążowych przesądów mówiły jednoznacznie – będę miała dziewczynkę. Bo i makarony i słodkości jadłam, i trądzik ciążowy miałam w pierwszym trymestrze, i jakoś tak czułam, że dziewczynkę urodzę. A tu się okazuje na USG, że zdecydowanie chłopak. Mój pierwszy, Seby już trzeci. Tak mnie zaskoczyła ta wiadomość, że wracałam do domu z tępym wzrokiem wbitym w jezdnię przed nami, oczami mokrymi od wstrzymywanych łez rozczarowania i straszną wizją przyszłości z chłopcem, który przecież będzie sikał przy przewijaniu na wszystkie strony, potem będzie się bił w szkole, jego też będą bili, bo dziewczynek jakoś się nie tyka, ale faceci dostają ciągle, potem może i w ciąże nie zajdzie młodocianą, ale zapłodnić jakąś dziewczynę to a i owszem, a przecież na rodzicach takiego małolata potem alimenty spoczywają, potem będzie u mnie mieszkał całe życie, siedział na kanapie i mecze oglądał, generalnie wizja jak z horroru. Słyszę tylko te ciche pocieszenia od Seby i własnej myśli pragmatycznej: to dobrze, bo po chłopcach ciuchy będą, zaoszczędzimy na ubraniach. Ale w środku mi smutno. I jak mi jakaś do porzygania szczęśliwa matka powie, że to źle, że czułam się rozczarowana, to tylko prychnę pogardliwie. Bo ja wiem, że mi przejdzie. Wiem, że się zakocham w moim synu, jak go tylko zobaczę. Wiem, że „najważniejsze, żeby było zdrowe”. Ale człowiek ma prawo się czasem na coś nastawić i potem czuć rozczarowanie. To normalne i jestem pewna, że wiele matek tak miało, ma i mieć będzie. Wiem, bo jedna z nich, moja koleżanka, przyznała mi się, że jak się dowiedziała o swoim pierwszym synu, to się w tym gabinecie poryczała i miała ochotę jebnąć lekarzowi ze złości. Że jak to?! Ona ma w brzuchu małego fiutka?! Ona miała mieć dziewczynkę z kucykami! Taki był plan, tak czuła i tak miało być! No. A teraz kocha swojego synka, nie ubiera go w różowe sukienki i jest szczęśliwą matką. Tak więc drogie baby, to normalne, że się czasem nastawiacie na płeć a potem Wam smutno, gdy się plany nie sprawdzają. A często się nie sprawdzają. Grunt to się nie oszukiwać i pozwolić sobie na upust emocji. Wracając jednak do sceny w samochodzie, gdy Seba prowadzi a ja smutna wgapiam się w ulicę. - Pamiętasz, że myśleliśmy o imieniu Kordian..? - Tak. - Podoba ci się? - Tak. – ale po chwili zastanowienia dodaję – Nie. Jednak nie. Bo to męska cipa była. Kryzysy egzystencjalne, jeszcze wiersze będzie pisał, przesrane. Seba milczy chwilę, po czym wpada na genialny pomysł. - No to jak chcesz, żeby taki męski i twardy był, to może… Conan? I to podziałało. Na twarz wpełzł mi szeroki uśmiech. Wyobraziłam sobie chłopaka o imieniu Conan Kozakiewicz (jeszcze nie zdecydowaliśmy, czyje nazwisko będzie nosiło dziecko). No czy wy to sobie wyobrażacie? Conan. Kozakiewicz. Epic. W rozmowie z przyjacielem kilka godzin później stworzyliśmy nawet scenariusz wychowania takiego chłopaka. Od dziecka w prezentach dostaje tylko miecze. Do mleka dodajemy mu zawsze odrobinę cyjanku, żeby się uodpornił na trucizny. Śpi zawsze na dworze, pod gołym niebem, czy zima czy lato, czy deszcz czy śnieg. Od małego chowa się z dzikimi zwierzętami. Dostaje na własność szczeniaczka, z którym się chowa i którego szkoli. Gdy kończy 7 lat, musi go zabić, żeby udowodnić swoją siłę psychiczną i nauczyć się, że nie wolno się do niczego przywiązywać. Gdy kończy 10, zostaje nagi wyrzucony z helikoptera w środku kanadyjskiego lasu i musi przetrwać 6 miesięcy zupełnie sam w dziczy… No chyba, że okaże się bardzo wrażliwym chłopcem, który nosi okulary, ma astmę, zwolnienie z wuefu i pisze wiersze. ;) A tak naprawdę to nie nazwiemy go ani Kordian ani Conan, bez obaw :) Jeszcze nie wiemy, ale pewnie na blogu dostanie jakąś ksywę, żeby uchronić jego anonimowość od samego początku. Nie żebym coś miała do matek, które pokazują swoje dzieci na blogach – ale jakoś tak czuję, że to będzie dla mnie naturalniejsze, jednak nie ujawniać. Idę w ślady Nishki. :)

Segritta

Jak poprawnie odmieniać Janusza Korwin..a Mikke… Mikkego?

Bez zbędnych wstępów, bo to poważna sprawa i jeśli natychmiast nie zaczniecie mówić poprawnie, to przyczynicie się do wyginięcia żubrów. Podobają mi się poglądy Janusza Korwin-Mikke.  Błąd! Możemy sami zdecydować, czy odmieniamy herb „Korwin”, ale nazwisko „Mikke” zawsze podlega odmianie. No niestety. W naszym pięknym, polskim języku mamy deklinację czyli odmianę przez przypadki – i podlega niej zdecydowana większość nazwisk. Nie ma powodu, dla którego „Mikke” miałoby być wyjątkiem od tej powszechnej zasady. Można więc powiedzieć: D: Nie podobają mi się poglądy Janusza Korwina-Mikkego albo Nie podobają mi się poglądy Janusza Korwin-Mikkego.  C: Z rozbawieniem przysłuchuję się Januszowi Korwinowi-Mikkemu albo Z rozbawieniem przysłuchuję się Januszowi Korwin-Mikkemu B: Czasem widzę Janusza Korwina-Mikkego w telewizji albo Czasem widzę Janusza Korwin-Mikkego w telewizji.  Ms: Rzadko wypowiadam się o Januszu Korwinie-Mikkem albo Rzadko wypowiadam się o Januszu Korwin-Mikkem N: Wolałabym cały dzień słuchać Kombii niż spotkać się z Januszem Korwinem-Mikkem albo Wolałabym cały dzień słuchać Kombii niż spotkać się z Januszem Korwin-Mikkem W: Panie Januszu Korwinie-Mikke, nie głosowałam na pana.  albo Panie Januszu Korwin-Mikke, nie głosowałam na pana.  I wbijcie to sobie do głowy, drodzy czytelnicy oraz dziennikarze!

