Segritta

Jak przypodobać się żonie

Otóż Malvina Pe podzieliła się dziś z fejsbukami świetnym tekstem z Frondy. Jego tytuł to „Jak przypodobać się żonie” i pozwoliłam sobie zacytować co ciekawsze jego fragmenty: Pochwal ją, gdy z własnej inicjatywy pozmywa naczynia. Kiedy wraca do domu w upalny dzień przygotuj jej coś do picia. Wieczorem powitaj żonę uśmiechem i, w miarę możliwości, dobrym humorem. Tylko dla niej zrób się na bóstwo. Do miłości i gotowania podchodź z bezgranicznym oddaniem Jeśli wcale nie gotujesz, ugotuj jej cokolwiek. Będzie miała się czym chwalić w pracy. Przerwij w pewnym momencie monolog i pozwól jej się wypowiedzieć. Daj jej chwilę odpocząć po pracy, nawet jeśli oboje pracujecie. Wyprasuj jej sukienkę, jeśli sobie z tym nie radzi. Może ona wpadnie na to, żeby wyczyścić ci buty. Nie rób z żony domowego odkurzacza i nie dawaj do zjedzenia tego wszystkiego czego nie chciały dzieci. Nie wydzwaniaj do niej do pracy, bez naprawdę ważnego powodu. Nie krytykuj żony przy innych, a zwłaszcza przy waszych dzieciach. Interesuj się jej pracą zawodową. Jeśli zaprosiła cię do beznadziejnej restauracji lub na koszmarne przedstawienie, wyraź swoje uczucia w sposób delikatny. Nie dbaj o dzieci kosztem żony. Nie dbaj o kota kosztem żony. Jeśli żona lubi wątróbkę, to kup jej ją także, a nie tylko dla pieska. Na imieniny nie kupuj jej znowu skarpet. Narzędzi też jej nie kupuj, bo ona wie lepiej, jakie potrzebuje. Jeśli chcesz się kochać, to zacznij bez czekania na jej inicjatywę. Jeśli nic nie stoi na przeszkodzie, nie wzbraniaj się od seksu. Mów jej jakie są twoje upodobania, a czego nie lubisz. Ona sama może na to nie wpaść. Jeśli nie możesz się kochać, to powiedz jej to szczerze. Powiedz jej kiedy będziesz gotoway, żeby mogła się przygotować. Dbaj o swoją bieliznę. Bądź zawsze czysty i ładnie pachnący. Nie przedkładaj obowiązków domowych nad wasze spotkanie sam na sam. Nie rób z siebie niewolnika, ona nie oczekuje, abyś spełniał wszystkie jej zachcianki. Pozwól jej o ciebie powalczyć, nie oddawaj jej się zbyt łatwo. Pozwól jej pójść na mecz z koleżankami. Nie przekładaj rzeczy na jej biurku bez uprzedzenia Dziwnie brzmi, prawda? Dobra, przyznam się: to wcale nie jest tekst „Jak przypodobac się żonie” tylko „Jak przypodobać się mężowi”, a ja po prostu zamieniłam role w powyższych cytatach. Tu macie link (klik) do oryginału, który opublikowała u siebie Fronda. I nie jest to dowcipny tekst, tylko artykuł zupełnie na serio. Ale teksty z Frondy dotyczące kobiet i mężczyzn brzmią dużo lepiej nie w oryginale, ale właśnie gdy zamieni się płci. Taki ekspertment „dżender” trochę. Polecam, dla poćwiczenia ośrodka emancypacji w mózgu :)

Sally Hansen Miracle Gel czyli efekt hybrydy bez lampy UV

Segritta

Sally Hansen Miracle Gel czyli efekt hybrydy bez lampy UV

Segritta

Dobre rady cioci Segritty

To będzie taki krótki wpis z kategorii „ogłoszenia parafialne”, bo jako że ostatnio piszę głównie o dzieciach, a nie chciałabym zupełnie zaniedbywać tematów męsko-damskich, to wpadłam na pomysł publikowania odpowiedzi na listy w nowym blogowym cyklu. Takim poradowym, jak kiedyś w gazetach były. :) Właściwie od kiedy bloguję, przysyłacie mi swoje życiowe historie z prośbą o komentarz lub radę. Tak średnio raz w tygodniu dostaję maila, ale są to oczywiście maile prywatne, których treści nigdy nie publikuję na blogu. Z tego samego powodu jednak nie mam czasu na odpisywanie. Bo jeśli już mam oderwać się od mojego zajebistego dziecka, faceta, łóżka, lodów makademianowych i oglądania seriali, to wolę zasiąść do tekstu na bloga niż odpisywać na maila, którego przeczyta jedna osoba. Sorry. Taka jest smutna rzeczywistość. Odpisywanie na takie wiadomości to nie jest hop-siup, 10 minut przy kawie. To wymaga przespania się z problemem, pomyślenia o nim, wgryzienia się w sytuację autora. I naprawdę chętnie bym Wam pisała, co myślę, ale szkoda mi tego czasu. Ale…. no właśnie, bo tak sobie myślę, że Wasze problemy w większości dotyczą tematów męsko-damskich i, uwierzcie mi, na wiele maili mogłabym udzielić tej samej lub podobnej odpowiedzi. Dlatego pomyślałam o cyklu notek – odpowiedzi na maile. Jeszcze nie mam nazwy tego cyklu (jeśli macie jakieś pomysły, to walcie śmiało!), ale jeśli gryzie Was jakiś problem, to od dziś możecie mi go opisać w mailu z adnotacją: „Do cyklu Dobre Rady Cioci Segritty” Tylko uprzedzam, że taki mail może być potem opublikowany w oryginalnym brzmieniu na blogu, więc lepiej jeśli zmienicie imiona i fakty, które mogłyby ułatwić identyfikację autora. Adres mailowy do mnie znajdziecie tu, na dole strony. No. To tyle. :)