Gadżety dla kobiety, które warto zamówić już teraz, żeby doszły przed Świętami

Segritta

Gadżety dla kobiety, które warto zamówić już teraz, żeby doszły przed Świętami

Święta coraz bliżej i być może korzystasz z techniki na ostatnią chwilę – czyli kupujesz prezenty w Wigilię, bo wtedy paradoksalnie jest najmniej ludzi w sklepach – ale są takie rzeczy, których w przeddzień Świąt nie kupisz, bo trzeba je zamówić i poczekać na dostawę. A, jak wiadomo, w grudniu dużo tych dostaw jest, więc wszystko się może przedłużyć. Dlatego ten tydzień to tak naprawdę ostatni moment na zamawianie prezentów dla najbliższych. Przedstawiam Wam cztery takie produkty, które sama chciałabym mieć lub tych, które już mam i z czystym sumieniem polecam. TILE – śliczny, mały breloczek, który przypinasz do kluczy, torebki lub czegokolwiek, co masz w zwyczaju gubić. Jeśli nie możesz znaleźć tego przedmiotu, łączysz się z breloczkiem za pośrednictwem telefonu. Dzięki aplikacji Tile możesz znaleźć zagubiony przedmiot na mapie, za pomocą „radaru” bluetooth oraz melodyjki wygrywanej przez sam breloczek, gdy już jesteś blisko. Uwodzi mnie zarówno piękny, applowy design, jak i sama funkcjonalność. Dla tych, którzy ciągle coś gubią. Tu opis, jak to działa na stronie producenta. 25 $ OKULARY WEWOOD – to po prostu bawełniane bryle. Nie wiem, jak to działa. Wyglądają jak drewniane, ale napisane jest jak wół, że są z bawełny. Dla takiego snobistycznego hipstera jak ja, który w dodatku kocha naturę, to gadżet idealny. W tej samej firmie można też zamówić drewniane zegarki. Przepiękne są! 120$  RĘKAWICA DO DEMAKIJAŻU GLOV – Dobre, bo polskie! Czyli nasz rodzimy wynalazek, który pozwala usuwać makijaż bez żadnego kremu, olejku czy innego toniku. Wystarczy ta rękawica i woda. Dzięki właściwościom materiału, z którego jest uszyta, usuwa makijaż bez wsparcia żadnej dodatkowej substancji poza zwykłą wodą. Przetestowałam i działa. Nie wiem, jak, ale działa. :)  49,90 zł OBIEKTYWY DO IPHONE’A OLLOCLIP – Przefajny dodatek do telefonu, który pozwala na więcej zabawy ze zdjęciami. Efekty są zaskakująco ładne, jak na tak maleńkie szkiełka i faktycznie możemy dzięki temu focić z szerokim kątem, rybim okiem oraz makro. Jest też zestaw obiektywów do selfie (czyli na kamerkę od strony ekranu), teleobiektywy oraz dwa obiektywy do Samsunga Galaxy. 60 – 100 € Coś dodać? Coś polecacie albo o czymś jeszcze marzycie?

Segritta

Szort 35

- Wiesz co, Seba, muszę coś wreszcie zrobić z tymi zdjęciami. Bo znowu ktoś mnie prosi o mój portret do jakiegoś artykułu, a ja chodzę jak amatorka po fejsie i wybieram z profilowych, w tej fejsowej jakości. - No, racja. Trzeba ci zrobić taką porządną sesję, studyjną taką, na szarym tle. - Właśnie! Ale nie teraz. Bo teraz jestem gruba i brzydka. - No tak, masz rację. . I teraz mam zagwozdkę. Jak mu delikatnie dać znać, że sprawił przykrość kobiecie ciężarnej? a) przypadkiem wywalić jego rzeczy do plastikowych worków i wynieść na śmietnik – czy b) niechcący zrzucić mu laptopa z balkonu, przy łóżku w nocy rozsypać klocki lego i udostępnić jego numer telefonu i zdjęcie na forum dla homoseksualnych miłośników BDSM? Bo nie chcę przegiąć.

Segritta

To nie z dziećmi jest coś nie w porządku – tylko z WF-em!

30% polskich dzieci nie chodzi na WF. To rzeczywiście sporo, a z obserwacji znajomych wynika, że z roku na rok jest coraz gorzej. I teraz warto się zastanowić, skąd się to zjawisko bierze, bo przecież to nie fenomen ostatnich lat tylko nasilająca się od dawna tendencja. Sama miałam zwolnienie z WFu, choć byłam zupełnie zdrowym dzieckiem i teoretycznie powinnam była ćwiczyć, bo to zdrowe, bo to wyrabia sportowe nawyki, bo to przedłuża życie bla bla. Dlaczego więc dzieci nie chodzą na WF? Już odpowiadam. Bo nie muszą. Bo mają fajnych rodziców, którzy mają znajomych lekarzy i z miłości do dziecka dają mu zwolnienie z W-Fu. Bo W-F w szkole to jakaś pomyłka edukacyjna. I nie mam na myśli samego istnienia wychowania fizycznego, ale raczej jego formy. Po pierwsze – ocenianie dzieci pod względem ich osiągów fizycznych jest cholernie niesprawiedliwe i demotywujące. Wiadomo, że wielki Paweł rzuci piłką lekarską dalej niż mały Piotruś. Wiadomo, że świetna w bieganiu Patrycja zawsze będzie szybsza i lepsza w biegu na 100m. niż Michaś, który po prostu sobie z bieganiem nie radzi i nie lubi tego. Każde dziecko ma inną budowę ciała, inne (przede wszystkim genetyczne) predyspozycje do różnych sportów i samego siebie nie przeskoczy. A potem dostają wszyscy oceny z tych różnych dyscyplin i te oceny liczą się do oceny końcowej z WFu, a ta ocena liczy się do średniej ze wszystkich przedmiotów. Na mnie to działało strasznie. I na wielu moich znajomych podobnie. Bo oceny nie były nam obojętne. Oceny w jakimś stopniu określały, jak dobrymi jesteśmy uczniami, czy się przykładamy, czy staramy. I jeśli dostawałam niską ocenę z rzutu piłką lekarską, to było mi wstyd brać udział w zajęciach i z niechęcią myślałam o kolejnej lekcji WFu. Do dziś pamiętam momenty, gdy było zaliczenie z jakiejś dyscypliny, która mi nie szła – i pani wywoływała mnie na środek sali, ze wszystkimi obserwującymi wokół. To ocenianie, porównywanie, zmuszanie do dyscyplin nielubianych przez uczniów, to jakiś absurd, który tylko upokarza dzieci i sprawia, że boją się tych zajęć. Dlatego w ogóle wykluczyłabym oceny z zajęć wychowania fizycznego i do zaliczenia brała pod uwagę tylko i wyłącznie obecność na lekcjach. Dzieciaki, które chciałyby się bardziej sportowo rozwijać, zawsze mogłyby razem z trenerem/nauczycielem liczyć sobie czasy i wyniki, bo przecież tak się de facto sport ocenia. Nie ocenami 1 – 6. Po drugie – Wuefiści często mają jakiś kompleks wobec innych nauczycieli. Chcą być traktowani na równi z polonistami i matematykami. Chcą, żeby dzieci tak samo się przykładały do WFu jak do innych przedmiotów, i żeby na radach pedagogicznych nie traktowano ich po macoszemu. A traktuje się ich w ten sposób, bo WF nie jest i nigdy do cholery nie będzie takim samym przedmiotem, jak inne. No nie i już. WF w szkole nie jest po to, żeby przygotować ucznia do matury i studiów. Nie jest po to, żeby wykształcić pracowników w danym pokoleniu i przygotować ich do życia w społeczeństwie i pracowania na dobro Narodu. Jest po to, by ukształtować w dzieciach dobre nawyki zdrowotne. Po to, by dbały o swoją kondycję, ruszały się, uprawiały sporty, bo to jest zdrowe. Ale żeby ten cel osiągnąć, dzieci muszą LUBIĆ się ruszać, lubić uprawiać sporty i dbać o kondycję fizyczną. Wuefiści muszą wreszcie zrozumieć, że tylko bardzo nieliczni uczniowie marzą, żeby po szkole iść na AWF, więc naprawdę nie ma sensu zmuszać ich do sportu, ćwiczyć w każdej akademickiej dyscyplinie, oceniać i poddawać musztrze. Głównym zadaniem wuefisty jest sprawić, żeby dziecko polubiło sport i miało nawyk regularnego uprawiania tego sportu. Powinno się więc podchodzić do zajęć wychowania fizycznego jak do zabawy, pozwalać dzieciom wybierać aktywności ruchowe, które lubią i rezygnować z tych, których nie lubią. Zielak do dziś boi się białych piłek, bo w szkole zmuszali ją do grania w siatkówkę. No kaman! WF miał więc zupełnie odwrotny skutek na jej wychowaniu i zniechęcił ją do sportu. Po trzecie – no właśnie, dyscypliny. Dlaczego jeśli pan wuefista sobie wymyśli, że tego dnia wszyscy grają w siatkówkę, to wszyscy muszą grać w siatkówkę? Dlaczego Zosia, która się boi piłek, nie lubi siatkówki, nie może np. skakać na skakance, biegać, ćwiczyć na drążku – albo wręcz zapisać się poza szkołą na inne zajęcia sportowe i przynosić do szkoły zaświadczenie, że regularnie, ileśtam godzin w tygodniu uprawia pod okiem trenera swój ulubiony sport…? Ja nigdy nie lubiłam sportów zespołowych. Nie lubię i nie umiem (to pewnie powiązane jest ;)) działać w grupie. Tak już mam. Dlatego piłka nożna, siatkówka, koszykówka, hokej itp. były moimi znienawidzonymi sportami. Uwielbiałam za to drążek, bieganie, kajakarstwo, jazdę konną, pływanie czy taniec. Po prostu zawsze lubiłam odpowiadać za siebie i pokonywać własne granice. Tylko własne. Ale mimo że regularnie, kilka razy w tygodniu jeździłam konno, nie mogłam sobie tego „zaliczyć” jako WFu. Nawet na lekcjach nie mogłam wybierać tego, co lubię. „Dziś gramy w piłkę”, padało hasło i nie było zmiłuj. Czasem można było wybrać, czy w nogę z chłopakami czy w siatkę z dziewczynami i tyle. Nie wiem, kto ustalał reguły i „program” wychowania fizycznego, ale wiem, że jest do dupy i trzeba go zmienić. Dzieci powinny mieć większy wybór, JAK chcą się ruszać i JAKIE sporty uprawiać. I nawet jeśli zrobienie alternatywnych zajęć na basenie dwa razy w tygodniu byłoby zbyt kosztowne, to niech przynajmniej w obrębie szkoły uczeń ma wybór, czy biega, czy gra w piłkę, czy ćwiczy gimnastykę artystyczną. No to już nic nie kosztuje. Zamiast wprowadzać ostre reguły dotyczące zwolnień z WFu, zamiast edukować rodziców, że „to zdrowe dla dziecka, jeśli chodzi na WF”, zmieńmy same lekcje WFu, bo to naprawdę nienormalne, żeby ruchliwe, pełne energii dziecko NIE CHCIAŁO chodzić na takie zajęcia. To znaczy, że z tymi zajęciami jest problem, a nie z dzieckiem lub z rodzicem. Amen.

Segritta

Zamiana ról – relacja na żywo!

Na lekkim nielegalu wymknęłam się do pokoju i zamierzam Wam zrelacjonować dotychczasowy przebieg eksperymentu z poprzedniej notki (klik). Trochę zmieniliśmy założenia, ale sedno zostało to samo. My zostaliśmy dziećmi, a dzieci dorosłymi. Otóż playstation nie zostało zepsute, ale zgodnie z pomysłem Mary Góreckiej „rodzice” mogą się bawić i grać TYLKO, jeśli zrobią wszystkie domowe obowiązki. A jest ich sporo. Poza tym jednak mamy choć chwile dla siebie dzięki temu ps3 :) Postanowiliśmy też zrealizować pomysł Edyty Lech, która w komentarzu zasugerowała zakupy. No to zaczynamy: 1. Jak to cudownie być dzieckiem! Nikt nas rano nie budził! Tata Filip przyszedł co prawda w którymś momencie z tekstem „a Ignaś zabrał mi grę!”, ale Seb uciął to krótko: „Ej, a od kiedy to dzieci mają rozwiązywać problemy dorosłych?”. No i skończyło się. Byczyliśmy się w spokoju w łóżku do dziesiątej. Nikt się nie kłócił, nie krzyczał, nie przychodził z pretensjami. Bajka :) Powiadam Wam, najlepszym sposobem na dziecięce kłótnie jest rozłożenie rąk i odcięcie się od problemu :) 2. Jak tylko wstaliśmy, zaczęliśmy się domagać jedzenia. Rodzice (swoją drogą, to bardzo nowoczesna rodzina, skoro mamy dwóch ojców ;)) chcieli nam zrobić śniadanie, ale …nie było jajek. Trzeba więc było pójść na zakupy. Tata Filip poszedł ze mną do sklepu, dostał pensję 10 zł. i miał zadanie kupić jajka, bułki i mleko. Gdy byliśmy już przy kasie z produktami a rachunek wynosił 9,70, zaczęłam się domagać czegoś słodkiego. Wtajemniczona w cały eksperyment sprzedawczyni zwróciła się do Filipa: „to wszystko, proszę pana? Czy chce pan coś słodkiego dziecku kupić?”. I gdy już byłam przekonana, że sobie policzy, że mu nie starczy – albo nawet weźmie coś słodkiego, ale nie będzie miał pieniędzy – to się okazało, że miał przy sobie swój własny portfel a w nim kilka własnych monet, więc było go stać na snikersa. Demit. 1:0 dla chłopaków ;) 3. Śniadanie poszło tak niewiarygodnie sprawnie, że zastanawiamy się z Sebą, czy nie zrobić z tego weekendowego zwyczaju. Filip (6 lat), którego wczoraj nauczyłam robić jajecznicę, sam się z ochotą za to zabrał, zapamiętał każdy etap, łącznie z myciem rąk po rozbijaniu jajek do kubka („bo są z kurzej pupy”, jak sam mi wyjaśnił, cytując mnie samą z wczoraj :)). My tylko siedzieliśmy i czekaliśmy aż talerze z gorącą jajecznicą wylądują na stole. Tata Ignaś zaś (7 lat) opróżnił zmywarkę, pozmywał patelnię i drewniane szpatułki, powkładał różne śniadaniowe produkty do lodówki i zmył blat. Dostaliśmy śniadanie jajeczne z bułkami z szynką i majonezem, kuchnia była potem wysprzątana a my, jedyne co musieliśmy zrobić, to pomóc w krojeniu chleba i odnieść własne talerze do zmywarki. Kocham być dzieckiem! 4. Teraz grają w playstation, a do nas niedługo przychodzą nasi dziecięcy goście, czyli mała Frankie i Mały Kugos. Tatowie się zgodzili :) cdn.