Segritta

9 uwag o Wiedźminie 2

Postanowiłam podzielić się z Wami moimi wrażeniami z wiedźmińskiej dwójki – gry, która była bardzo dobrze oceniana w internetach i do której zabrałam się z przekonaniem, że i mnie zachwyci, zwłaszcza że podobała mi się pierwsza część i drażniły w niej właściwie tylko drobne sprawy techniczne. Dwójka, miałam nadzieję, będzie lepsza. Niestety myliłam się. Wiem, że jestem skrzywiona serią Gothic, która jest najlepsza na świecie, ale Wiedźmin 2 to był po prostu krok wstecz, nawet wobec części pierwszej. Oto dlaczego: #witcher2 #invisiblewalls #fail #game #crpg #gamer #wtf? Film zamieszczony przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 25 Mar, 2015 o 7:14 PDT 1. Nasz bohater jest ruchowo upośledzony. Nie potrafi przejść przez rzadkie zarośla, przeskoczyć przez skrzynkę, zejść z tarasu o wysokości kilku stóp. Czyli generalnie: niewidzialne ściany. Wszędzie. 2. Liniowość świata. No właśnie. Wszędzie niewidzialne ściany, nie można sobie swobodnie po świecie chodzić, tylko łazisz po „korytarzach”, jak w platformówce. Po co w ogóle robić grę przestrzenną, skoro i tak masz tylko jedną drogę, którą możesz iść? 3. Masa filmików, retrospekcji, wstawek fabularnych, długich scen, w których nic nie robisz i na nic nie masz wpływu. A, przepraszam, czasem masz, ale ten wpływ jest jeszcze bardziej wkurzający, bo polega na wciskaniu jednego z czterech klawiszy w czasie, gdy one się wyświetlają na ekranie. Czyli np. uciekasz przed smokiem, twój bohater właściwie sam idzie, trwa scenka fabularna i nagle pojawia się symbol „W”. Jak wciśniesz szybko, to bohater żyje. Jak nie wciśniesz – umiera. No pięknie. Na Gameboya mogli tego Wiedźmina zrobić. 4. Grafika jest strasznie męcząca. Efekty „glow” (bo przecież ludziom się głowy świecą w realu, prawda?); za ciemne noce, za jasne dni, co chwila muszę zmieniać jasność i gammę, żeby w ogóle coś widzieć w tym świecie. 5. To gra decyduje, kiedy się skradasz, kiedy z kimś rozmawiasz (czasem po prostu się nie da) i którą ze skrzyń chcesz otworzyć (to nie jest tak, że pewien rodzaj skrzyń zawsze da się otworzyć a inne nie). Czasem po prostu dane NPC lub pojemniki ci się podświetlają – a czasem nie. Czasem pogadasz z gościem, a czasem w ogóle nie da się opcji dialogowej uruchomić. Czasem idziesz, czasem biegniesz, czasem się skradasz. Nie ty decydujesz. Ty, graczu, jesteś za głupi, żeby decydować. To gra za ciebie decyduje. 6. System rozwoju postaci, ekwipunku, walki, robienia mikstur, ulepszania broni, tworzenia przedmiotów, tworzenia elementów przedmiotów, mieszania składników, wchodzenia w medytację, żeby napić się mikstury, która na ileśtam sekund da ci przyspieszoną regenerację energii życiowej, którą zrobiłeś dzięki schematowi, którego zdobyłeś z jakiejś skrzyni a potem wytworzyłeś dzięki kilku składnikom, które zawierają dane substancje, i które możesz wypić tylko przed walką, uważając na poziom toksyczności…. eeeekkehhegebcjhegjhvsjhvhfdxdszrs. Dżizas. Serio? Doktoraty można z tego pisać, tylko po co tracić dwie godziny na samouczek, zanim w ogóle zacznie się grać – skoro można te zasady uprościć i nauczyć ich gracza po prostu na początku rozgrywki. Dobre gry tak mają. 7. Wgrywane, osobne mapy lokacji. Tak. Serio. Jeszcze nie rozkminili, jak zrobić jeden świat, gdzie możesz przejść przez drzwi do małej chatki, bez krótkiej animacji „otwieram drzwi, wolno przechodzę, stoję w środku”. I tak w każdym domu, w każdym pokoju, w każdym mieście, w każdej dzielnicy miasta, no kurna wszędzie. 8. Właściwie jedynym, co mi się do tej pory podoba, to klimat gry. Jest fajnie i ktoś ładnie zaprojektował świat, po którym się poruszamy. 9. A nie, przepraszam, to nie jedyne, co mi się podobało. Fabuła jest fajna i dylematy bohatera są naprawdę dobre, bo tragiczne. Trzeba takie rzeczy doceniać, bo w wielu grach stajemy tylko między wyborem dobo – zło. A tu często wybieramy pomiędzy dwoma szarościami. Szacun za fabułę, akcję i dialogi. Piszę o dwójce właśnie teraz, bo Seba kupił trójkę i zaraz się za nią zbieramy. Trójka też ma fenomenalne opinie w internetach. Ale tym razem to ostatnia szansa. Jeśli gra okaże się zła, przestaję wierzyć blogerom, którzy o niej dobrze napisali i cofam im suba. O!