Segritta

Defaultowe cechy, które nadajemy ludziom

To pułapka, w którą wpadają początkujący lub po prostu kiepscy pisarze: bohaterom drugoplanowym nadają cechy „domniemane”, czyli takie, o jakie podejrzewa się przeciętnego człowieka. Niektórzy grafomani nie ograniczają się do postaci drugoplanowych, dając te cechy też głównym bohaterom. Jeśli tematem powieści jest na przykład wyjątkowy romans dwojga ludzi a ich praca, rodzina i problemy towarzyskie nie są istotne dla głównego wątku, przydziela się bohaterom jakieś pierwsze lepsze cechy. On pracuje jako manager w korporacji, ona jest dekoratorką wnętrz. On pochodzi z rozbitej rodziny, wychowany przez samotną matkę, bo zostawił ich ojciec alkoholik – ona miała pełną, kochającą rodzinę i do dziś spotykają się co miesiąc na rodzinne obiady. On jest bogaty, więc otaczają go fałszywi przyjaciele – ona jest piękna, więc boryka się ze złośliwościami od zazdrosnych koleżanek. Chyba na tym polega główny problem wielu polskich filmów i seriali: są napisane tak, jakby do stworzenia postaci drugoplanowych, pobocznych wątków i rysu psychologicznego/zawodowego/rodzinnego głównych bohaterów został zatrudniony internetowy bot zbierający informacje o świecie z fotostory w Bravo Girl. Dlatego te postaci nie wciągają, nie budzą emocji, nie intrygują. No i przede wszystkim – nie są wiarygodne. Bo w życiu, wbrew pozorom, taki przeciętny znajomy, szef lub siostra – to unikalne, zaskakujące osobowości, z masą niesamowitych doświadczeń, dziwacznych upodobań i niewiarygodnych przygód, które trafiają im się każdego dnia. Każde z nich też MYŚLI. Nie zadawala się byciem tłem, ma swoje marzenia, cele i problemy. A…. i nie mówi idealną polszczyzną, popełnia błędy, ma jakąś wadę wymowy (Monika Kamińska może pewnie książkę napisać o różnych, niezauważalnych dla niewprawnego ucha, wadach wymowy, które czynią danego mówcę charakterystycznym), pewne przyzwyczajenia językowe i naleciałości regionalne. Może dlatego tak bardzo podobała mi się postać Mariana Zembali z filmu Palkowskiego „Bogowie”. Grał go Piotr Głowacki i mówił z tak piękną, prawdziwą wadą wymowy (niewyraźnie, miejscami za szybko), że już samą tą cechą wyróżniał swoją postać na tle innych, mówiących z idealną dykcją bohaterów. Wracając do samego mechanizmu uzupełniania luk domyślnym wypełnieniem, czyli właśnie takiego nadawania postaciom stereotypowych cech, zauważam u siebie bardzo podobną tendencję, gdy zastanawiam się, co ktoś akurat teraz robi. Ja właśnie leżę w wyrze, piję ulubiony sok gruszkowy i piszę tekst na bloga. A co robi …taka Eliza Wydrych? Pewnie jest na spacerze z psem albo zastanawia się nad nowym, ciepłym płaszczem na zimę. Tomek Tomczyk? Siedzi przy komputerze i odpisuje na maile albo gra w grę. Michał Górecki? Szpera w internecie w poszukiwaniu nowych pomysłów na koszulki. Mój promotor, Piotr Lehr-Spławiński? Siedzi na zajęciach i słucha blond studentki, która właśnie komentuje jakieś medialne wydarzenie ostatnich dni. Kim Kardashian? Kupuje w Leroi Merlinie muszlę klozetową w rozmiarze XXL. Jak widzicie, każde z nich dostało rolę, która wiąże się z jego zawodem i głównym zainteresowaniem. Nikogo nie widziałam skaczącego ze spadochronem, gadającego z żulem na ulicy albo kupującego prezerwatywy na stacji benzynowej. Bo to już zbyt szczegółowe by było i szansa na trafienie drastycznie by spadła. A może… Czekając miesiąc na egzamin, zawsze miałam takie wrażenie (zupełnie nieprzemyślane oczywiście), że ja tu żyję, stresuję się, uczę i prokrastynuję, imprezując, gdy nie trzeba i zajmując się masą zupełnie nienaukowych rzeczy – a komisja egzaminacyjna po prostu siedzi już tam, w tej sali, gotowa na zadawanie pytań i czeka na mnie. Miesiąc. Zupełnie nie umiałam sobie wyobrazić tych wszystkich magistrów, doktorów i profesorów w innej roli niż siedzących na uczelni i uczących/egzaminujących. Nic dziwnego, że wielkim szokiem były dla mnie pewne zajęcia z tańca brzucha (pół roku się tego uczyłam), na które z pokazem przyszła grupa tancerek z innej szkoły. Półnagie, w tych dzwoniących staniczkach, błyszczących szalach owiniętych wokół bioder, tańczące wypracowaną choreografię do arabskiej muzyki. I jedna z nich wydała mi się znajoma. Okazało się, że to była moja wykładowczyni od NoLu na I roku studiów. Dziwne wrażenie, powiadam Wam, dziwne :) A przecież profesor też człowiek. Też rano mu się wstać nie chce. Też ma problemy miłosne. Też się czasem upije i robi głupoty. Też sport jakiś uprawia, poci się, a czasem nawet, choć trudno w to uwierzyć, robi kupę. I tu przypomina mi się technika radzenia sobie z tremą, którą ktoś mi kiedyś sprzedał przed jakimś stresującym egzaminem z instrumentu (gdy jeszcze byłam w szkole muzycznej i co pół roku mnie maglowali ze skrzypiec, których nie lubiłam. bleh): „wyobraź sobie, że komisja siedzi nago”. No bo w sumie są nadzy, tylko na tym mają ubrania. Jak ta piękna rzeźba, której artysta wcale nie tworzy, tylko pozbywa się zbędnego kamienia wokół postaci Afrodyty czy innego Davida. Eh… te moje wątki poboczne… w ciąży się nasilają. Myśli płyną sobie w pięciu kierunkach jednocześnie i trudno ten strumień utrzymać w ryzach. W każdym razie wyobrażenie sobie nagiej komisji ma pomóc stremowanemu egzaminowanemu uczniowi poczuć się pewniej na swoim miejscu. Próbowaliście kiedyś tego? Wracając do naszych baranów: nadajemy czasem ludziom „defaultowe” cechy i to jest zjawisko zupełnie naturalne. Moja młodsza siostra Didi pewnie umiałaby je jakoś nazwać fachowo (właśnie, Didi, może chciałabyś psychologicznie skomentować te moje luźne spostrzeżenia?). Dopóki robimy to sami w myślach, wszystko jest ok. Gorzej, gdy zupełnie nieświadomie robią to pisarze i scenarzyści. Bo wtedy powstają dzieła, przez które zgrzytam zębami, ziewam i awanturuję się w kasie o zwrot kosztów. :)

Zbadaj swoje DNA

Segritta

Zbadaj swoje DNA

Segritta

Szort 34

Przyjechał kurier z Frisco. Otworzyłam mu w moim szlafroku Jedi i włosami związanymi na czubku głowy kolorową gumką. Pan wnosi rzeczy do środka i nieśmiało zerka w moją stronę. W międzyczasie Seba się tam gdzieś kręci między kuchnią a podwórkiem. W końcu pada pytanie: - A to co za symbol? – patrzy na nadrukowany na szlafroku symbol Republiki. - Symbol Jedi, obrońców Republiki Galaktycznej. Jestem jak Obi One Kenobi. - Acha. Coś tam słyszałem… Pan szybko kończy rozpakowywać skrzynkę, podsuwa mi do podpisu karteczkę, wychodzi i już mam za nim zamknąć drzwi, jak się odwraca, mruga i ściszonym głosem mówi: - Miłej zabawy.

Segritta

Szort 33

Seba: Filip, idź posprzątać w pokoju, bo wczoraj porozrzucałeś klocki po całej podłodze. Filip: Ale tata! Seba: Idź posprzątać pokój. Filip: Ale tata! Seba: Idź.  Filip: No dobra. Ale mogę trochę posprzątać i trochę nie posprzątać? ‪#‎przygodymacochy‬

Segritta

Lubisz, gdy starsi ludzie cię zagadują?

Gdyby się uprzeć, to ten wpis można nazwać moją pierwszą parentingową wojenką, bo zamierzam krytycznie odnieść się do wpisu innej matki (szykujcie popcorn i colę). A właściwie po prostu „matki”, bo ja przecież matką jeszcze nie jestem i – tak, przyznaję – może w przyszłości zmienię zdanie. To tak na zapas mówię, bo oczywiście pojawią się komentarze, że „zobaczysz, jak sama będziesz z dzieckiem w takiej sytuacji!”. Bardzo nie lubię takich komentarzy. Będzie lepiej dla mnie i dla Was, jeśli ich nie zobaczę :) Chodzi o artykuł Hanny Szczygieł „Moje dzieci nie są dobrem wspólnym. Czy przywilejem wieku jest bezkarność?” (klik). Tak naprawdę nie chodzi o to, że nie zgadzam się z autorką. Każdy ma prawo do swoich odczuć, swoich sfer intymnych i granic. Ona może mieć takie, jakie opisała w artykule – ale ja mam zupełnie inne i właśnie o nich chciałam napisać. W dużej części do seniorów, żeby wiedzieli, że są tacy ludzie, którym to staruszkowe spoufalanie się z obcymi nie tylko nie przeszkadza, ale którzy wręcz to lubią. Ja lubię. :) Gdy byłam mała, nie lubiłam, gdy ciotki łapały mnie za policzki. Chyba żadne dziecko tego nie lubi. Nie czułam się też pewnie, gdy w miejscu publicznym zagadywał mnie ktoś obcy. Patrzyłam wtedy z lekkim niepokojem na mamę i to po jej minie oraz zachowaniu orientowałam się, czy faktycznie jest się czego bać, czy nie. Poza tym osoby starsze kojarzyły mi się bardzo pozytywnie, bo właśnie zagadywały, uśmiechały się, były chętne do pomocy i biła z nich taka niesamowita serdeczność. I nawet to łapanie za policzki było zupełnie nieistotną niewygodą, porównywalną do trollingu, jaki sama dziś na moich pasierbach stosuję. Bo jestem przekonana, że te wszystkie ciotki wiedziały, że dzieci nie lubią łapania za policzki i robiły to tylko po to, żeby się trochę podroczyć. ;) Nie lubiłam tego tak samo, jak nie lubiłam (i do dziś nie lubię), gdy coś wpadnie do buta i uwiera, albo gdy sztuciec spadnie przypadkiem na podłogę. Czyli phi. Michał Górecki napisał niedawno post o tym, że nie lubi grammar nazi, którzy zwracają publicznie uwagę na błędy ortograficzne lub literówki. Uznał to za niegrzeczne. I wspomniał o zasadzie dobrego wychowania, która mówi, że „nie wypada zwracać uwagi osobom dorosłym”. I dla mnie jest to klasyczny przykład zasady „wyjątek potwierdza regułę”. Otóż dzieciom uwagę zwracać można. Można tez w stosunku do dzieci zachowywać się dużo śmielej niż wobec dorosłych. Nie bez przyczyny na pan/pani mówi się tylko do osób dorosłych, podczas gdy do dzieci mówi się na ty. Dziecko wcale nie jest „małym dorosłym”. Jest dzieckiem. Tak już jest, od dawien dawna, i ja osobiście nie czuję potrzeby walki z tym stanem. Osoby starsze też nie są po prostu „starymi dorosłymi”. Wraz z wiekiem również zmienia się trochę ich status społeczny. Robią się fizycznie słabsze, często chorują, ich mózg już nie uczy się tak szybko i nie reaguje błyskawicznie. Jednocześnie są dużo bardziej doświadczone od dwudziesto i trzydziestolatków, często mądrzejsze, łagodniejsze i spragnione bycia potrzebnym światu. Bardzo lubię i szanuję starszych ludzi. Uważam, że możemy się od nich wiele nauczyć i że wykluczanie ich z naszego życia jest ogromnym błędem (a tak niestety nasze społeczeństwo dziś robi). Tak, ja daję seniorom więcej praw niż dziecku lub zwykłemu „dorosłemu”. Taka starsza pani lub pan mają rodzaj immunitetu: mogą powiedzieć więcej, mają prawo się częściej mylić, działać wolniej, nieporadniej i na więcej sobie pozwalać w kontaktach miedzyludzkich. Moją rolą, jako matki, będzie wytłumaczenie mojemu dziecku, że nie ma się czego bać, gdy jakaś nadgorliwa starsza pani w kolejce zawróci mu uwagę na coś, co jest sprzeczne z moimi zasadami wychowawczymi. Nikt nie ma prawa uderzyć lub schwytać moje dziecko na ręce - ale samo pogłaskanie go po głowie czy mówienie do niego jest dla mnie zupełnie naturalną, często super-fajną formą kontaktu międzyludzkiego. Zwłaszcza, gdy robi to ktoś starszy, kogo jedyną intencją jest nawiązanie tego kontaktu, pomoc lub zwykłe bycie miłym. Nawet jeśli się myli. Nawet jeśli palnie głupotę albo nieumyślnie przestraszy swoim zachowaniem dziecko. Wtedy wkraczam ja, cała na biało, i pokazuję, że nie ma się czego bać. Może jestem dziwna. Może jestem w mniejszości. Ja po prostu lubię rozmawiać z ludźmi, niekoniecznie tymi znajomymi. Lubię czasem zagadać sprzedawcę w sklepie lub pogawędzić z paniami w kolejce do ubezpieczenia samochodu. Często żartuję z obcymi, czasami ich bawiąc czasami wprawiając w konsternację. Jeśli ktoś na mnie reaguje źle, nie kontynuuję. Ale przeważnie jednak ludzie reagują bardzo pozytywnie. Może dlatego też nie przeszkadza mi, gdy ktoś zagaduje mnie. I nie uważam tego za atak na moją prywatność lub strefę intymną. Tak więc drodzy spacerujący emeryci, starsi panowie i starsze panie, mnie i moje dziecko będziecie mogli zawsze zagadać. Nie tylko nie mam nic przeciwko pytaniom o wiek i imię dziecka (nawet sformułowaniem „a ile ma?”. Nawet „jak się wabi” możecie spytać, i najwyżej się roześmieję), ale też będziecie mogli je pogłaskać po głowie a mi sprzedać każdą swoją radę i mądrość wychowawczą, niezależnie od tego, jak nietypowa jest. Najwyżej jej nie przyjmę. Ale wysłuchać mogę. :)