Segritta

Co ty wiesz o martwieniu się…

Zanim zostałam mamą, wiodłam iście bezstresowe, lekkie i przyjemne życie. Oczywiście wtedy o tym nie wiedziałam. Wydawało mi się, że się martwię, ale tak naprawdę miałam po prostu momenty zadumy. Wydawało mi się, że się czasem boję, ale w rzeczywistości nie bałam się wcale. Co to lęk poznałam dopiero po porodzie. Niedługo po wyjściu ze szpitala zaczęłam się bać, że ten zły, okrutny świat – na jaki wydałam mojego niewinnego i bezbronnego syna – ma milion sposobów na skrzywdzenie mojego potomka i trzeba mieć niebywałe szczęście, żeby w ogóle przeżyć swoje dziecko. MR zawsze twierdziła, że kobiety mają większą fantazję od mężczyzn i dlatego między innymi mają większą przeżywalność na drodze. Bo taka kobieta, dodając gazu, wyobraża sobie od razu wszystkie możliwe efekty tej decyzji i w głowie przepracowuje każdy z tych scenariuszy. Że pójdzie guma i wpadnie w drzewo. Że z przeciwka jedzie tir, którego kierowca jest pijany i w nią wjedzie. Że kierowca przed nią nagle zahamuje. Że za zakrętem są rozkopy i ona nie zdąży zahamować. Te z hiperwyobraźnią potrafią nawet zabezpieczyć się na wypadek zepsutego helikoptera, który niespodziewanie rozbije się na drodze. Oczywiście nie jest to pełne zabezpieczenie, tylko zwykłe wzięcie pod uwagę takiej możliwości i przepracowanie w myślach kroków, jakie się podejmie, jeśli dana sytuacja zaistnieje. Kobieta myśli o takich ewentualnościach dość szybko, jednocześnie odgrywając w głowie kilkadziesiąt scenariuszy. W większości przypadków kończy się po prostu na zdjęciu nogi z gazu. Teraz to wszystko ma sens. Jako matka muszę przecież przewidywać nieprzewidywalne, więc całe życie treningu teraz się do czegoś przydało. Tylko czemu, do cholery, muszę się tak wszystkim zamartwiać! Od narodzin Conana kilkanaście razy już wchodziłam w internet, w poszukiwaniu informacji na temat jego kaszlu, krostek na skórze, temperatury stóp i ciemniejszej plamie na nodze – za każdym razem oczywiście dochodząc do informacji, że to rak mózgu. Aktualnie jestem na etapie okropnej choroby neurologicznej, która grozi Conanowi, ponieważ ma znamię „cafe-au-lat”, czyli właśnie tę ciemniejszą plamę, ale to cholerstwo się może objawić dopiero po pięciu latach albo i dziesięciu, co oznacza pięć lub dziesięć lat nerwów przecież. I nie dociera do mnie, że najprawdopodobniej znamię jest niegroźne. Martwię się. Nie byłam w stanie obejrzeć do końca filmu Chappie. Familijnego filmu o robocie. Dlaczego? Bo biednego Chappiego o dziecięcej „osobowości” w którymś momencie biją źli ludzie. A ja wtedy od razu wyobrażam sobie Conana bitego przez złych ludzi i mi pęka serce. Nie mogę oglądać żadnych filmów, historii i wiadomości o okrucieństwie wobec dzieci, a nawet niektóre teksty psychologiczne są dla mnie trudną lekturą, bo przecież poza dobrymi przykładami („przytulaj swoje dziecko”) są też te negatywne („odkładane na łóżko lub do kołyski dziecko nie wie, że odkładasz je tam na chwilę. W jego głowie rodzi się lęk, że je tam zostawisz i całe jego stado pójdzie dalej, a ono zostanie tu samo, bez mamy i umrze z głodu i z rozpaczy”). Wyobrażam sobie codziennie, z każdą chwilą spędzoną z dzieckiem, co ono tam sobie myśli w główce. Staram się przypominać swoje własne, pierwsze emocje i dlatego nie umiem „przetrzymać” rozpaczliwego płaczu dziecka. Wiem, że ono NAPRAWDĘ się boi i NAPRAWDĘ tęskni, nawet jeśli fizycznie nie dzieje mu się krzywda. Pamiętam doskonale, jak jako mała dziewczynka, jeszcze w wózku – gondoli, świadomie zobaczyłam niebo. Stało się to z momentem odsłonięcia tego wózkowego daszka znad mojej głowy, a mama spacerowała ze mną wtedy po parku. Zobaczyłam to wielkie, bezkresne niebo i poczułam, że ono mnie zaraz wciągnie, wyssie z tego wózka i wpadnę w tę bezkresną przestrzeń, z dala od mamy. Zaczęłam rozpaczliwie płakać i uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy mama wzięła mnie na ręce i mocno przytuliła. Ale zanim to zrobiła, próbowała mnie uciszyć bujaniem wózka i tym „szszszsz…”, którym zwykle uciszamy dzieci. To było okropne. Chciałam jej powiedzieć, czego tak naprawdę się boję, ale nie umiałam. I nie potrafiłam też opanować płaczu. Nie wiem, ile mogłam mieć, ale pewnie koło roku. Wyrzucałam ręce do góry i w poprzek, próbując oprzeć się tej wciągającej otchłani nieba. Pamiętam ten moment. Pamiętam też, jak jako dwu, może trzylatka, najadłam się tabletek z fluorem, które sprowadziliśmy ze Szwecji i które uchroniły mnie przed okropną fluoryzacją w przedszkolu. Tabletki były drobne, białe i słodkie. W słoiczku były ich setki. Uwielbiałam je. Kiedyś dorwałam się do słoiczka i pod nieobecność mamy zaczęłam jeść. Gdy mama znalazła mnie w pokoju opychającą się tabletkami, nie wiedziała, ile ich tak naprawdę zjadłam. Zawiozła mnie od razu do szpitala na płukanie żołądka. Procedura nakazywała wtedy odseparowanie dziecka od rodzica, więc praktycznie wydarto mnie z ramion mamy i doskonale pamiętam do dziś tę noc, którą spędziłam samotnie w szpitalu. Pamiętam, jak obce baby ważyły mnie, sadzając mnie gołą i płaczącą na zimnej, metalowej wadze. Pamiętam, jak bez jakiegokolwiek uprzedzenia wpychano mi rurkę do gardła (zakładając najwyraźniej, że takie małe dziecko i tak nic nie musi wiedzieć, bo i tak trzeba mu zabieg zrobić). Pamiętam, gdy strasznie się bojąc, spędziłam sama w łóżeczku szpitalnym noc, i że strasznie chciało mi się pić, ale bałam się poprosić o coś do picia przechodzące kobiety, bo one były takie nieprzyjemne. W końcu odważyłam się powiedzieć „pić” do młodego lekarza, który przechodził obok. Dał mi odrobinę wody w takim naparstku jak do tabletek. Dobry facet. Gdy więc patrzę na mojego synka, staram się antycypować wszystkie jego potrzeby. Wiem, że nie umie o nic poprosić ani na nic narzekać. Wiem, że nie panuje jeszcze nad ruchem rąk, nad mimiką, głową i …no cholera, nad niczym właściwie jeszcze nie panuje. Jego jedynym językiem jest płacz i ostatnio coraz częściej pojawiający się uśmiech. Dlatego poddaję się instynktowi i jestem cała dla niego, zawsze i wszędzie. Jeszcze rok temu nie sądziłam, że będę mogła pokochać człowieka, który budzi mnie 5 razy na noc, ale jednak można. I można się nie wkurzać, tylko wstawać, przewijać, karmić i być przy tym obłędnie szczęśliwym, bo on się tak ładnie uśmiechnął z cyckiem w ustach. Tylko jeszcze, żebym nie musiała tak się o wszystko martwić, to by było super. Gdybym nie widziała codziennie najczarniejszej możliwej przyszłości, gdybym nie musiała wyobrażać sobie wszystkich chorób i możliwych śmierci, jakie czychają na Conana. Gdybym tylko potrafiła sobie wyłączyć ten głupi lęk, gdy leżymy bezpiecznie w domu, w ciepłym pokoju i miękkim łóżku. Nie. No nie umiem. Bo przyjdzie wojna przecież. Bo zachoruje. Bo zginę w wypadku. Bo będzie się bał i mnie przy nim nie będzie.