Segritta

Jestem hipsterką. Serio. I wcale się tego nie wstydzę

Po raz pierwszy zetknęłam się ze słowem „hipster” wiele lat temu, w jakimś dodatku do Wyborczej. To był Duży Format albo Wysokie Obcasy, nie pamiętam już. Pamiętam zaś, że po przeczytaniu artykułu o hipsterach uznałam, że jestem jedną z nich. Bo w tamtych czasach nie było to określenie pejoratywne, a raczej opisujące pewne zjawisko społeczne i zbiór cech, które się w pewnych kręgach ceniło i faworyzowało. Otóż hipsterem był po prostu ktoś, kto nie zadawalał się muzyczną papką z popularnych stacji radiowych, lubił szperać w mało znanych artystach i był z siebie dumny, jeśli lubował się w jakimś stylu lub gatunku artystycznym zanim ten stał się powszechnie znany i doceniany. Hipster był po prostu przeciwieństwem pustaka z dyskoteki, który ubiera się w haiemie, je w kebabach i marzy o stanowisku dyrektora w korporacji. Był kimś ciekawszym, bardziej wyjątkowym i stanowiącym dobre źródło artystycznych trendów i odkryć. Ale coś poszło nie tak… Hipsterzy niestety zjedli sami siebie (jako zjawisko), bo gdy tylko społeczeństwo dostrzegło, że to fajnie tak mieć własny gust i szukać czegoś poza mainstreamem – hipsterami zostały pustaki z dyskoteki. I stąd definicja hipstera z dość pozytywnej ewoluowała do bardzo złej, której nawet nie muszę tu dziś przytaczać, bo jestem przekonana, że każdy z Was ją kiedyś słyszał i może i sam naśmiewał się z dziwnie wystylizowanych, młodych pseudoartystów pijących kawę ze starbaksa z produktami Apple w dłoniach. Ja też się ze „współczesnych hipsterów” śmieję, a jednak gdzieś tam w głębi duszy sama się mam za hipsterkę. Tylko taką starą. W tej starej, wcale nie pejoratywnej definicji. Dlaczego? 1. Lubię niszowość i hermetyczność pewnych tekstów, muzyki lub dowcipów. Niedawno wrzuciłam status na fejsa: „I’m George Michael, I get out of the car…”. Zdobyłam z 10 lajków, ale za to wszyscy lajkujący i komentujący wiedzieli, o co mi chodziło i też czuli się w jakimś stopniu wyróżnieni tym kumaniem. Jeśli ty teraz nie wiesz, o co mi chodziło, to …wyguglaj sobie. Nie pożałujesz ;) Lubię też chodzić w koszulkach z napisami nerdowo-geekowymi, które zrozumie garstka osób. Wolę je stukrotnie bardziej niż te z jakimiś losowo nadrukowanymi obrazkami i literkami. BTW, wiedzieliście, jak one powstają, prawda…? 2. Lubię odkrywać muzykę zanim stanie się popularna. Zaz słuchałam parę lat przed tym, jak jej piosenki trafiły do polskiego radia i prawie za każdym razem, gdy ktoś mi ją podsuwał jako nowość, w głębi duszy, z satysfakcją mówiłam „bitch please…”. Jest takich artystów sporo i zawsze jest mi miło, że ktoś niszowy, kto mi się podobał, robi potem karierę i świat go dostrzega. Bo to też jakiś komplement dla mojego gustu. 3. Nie lubię iść za tłumem, nie chcę ubierać się tak, jak wszyscy inni i nie zrobiłabym sobie operacji plastycznej, by mieć „idealną twarz”. Nie chcę idealnej twarzy, tylko swoją, charakterystyczną, rozpoznawalną i niepowtarzalną. Nawet kosztem wad i jakkolwiek pojmowanej brzydoty. W pewien sposób brzydzę się nawet takim podejściem „jak wszyscy”, bo kojarzy mi się z niedojrzałością. Ostatnio czułam coś takiego w drugiej klasie podstawówki, gdy miałam super piękny rower „Gazela” po siostrze, ale chciałam koniecznie mieć „Wigry 3″ tylko dlatego, że miała go moja przyjaciółka. Miałam wtedy 8 lat i każdy, kto reprezentuje podobne podejście ma dla mnie 8 lat. 4. Lubię mieć najlepsze rzeczy, nawet wtedy, gdy nie do końca ich potrzebuję. Na przykład taki kubek termiczny. Jestem leniwym mieszczuchem, który używa kubka termicznego raz na ruski rok, gdy nie dopiję kawy w domu i chcą ją ze sobą zabrać do auta, bo się gdzieś spieszę (albo korki są i chcę sobie wtedy ciepłą kawę popijać). W zupełności wystarczyłby mi do tego kubek marki „Pinky Super Cup”, kupiony za grosze w jakimś dyskoncie. Ale nie… Ja muszę sobie oczywiście kupić kubek termiczny produkowany przez firmę specjalizującą się w produkcji sprzętu dla podróżników, survivalowców i traperów, przeznaczony do użytku w ekstremalnych warunkach, typu stacja polarna, podróż zimą przez Alaskę, z systemem thermo-ultra-dry-expert, nieprzeciekający, zrobiony z tytanu jakiegoś czy innego mithrilu za oczywiście kupę hajsu. Bo Matylda musi taki mieć. Taki ze mnie hipster. :)  

Segritta

Szort 32

Filip: Tato, tato, bawiliśmy się z Ignasiem w walkę na miecze i niechcący go uderzyłem. Seba: No trudno, zdarza się. Ja: A przeprosiłeś go? Filip: Tak, przeprosiłem. Ja: To dobrze.  Seba (czujnie): A przeprosiłeś, czy tylko tak ci się wydaje? Filip: Wydaje mi się. ‪#‎przygodymacochy‬ ‪#‎satyrawkrótkichmajteczkach‬

Segritta

3 krótkie ogłoszenia parafialne

1. Fanpage Segritty zdobył w tym tygodniu 10 tysięcy fanów. Hucznie celebrowaliśmy to wydarzenie soczkami i herbatą, bo podobno szampan Piccolo to sama chemia. Odśpiewałam tego dnia La Cucarachę i nawet miałam ją gdzieś w formie filmu opublikować, ale wyszło strasznie brzydko, więc ograniczę się do podziękowań: DZIĘKUJĘ! :D 2. Za chwilę jedziemy do Sopotu i potem na chwilkę na moje ukochane Kaszuby. Na caaaały, dłuuugi weeeeekend. Zamierzamy się lansić w dresach na Monciaku, odwiedzić 3 siostry, robić zdjęcia pozostałościom liści na drzewach i wdychać jod, bo to zdrowe. Na blogu raczej nic się nie pojawi, za to sporo będę wrzucać na instagram (klik). 3. Po powrocie ostro biorę się za nowy szablon bloga, który już prawie mamy z grafikiem. I logo nowe już jest. Niewykluczone, że w którymś momencie się zawieszę i będę Was prosić o pomoc w wyborze jakiejś opcji. PS. Co do ciąży, jestem teraz w tym głupim momencie, kiedy brzuch jeszcze nie wygląda ciążowo, ale już jest, więc jeszcze nikt mi miejsca nie ustąpi, za to pani w cukierni może mi pączka nie sprzedać. Płci wciąż nie znam. Do zobaczenia na insta :)

Test stojącego steamera Philips

Segritta

Test stojącego steamera Philips

Segritta

Szort 31

Moja Matka Rodzicielka, psiara z krwi i kości, opowiada właśnie znajomej o mojej ciąży. - (…) była ostatnio na tym USG ciąży i wszystko ok, ale nie wiadomo jeszcze, czy to piesek czy su… yyy… tfu… chłopiec czy dziewczynka.  

Segritta

Czy obraża cię #grobbing?

To już drugi rok, gdy używam hasztaga #grobbing i drugi raz, gdy dostaję obrażone komentarze, że „słabe to, przestaję cię czytać” lub inne „przesadziłaś. Unfollow”. Szczerze mówiąc, ciąć się z tego powodu nie będę. Jeśli kogoś boli to, że naśmiewam się z grobbingu, to znaczy, że powinniśmy się rozstać. Nasze poczucie humoru nie pasuje do siebie. Mamy też najwyraźniej inne zdanie na temat tego, co jest żenujące. Dla niego żenujące jest moje porównanie chodzenia na groby z clubbingiem – dla mnie żenujący jest właśnie grobbing. W pełni rozumiem kogoś, kto czuje potrzebę symbolicznego odwiedzenia grobu kogoś bliskiego, oddania się zadumie i postawienia na płycie znicza, którego płomień jest dziś symbolem pamięci. Rozumiem, choć sama nie mam tej potrzeby. Ja wolę wspominać bliskich.. gdziekolwiek jestem. Przy zdjęciach, wspólnych znajomych albo opowieściach. Grób nie jest mi do tego potrzebny, ale – wciąż – rozumiem tych, którzy w Święto Zmarłych lubią pójść na rodzinny lub samotny spacer po cmentarzu, w gąszczu tych przepięknych, płonących zniczy i zapachu stearyny (to ona tak pachnie..?), a nawet kupić sobie obwarzanki lub pańską skórkę, bo to takie tradycyjne już jest. Spoko. Mój tata tak lubi i chodzę z nim zawsze na Powązki, bo wiem, że mu to sprawia przyjemność. Kompletnie jednak obce mi jest drugie podejście do Święta Zmarłych, czyli to, co często na cmentarzach widzę. I to podejście właśnie przyrównuję do clubbingu, nazywając je grobbingiem. Tak samo bowiem jak niektórzy skaczą po dyskotekach, pokazując się w drogich ciuszkach i lansując szampanem na stole przed laskami na parkiecie – tak inni skaczą po cmentarzach, odstawiając się jak na ślub, kupując jak najfikusniejsze ozdoby na grób i lansując się swoją prawilnością* przed resztą rodziny. A cała komercyjna otoczka Święta Zmarłych jeszcze mi ten snobistyczny aspekt podkreśla. 5zł. za parking, 10 zł. za znicz z serduszkiem, 12 za taki z polską flagą, dziadek na pewno by taki chciał, 15 za wrzosy, sztuczne kwiatki lepiej, bo na dłużej, ale to obciach jednak, pączki, pańska skórka, obwarzanki, zapałki, plastikowe torebki wszędzie, wieńce w setkach kształtów, jakaś żebraczka z chorym dzieckiem pod murem rękę wyciąga, ale niestety wszystkie pieniądze dziś idą na ozdabianie grobów, bo jak przyjedzie ciocia Gienia, to musi zobaczyć, że my byliśmy na grobie wcześniej i kupiliśmy te wielkie, piękne kwiaty. A co ty taka nieuprasowana, a co jeśli cię zobaczy kuzyn Mietek, wstyd przecież. Byłeś u wujka Ambrożego? No jak to? A co ludzie pomyślą, jak zobaczą, że stare kwiaty stoją? A na pewno nie stoją, pokradli na pewno. To jest grobbing. TO. I, tak, śmieję się z tego. Bo to dla mnie śmieszne jest. Nie żebym miała coś przeciwko. Harcerze sobie dorobią, kwiaciarkom też coś do kieszeni wpadnie. Cmentarze ładnie wyglądają w te dwa dni. Niech sobie ludzie chodzą po cmentarzach tak, jak im się podoba. Ale ja też mam prawo sobie to nazwać tak, jak moim zdaniem to wygląda. I gdybym to jeszcze sama hasztag wymyśliła… A to nie ja. Niestety. Taki trafny. PS. Jak umrę, to nie chcę żadnego grobu. Organy wyjąć i wykorzystać do ratowania życia lub badań naukowych (nie ręczę za stan wątroby). Resztę spalić, prochy rozrzucić jeszcze nie wiem gdzie, ale się w końcu zdecyduję. I jak mi ktoś chce wyrzucić hajs na kwiatki, wieńce, płyty czy inne niepotrzebne nikomu (a mi to już na pewno) przedmioty, to niech się puknie w czoło a kasę wpłaci na schronisko dla psów. Amen. *Nie wiem, czy dobrze użyłam słowa „prawilność”. To takie nowe słowo. Jeszcze go do końca nie czuję ;)