Segritta

Mam taki zwyczaj drogowy, który niedawno złamałam

Umówiłam się z Sebą na naleśniki w naszej ulubionej naleśnikarni w Pruszkowie. On jechał z pracy, ja z domu. Jakoś tak się fajnie złożyło, że na jednym ze skrzyżowań spotkaliśmy się i sporo kawałek trasy przejechaliśmy jedno za drugim. On jechał pierwszy, ja za nim, a przez cały czas gadaliśmy ze sobą przez telefon. Droga, którą jechaliśmy, była pusta. W pewnym momencie łączyła się z inną ulicą, która była wobec naszej nadrzędna. Seba zwolnił przed skrzyżowaiem, prawie zatrzymując się, i, upewniwszy się, że nic nie jedzie, pojechał dalej. – Wolne – powiedział mi przez telefon – możesz jechać. I pojechałam. Nie zwolniłam nawet. Zdałam sobie wtedy sprawę, że pierwszy raz w życiu tak zrobiłam. Że pierwszy raz w życiu zaufałam drugiej osobie na tyle, że nie sprawdziłam sama, na własne oczy, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Jeśli jadę z pasażerem, który wychyla się i z chęci niesienia mi pomocy informuje mnie, że „prawa wolna”, to spokojnie mówię mojemu pasażerowi, żeby się wygodnie oparł, nie wychylał, bo jest pasażerem i ma siedzieć sobie wygodnie, a nie mnie prowadzić i zasłaniać mi prawe lusterko. Potem sama patrzę i, jeśli faktycznie „prawa wolna”, to jadę. Jeśli dojeżdżam do przejazdu kolejowego ze szlabanem i ten szlaban jest podniesiony, to i tak zwalniam oraz patrzę w obie strony, czy na pewno jakiś pociąg nie jedzie. Nie znam gościa, który tym szlabanem operuje. Nie zaufam mu w kwestii mojego życia. Jeśli jadę pustą, ciemną ulicą i zbliżam się do przejścia dla pieszych, to mimo że mam zielone światło, zwalniam przy tym przejściu, bo zakładam, że może się na nim pojawić jakiś pijak, idiota lub dziecko – a ja nie chcę mieć potem na sumieniu jego życia.   Dziwne uczucie, tak w wieku 32 lat, pierwszy raz…. Ale choć nic się nie stało, to chyba tego nie powtórzę. :) Zostanę przy moim starym zwyczaju, bo daje mi poczucie bezpieczeństwa i uważam, że jest obowiązkiem każdego kierowcy. Bo to kierowca jest „kapitanem” swojego samochodu. Takim pilotem, który w danym momencie jest najważniejszy, niezależnie od tego, kogo wiezie na pokładzie, z kim rozmawia przez telefon i jak bardzo mu się spieszy.