Segritta

Jak wyobrażam sobie koniec ciąży, poród i karmienie piersią.

Postanowiłam ten wpis napisać „ku pamięci”, ku własnej rozrywce kiedyś, gdy się już przekonam, jak to jest oraz ku rozrywce wściekłych matek, które od kiedy oznajmiłam, że jestem w ciąży, piszą mi, jak to jeszcze nic nie wiem, jak to będzie ciężko i źle jeszcze przede mną. Skoro więc jest frajda w słuchaniu żółtodzioba (a jest, nie przeczę), to opowiem teraz o tym, co sobię planuję. :) Jestem w błogim, drugim trymestrze. Za chwilę trzeci, kiedy mój brzuch będzie ogromny, nie będę się mogła normalnie ogolić, schylać, myć głowy nad wanną, spać na brzuchu itd. Mam jednak nadzieję, że to nie będzie oznaczało powrotu koszmaru z pierwszego trymestru i jedynym, co mnie będzie męczyć, będą różne fizyczne bóle, mdłości, zgagi i temu podobne dolegliwości związane z coraz większym ciałem dziecka rozpychającym się w moim brzuchu i naciskającym na różne narządy wewnętrzne. Bo nie wiem, czy mnie rozumiecie, ale ja rozdzielam różne przykre bóle i choroby na te pochodzenia fizycznego – czyli boli, bo się stłukło, bo jest nacisk, bo uderzenie, bo jest rana w jakimś miejscu – oraz te pochodzenia niewiadomojakiego, jakby z głowy – czyli nieustające poczucie mdłości, zawroty głowy, nieuzasadniona żadnym zdarzeniem słabość itp. To trochę tak, jakbyście chcieli odróżnić przeziębienie z gorączką od przeziębienia bez gorączki. Ja nie lubię gorączki, a tak się właśnie czułam w pierwszym trymestrze. I mam nadzieję, że trzeci da mi tylko fizycznie popalić, nie wchodząc w moją głowę i nie mącąc mi. :) Poród… eh… Tyle się już od mamy i innych rodzących kobiet nasłuchałam, że na co jak na co, ale na ból jestem przygotowana. To znaczy… żeby być precyzyjną: spodziewam się bólu. Mimo wszystko chcę rodzić naturalnie, do tego w pozycji wertykalnej i może nawet w domu narodzin przy szpitalu na Żelaznej, bo tam taka domowa atmosfera jest i położne kumate. Nie wiem, czy będę chciała Sebę przy sobie, czy po prostu przy drzwiach, gotowego do przyjścia, gdy go będę potrzebować, ale jesteśmy umówieni, że będzie właśnie gotowy. Ponoć kobiety potrafią w bólu strasznie przeklinać i krzyczeć na swoich facetów. Nie wydaje mi się, by mi się to zdarzyło, ale może.. Wiadomo, że bym chciała urodzić w 15 minut, ale tu się absolutnie na nic nie nastawiam. Urodzę tak, jak urodzę. Szybko lub przez pół dnia. I tylko mam nadzieję, że nie pojawi się żadne zagrożenie dla dziecka ani dla mnie podczas porodu i że wszystko zakończy się szczęśliwie. Nie boję się. Może zacznę się bać tuż przed. Teraz się w ogóle nie boję :) Depresja poporodowa pewnie mnie dopadnie, bo jestem na takie rzeczy podatna. Nie spodziewam się też, że od razu pokocham swoje dziecko, choć jestem pewna, że od razu będę czuła potrzebę opiekowania się nim i chronienia przed całym światem. Trochę boję się karmienia, bo mnie baby straszą pękającymi brodawkami sutkowymi cały czas. Ale dam sobie radę. Twarda jestem :) Natomiast zupełnie nie mogę sobie wyobrazić tego niewyspania i różnych karmieniowych ograniczeń, o których ciągle piszecie. Nie zamierzam się ograniczać. Będę jeść i pić, na co mam ochotę i dopiero gdyby u dziecka pojawiła się jakaś alergia lub inne problemy, będę powoli zmieniać dietę i rezygnować z pewnych składników. Ale nie drastycznie, nie wbrew sobie i na pewno nie „na zapas”, „bo mogą uczulić”. Uważam takie podejście za głupie. Może i sok pomarańczowy niesie ze sobą duże ryzyko uczuleń, ale tak samo duże ryzyko uczuleń ma psia sierść w otoczeniu czy orzechy, a każdym narzędziem można teoretycznie zrobić krzywdę komuś lub sobie. Nie będę się ograniczać przed tym, jak faktycznie coś zacznie mojemu dziecku szkodzić. Co do spania, zamierzam spać z dzieckiem, więc jeśli nawet będzie co godzinę się budziło i chciało jeść, będę je tylko przysuwać do mnie, przystawiać do piersi i karmić. Przecież nie będę pracować nigdzie, więc będę miała dużo czasu na sen, po prostu nie ciągły, tylko podzielony na mniejsze okresy. Wstawanie do dziecka to się zacznie dopiero, gdy dziecko będzie spało w innym łóżku przecież, a na początku zamierzam spać z nim. Mam wrażenie, że czas karmienia nie przebije tych kilku miesięcy jako kierownik produkcji, kiedy spałam po 3-4 godziny dziennie, resztę czasu przeznaczając na zapierdalanie po różnych lokacjach i rozwiązywanie mega-stresujących problemów kilkudziesięcioosobowej ekipy. Ale może się mylę. Może to była betka w porównaniu do macierzyństwa. Zobaczymy! A, i wydaje mi się, że sama instynktownie będę wiedziała, jak wszystko robić. Że nie potrzebne mi do tego będą żadne rady i poradniki. Po prostu będę wiedziała. :)

Segritta

Szort 30

- Mmmm.. wiesz, na co mam ochotę? - Na seks? - …na sernik. Taki gorący, pieczony, z jakimś kwaśnym sosem wiśniowym na przykład. - Tak, racja, sernik to też doskonały pomysł. #pierwszytrymestr

Domowa mikrodermabrazja

Segritta

Domowa mikrodermabrazja

Trzy najciekawsze prelekcje na Blog Forum Gdańsk 2014

Segritta

Trzy najciekawsze prelekcje na Blog Forum Gdańsk 2014

Moje idealia

Segritta

Moje idealia

Segritta

Szort 29

Bo ze związkami jest jak z penisem. Nie chodzi o to, żeby był długi, tylko żeby czynił człowieka szczęśliwym.