Jurrasic World – recenzja

Segritta

Jurrasic World – recenzja

Zła Matka

Segritta

Zła Matka

Segritta

Zdążyć przed menopauzą – czyli nowy spot zachęcający do robienia dzieci

Fejsbukiem zatrzęsło od oburzenia, gdy światło dzienne ujrzała nowa kampania Fundacji Mamy i Taty „Nie odkładaj macierzyństwa na potem”. Zdezorientowany Naród nie wie, co o niej myśleć. Fejsbuki mówio, że to zła kampania, bo sugeruje, że jedynym przeznaczeniem kobiety jest rodzenie dzieci. Mędrcy głowią się, jak interpretować pojawiający się na końcu spotu płacz dziecka. Szpitale psychiatryczne pękają w szwach od fali samotnych kobiet wpędzonych w depresję i próbujących odebrać sobie życie poprzez przejedzenie Nutellą. Pozostawione w domach miliony kotów umierają z głodu. Postanowiłam zażegnać kryzys i powiedzieć, co o tej kampanii myślę. Jestem świadoma, że na to właśnie czekał cały Internet. :) Ale najpierw spot:   Otóż zupełnie, ale to absolutnie nie widzę w tym spocie żadnej sugestii, że każda kobieta marzy o byciu matką. Czy jak widzicie w telewizji reklamę leku przeciwbólowego i jej bohater cierpi na straszny ból głowy, po czym dostaje tabletkę i ból mija – to zakładacie, że twórcy reklamy chcą ci wcisnąć tę tabletkę nawet, jeśli nie czujesz bólu? No nie. I w powyższym spocie też nie chodzi o to, że każda kobieta marzy o byciu matką. Chodzi o to, że te, które marzą, nie powinny tego odkładać na starość. Bohaterka filmu cierpi, bo chciała mieć dzieci, ale zaskoczyła ją suka Menopauza i teraz już może tylko adoptować. Chciała, ale za długo zwlekała. A nie „nie chciała, ale potem żałowała”. I tu się zgadzam, w pełni rozumiem, popieram i wiem, że biologia też niestety nie stoi murem za kobietami, które dopiero w wieku 50 lat postanawiają mieć dzieci. Dlatego jeśli chcesz mieć dzieci, to dowiedz się, kiedy Twoja mama i babcie miały menopauzę, oceń na tej podstawie, kiedy może pojawić się twoja – i postaraj się zdążyć przed nią. Weź też pod uwagę, że im później po trzydziestce się za robienie dzieci zabierzesz, tym trudniej może ci to wychodzić i tym większe ryzyko niektórych chorób. Ale nie ma nic złego w czekaniu na odpowiedniego partnera i „wyszaleniu się” wcześniej, bo z mojego osobistego doświadczenia wiem, że to po prostu fantastyczny scenariusz i można w nim się cudownie spełnić. Trzydzieści lat szalałam, niegotowa na zostanie mamą, potem dwa lata dojrzewałam do stałego związku i założenia rodziny i w końcu, w wieku 32 lat urodziłam Conana nad Conany, wielkiego wojownika, który nie daje mi spać po nocach. Nigdy nie byłam szczęśliwsza niż teraz – ale to nie znaczy, że byłam nieszczęśliwa bez dzieci. Oj nie. Mogłabym kilka książek napisać o moim bezdzietnym życiu i nie omieszkam o tych przygodach młodości z nutką tęsknoty potem Conanowi opowiadać :) W sumie to powinno być proste. Nie chesz dzieci? Nie miej dzieci. Chcesz? To tylko musisz zdążyć przed menopauzą. Nie musisz się wcale spieszyć i zachodzić w ciążę w wieku 25 lat. Niefortunnym słowem w spocie jest nie sam przekaz, ale słowo „później”, bo przecież to oznacza, że nawet osiemnastolatka nie powinna odkładać macierzyństwa na później i najlepiej, jeśli od razu zajdzie w ciążę. Jeszcze przed studiami w sumie. Dużo lepsze od „na później” byłoby „na starość” i wierzę, że to właśnie mieli na myśli twórcy kampanii. W spocie nie podoba mi się inna rzecz. Jego nieskuteczność. Bo ta kampania jest skierowana do kobiet w wieku rozrodczym, ale zupełnie do nich nie dotrze. Dotrze zaś do kobiet, które już dzieci mieć nie mogą i one poczują się dotknięte filmikiem. Jako dwudziestka nie chciałam mieć jeszcze dzieci. Wiedziałam, że kiedyś zachcę, ale to miało nastąpić dużo później. Gdyby wtedy ktoś mi pokazał taki spot, nie zrobiłby na mnie żadnego wrażenia. Robi na mnie wrażenie dopiero teraz, gdy już jestem dojrzałą kobietą, gotową na dziecko i potrafiącą sobie wyobrazić, jak druzgocząco smutnym byłoby się dowiedzieć, że ich mieć nie będę. Tak, tę emocję film uchwycił bardzo celnie, z bardzo smutnym efektem i przykro mi się to ogląda. Tylko po co. Przecież kampania ma działać na zupełnie inną grupę. Grupą tą są młodzi, wykształceni, dobrze zarabiający ludzie, którzy chcą mieć dzieci, ale boją się, że to jeszcze nie ten moment. Że nie dadzą sobie rady. Że nie mają wystarczająco dużo pieniędzy albo czasu. I wiecie co? Pewnie mają rację. Bo na dziecko nigdy nie jest dobry moment. Zawsze mogłoby być lepiej. Więcej pieniędzy, wyższe stanowisko w pracy… I jeśli to wszystko wokół komuś tak baaardzo przeszkadza, to może on tak naprawdę nie chce dziecka? Bo tacy ludzie naprawdę istnieją. I są wśród nich kobiety. Tak, kobieta też może nie chcieć dzieci i to wcale nie czyni jej gorszą kobietą czy „niepełną kobietą”. Za bezdzietnością przemawia mnóstwo zalet, które dla niektórych są po prostu ważniejsze od potrzeby przekazania genów: możliwość poświęcenia się pracy, podróżom no i ten absolutny święty spokój, gdy tylko się go zapragnie. O tym matki mogą tylko pomarzyć, bo jak już się zostanie mamą, to przez co najmniej kilkanaście lat można zapomnieć o świętym spokoju. To jest uliczka jednokierunkowa. Nie można już zmienić zdania i poddać aborcji pięcioletni płód. Można tylko wyrwać parę godzin, weekend lub dwa tygodnie raz w roku, jeśli dziecko jest na tyle duże, że można je dziadkom podrzucić. Dlatego naprawdę warto decyzję o posiadaniu dzieci podjąć świadomie. Tak samo jak decyzję o posiadaniu psa, co tłumaczę od lat ludziom zafascynowanym jakąś rasą lub jakimś słodkim szczeniaczkiem.. (tak, po raz kolejny porównuję dziecko do psa, bo to idealne porównanie jest i będę go jeszcze używać wiele razy :)) Poza ludźmi, którzy nie chcą mieć dzieci, są jeszcze ci, którzy chcą, ale którym się wydaje, że dziecko oznacza koniec świata, fortunę wydaną na ubranka i absolutne zakopanie się w pieluchach (i dlatego odwlekają decyzję o kolejne lata). To nieprawda. Z dzieckiem można podróżować, choć nie dokładnie tak samo jak wcześniej (Podróżniccy są tu świetnym przykładem). Dziecko można oszczędnie ubrać i zaopatrzyć w zabawki odziedziczone po dzieciach znajomych (my tak zrobiliśmy :)). Z dzieckiem można też spokojnie widywać się ze znajomymi, gadać, grillować, chodzić na spacery, na miasto i w gości. Moja pani ortopeda studiowała medycynę jako młoda mama. Nishka miała 19 lat, gdy zaszła w ciążę. Dziecko to naprawdę nie koniec świata i można, jesli się tylko chce, ogarnąć świat, będąc mamą. I właśnie to powinien, moim zdaniem, pokazywać spot: pozytywną stronę dzietności – zamiast negatywnej strony bezdzietności. Dwudziestoletnia Matylda chętnie zobaczyłaby na filmiku szczęśliwą, realizującą się młodą mamę, która mimo dziecka kończy studia i zdobywa wymarzoną pracę. Albo młodą parę, która z małym dzieckiem podróżuje po świecie. To są te pozytywne przykłady, które mogłyby młodych ludzi przekonać do rodzenia dzieci. Tylko… tak się zastanawiam… po co ich przekonywać? Nie chcę, by dzieci w Polsce rodziły się tylko po to, by płacić na moją emeryturę. Nie chcę, by gdziekolwiek dzieci się po to rodziły. Nie chcę, by ktoś podejmował decyzję o posiadaniu dzieci wabiony pozytywnymi stronami rodzicielstwa tak samo, jak nie chcę, by podejmował tę decyzję straszony negatywnymi stronami bezdzietności. W ogóle nie chcę, by ktokolwiek manipulował umysłami potencjalnych przyszłych rodziców w kwestii posiadania dzieci, bo to zbyt poważna decyzja, by ją podejmować w wyniku działania kija bądź marchewki. Do tego trzeba dojrzeć. Albo nie dojrzeć nigdy. Więc, reasumując, nie. Nie podoba mi się ta kampania.