Segritta

Piękne wspomnienia z pierwszego trymestru ciąży

Mieliście kiedyś takiego kaca giganta, kiedy ciagle chce się rzygać, nie ma na nic siły i mimo świdrującego głodu nic nie można włożyć do ust? To u mnie pierwszy trymestr wyglądał podobnie, tylko było jeszcze gorzej. :) Nie wiem, kto ciążę nazwał stanem błogosławionym, ale z pewnością był to mężczyzna. Albo jedna z tych kobiet, które nie mają żadnych ciążowych objawów i gdyby nie brak miesiączki i rosnący brzuch, nie wiedziałyby w ogóle, że będą matkami. Całkiem sporo takich znam. Pracowały przez całe ciąże, czuły się pięknie i kwitnąco, a teraz opowiadają, że właściwie cały czas mogłyby mieć dzidziusia w brzuchu, bo to taki wspaniały okres. No, to teraz opowiem, jak było u mnie. Zaczęło się od mdłości. Nie porannych. Takich całodobowych, od momentu przebudzenia do chwili zamknięcia oczu. Gdy się budzę w nocy (a budzę się często, bo trzeba się co parę godzin wysikać), też mi się chce rzygać. Okropne, męczące uczucie, które jeszcze jakoś znoszę, póki nie ląduję w łazience przy muszli klozetowej. Wtedy już tylko chcę przetrwać kolejny dzień. Mały apetyt sprawia, że chudnę kilka kilo w ciągu pierwszego trymestru. Wmuszam w siebie małe porcje nielicznych potraw, które mnie nie obrzydzają i zaczynam pić imbir, bo ponoć pomaga na mdłości. Faktycznie pomaga, ale po trzech dniach mam tak dość imbiru, że zaczyna mnie mdlić na samo brzmienie tego słowa, nie wspominając o zapachu. O, właśnie, zapachy. Otóż wszystko śmierdzi – przekonałam się o tym właśnie jakoś po miesiącu ciąży. Najbardziej śmierdzi jedzenie, potem ludzie (zwłaszcza mężczyźni, włącznie z własnym), pościel, dom, perfumy, środki czystości, odświeżacze do powietrza, kuchnia, ubrania, no wszystko. Libido na poziomie 0. Jak ludzie w ogóle mogą się całować? Przecież to ohydne! Dotyk stał się wstrętny. Całowanie również, nie wspominając już o seksie. W nocy kopię Sebę i krzyczę, żeby się odsunął, bo się uparcie chce przytulać, a to przecież takie obrzydliwe. Wypadają włosy. Na twarzy pojawia się trądzik jak u nastolatki. Nie miałam w liceum, to teraz mam. Ot, taka zemsta losu. Nie mogę stosować żadnych działających leków, tylko same babcine sposoby, które działają nie lepiej niż placebo. Maść cynkowa, propolis, częste mycie, maseczka z drożdży – nic nie działa. No jestem nastolatką i musze się z tym pogodzić. Jestem ciągle zmęczona, nie mam siły chodzić, po spacerze z psami dyszę jak po biegu. I zasypiam o 17, jak kloc, śpiąc do rana. Właściwie to ciągle bym spała tylko, leżała, rzygała i mówiła „wyjdź, bo śmierdzisz”. Czuję się jak zombie a ciąża jest dla mnie jak choroba. Idę do lekarza na wizytę, żeby zobaczyć, co u gumisia (zarodek – jeszcze nie płód – wygląda jak gumiś, taki trochę jeszcze bez członków, obły i półprzezroczysty :)), a lekarz mówi, że gumiś świetnie się ma, dobrze rozwija i generalnie niczego mu nie brakuje. No nic dziwnego, że mu niczego nie brakuje, bo mi wszystko zabiera, pasożyt jeden! Witaminki, minerałki, na co tylko ma ochotę. Jak w karfurze, do koszyka i do kasy. Mama płaci. Ale.. jest nadzieja, droga babo w ciąży, która masz tak, jak ja miałam. Po pierwszym trymestrze najczęściej wszystko przechodzi. Właśnie weszłam w drugi trymestr. Jestem na początku czwartego miesiąca i czuję się o niebo lepiej. Właściwie to poza sporadycznymi mdłościami i zmęczeniem, które jeszcze zostało (ale też mniejsze!), czuję się bardzo dobrze. Cera się wygładza, włosy zaczynają błyszczeć, stałam się bardziej towarzyska i wraca libido. A, i zaczynam jeść jak człowiek, a nawet jak półtora człowieka. :)

5 błędów, które popełnia wielu początkujących fotografów.

Segritta

5 błędów, które popełnia wielu początkujących fotografów.

Segritta

Teraz wszystko będzie inaczej…

Tak mnie straszą wszyscy, odkąd się dowiedzieli, że jestem w ciąży, że teraz świat mi się wywróci do góry nogami i wszystko się zmieni. I może mają rację, ale …nie sądzę. Owszem, dziecko stanie się dla mnie najważniejszą osobą na świecie, ale raczej nie będę jedną z tych kobiet, z którą tylko o dzieciach można pogadać. I piszę ten tekst po to, abyście i Wy, czytelnicy, nie poczuli się czytelnikami bloga parentingowego. Segritta nigdy nie będzie blogiem parentingowym. Będzie po prostu miała kategorię „parenting” i tyle. Teraz będę częściej pisać o ciąży, bo (surprise surprise!) jestem w ciąży. Potem będę częściej pisać o małych, brzydkich bobasach, bo (surprise surprise!) będę miała bobasa (mój oczywiście nie będzie brzydki, bo będzie mój). Ale poza tymi tematami będą tez normalne teksty o relacjach męsko-damskich, kulturze, lajfstajlu (czy ktoś może wreszcie wymyślić jakieś inne na to określenie?!) i wnętrzach. Tak mi dopomóż buk. Ale… w związku z tym, że teraz jestem hormonalnym wykrętkiem emocjonalnym, łatwo się wzruszam, łatwo unoszę i wściekam oraz jednak wchodzę w najgorszą dzicz światowej blogosfery, zwaną krainą wściekłych matek, które są bardziej krwiożercze od fashionistek i bardziej krytyczne od recenzentów literackich – wprowadzam zaostrzony rygor moderacji komentarzy. W skrócie: Jak ktoś chce mi pojechać, że jestem/będę złą matką, nic nie wiem, jestem głupia, robię straszne błędy i gadam bzdury, to niech sobie ten ktoś założy blogaska i tam to wypisuje. U mnie ma być radośnie, miło, kulturalnie i hello kitty. Żadnych złośliwości, uszczypliwości i hejtu. Zero. Nul. Ponieważ nie chce mi się denerwować, cały obowiązek moderacyjny zwalam na Sebę. A uwierzcie mi, nie chcecie być zmoderowani przez Sebę. Tymi radosnymi słowy się z Wami żegnam. Do poniedziałku, kiedy to mam zaplanowany tekst o fotografii i błędach robionych przez amatorów. :)