Segritta

Czy powiedzieć partnerowi o zdradzie?

Jeśli spytać o to internety, odpowiedzą tak: - Oczywiście, że trzeba powiedzieć. To jedyne honorowe wyjście z tej sytuacji.  lub tak: - Jak już się zdradziło, to trzeba ponieść konsekwencje i nie ma że boli. Właśnie o to chodzi, że ma boleć. Powiedz partnerowi, jak okropnego czynu się dopuściłeś i przyjmij na klatę awanturę, która cię czeka, i na którą w pełni zasłużyłeś!  Też tak myślałam, gdy miałam 10 lat. Potem zrozumiałam, że zdradzona osoba cierpi najbardziej w momencie, gdy się o tej zdradzie dowie. Wcześniej żyje sobie w błogiej nieświadomości i cierpi najbardziej ten, który zdradził, bo go wyrzuty sumienia zjadają (mamy tam wtedy ten „zasłużony ból i cierpienie”, którym nasza kultura lubi obarczać zdradzającego). Nie ma nic honorowego w krzywdzeniu drugiego człowieka, bo w miłości jak w medycynie króluje zasada: primum non nocere, czyli przede wszystkim nie ranić. Jeśli ktoś tej zasady nie stosuje, to albo nie kocha, albo ma empatię na poziomie ameby. Ale tak naprawdę sprawa jest bardziej złożona, bo i zdrada zdradzie nierówna. 1. Jeśli zdradziłaś raz… …po pijaku, w delegacji lub w wyniku jakiegoś chwilowego zaćmienia zmysłów, ale szybko doszłaś do wniosku, że to był błąd i tak naprawdę twój partner jest jedyną, największą miłością twojego życia i już nigdy przenigdy nie popełnisz takiego błędu po raz drugi to… Nie mów.  Żyj ze świadomością tego błędu i zrób co w twojej mocy, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Trochę się pomęczysz, ale w końcu się przyzwyczaisz i będzie dobrze. Macie nawet szansę żyć długo i szczęśliwie. 2. Jeśli zdradziłaś po raz któryś i, znając siebie, będziesz zdradzała znowu, ale „to tylko seks” i tak naprawdę kochasz tylko swojego partnera. Najprawdopodobniej taka po prostu jesteś i taka byłaś, gdy się wiązaliście. Masz problemy z dochowaniem wierności seksualnej, nie jesteś stworzona do monogamii albo jesteś seksoholiczką. W tym ostatnim przypadku jest zawsze nadzieja w postaci terapii. W pozostałych jednak szanse na poprawę są znikome. Możecie oczywiście stworzyć wolny związek, który może być naprawdę czymś wspaniałym – ale obie strony muszą być go świadome i się na taki układ zgodzić. Jeśli do tej pory to nie nastąpiło, to najprawdopodobniej jesteście na dobrej drodze do stworzenia asymetrycznej relacji, w której ty udajesz, że nie zdradzasz – a on udaje, że nie wie, że go zdradzasz. Nie znam ani jednego związku, który by przetrwał taki układ, ale ..kto wie, może będziecie pierwsi. Tak czy owak… …nie mów.  Bo może jemu jakimś cudem jest dobrze w tym udawaniu. Może dopiero wypowiedziana zdrada sprawi, że pojawi się problem? Tylko błagam, zabezpieczaj się. I dobrze się zastanów, czy twoje zdrady nie są przypadkiem symptomem sytuacji nr 3 lub 4. 3. W waszym związku źle się dzieje i zdrada jest tylko efektem takiego kryzysu. Jesteście razem już długo. Niby kochasz swojego partnera, ale czegośtam ci nie daje. Może satysfakcji seksualnej, może czułości, może przestał ci imponować. Jest ci coraz gorzej w związku, ale różne próby jego naprawienia nic nie dały – ani rozmowy, ani terapia, ani romantyczny wyjazd we dwoje do Grecji. Generalnie chcesz z nim być, ale jakiś inny, starający się mocno o ciebie mężczyzna w pewnym momencie cię uwiódł, sprawił, że poczułaś się szczęśliwa i nie wiesz teraz, co z tym fantem zrobić. Chciałabyś ratować swój związek, ale na pewno nie na takich zasadach, na jakich teraz istnieje. Z drugiej strony myślisz, że może nie warto… Co wtedy? Powiedz. To może być po prostu Wasza ostatnia szansa na ratowanie związku. Jeśli nie powiesz, to on się przecież i tak rozpadnie. A jeśli powiesz, to może będzie to jakiś budzik, który Was zmobilizuje do pracy nad waszą relacją. Oczywiście może wydarzyć się coś zupełnie innego: on dowie się o zdradzie, spakuje się i odejdzie. Ale wtedy przynajmniej ty będziesz miała szansę na zrewidowanie własnych uczuć i może na pogoń za nim i staranie się o powrót do bycia razem. Tak czy owak, ja bym w takiej sytuacji postawiła wszystko na jedną kartę i powiedziała. 4. Zdradziłaś, bo nie kochasz swojego partnera. Może nie miałaś odwagi się rozstać albo z jakichś egoistycznych powodów chcesz jednak tkwić w tym związku jak najdłużej. Ale nie kochasz go. Może już nie kochasz, może nigdy nie kochałaś, może dopiero po poznaniu kogoś innego uświadomiłaś sobie, że „to nie była prawdziwa miłość”. Nie mów. Ale, do cholery jasnej, rozstań się z nim. Powiedz teraz to, co powinnaś była powiedzieć już dawno: nie kocham cię, więc to nie ma sensu. Oboje macie jeszcze szansę na stworzenie fajnego związku opartego na wzajemnej miłości. W takim związku będziecie szczęśliwi. Ale nie osiągniecie tego razem i warto ten fakt wreszcie zaakceptować. 5. Zdradziłaś, a teraz masz problemy natury zdrowotnej. Nie ma w sumie znaczenia, czy to „tylko” jakaś uleczalna choroba weneryczna czy wirus HIV. W takim wypadku twoim psim obowiązkiem jest powiedzieć o zdradzie, i to nie tylko swojemu partnerowi. Powiedz: Partnerowi, kochankowi, a także wszelkim poprzednim partnerom seksualnym, jeśli nie masz pewności, w którym momencie mogło dojść do zarażenia. Tu już nie chodzi o rozkminki w stylu Bravo Girl, kocha/nie kocha, dwie połówki pomarańczy i takie tam. Tu może chodzić o czyjeś życie.     PS. Tekst jest pisany do czytelniczki, ale tylko dlatego, że 70% czytelników tego bloga to kobiety. W istocie adresatem tego artykułu może być każdy, niezależnie od płci. Mężczyźni przecież też zdradzają. I podlegają tym samym zasadom moralnym. :)

Segritta

Kilka przemyśleń o wdzięczności

Moja przyjaciółka uwielbia gotować. Nie tylko gotować zresztą. Ona generalnie lubi rozpieszczać bliskich, opiekując się nimi, rozmawiając w potrzebie, przygotowując przemyślane prezenty i organizując imprezy niespodzianki. Przywykliśmy do tego i nauczyliśmy się, że to rozpieszczanie jest czymś normalnym. Kilka dni temu Seba musiał spędzić cały dzień poza domem, a ja zostałam sama z noworodkiem. Nie każda mama ma to szczęście, że jej dziecko przesypia większość czasu i je co 3 godziny – a nawet te mamy mają czasem gorsze dni, a właściwie to ich dzieci mają gorsze dni i dają rodzicom do wiwatu. Mój samotny dzień z Conanem wyglądał więc tak, że prawie bez przerwy go karmiłam, przewijałam, tuliłam, kołysałam lub cała w nerwach rozkminiałam, czy dany płacz oznacza „jestem głodny” czy może „coś mnie boli” – a płaczu było sporo. Nie miałam kiedy zrobić sobie czegoś do jedzenia, a głupią herbatę robiłam partiami, bo co chwilę musiałam wracać do Conana. Zagotować wodę, nakarmić dziecko, zalać herbatę, przewinąć dziecko, posłodzić, pokołysać, zamieszać, znowu nakarmić… Pod koniec dnia byłam już naprawdę sConana. Zadzwoniłam więc do mojej przyjaciółki, która miała tego dnia mnie odwiedzić i poprosiłam ją, żeby może przy okazji przywiozła mi coś do jedzenia. Wiecie, co zrobiła? Przywiozła składniki na zupę, ugotowała mi ją, pozmywała, sprzątnęła kuchnię, zostawiła jedzenie na później i zaoferowała, że w każdej chwili mam dzwonić, gdybym czegoś potrzebowała. Niby prosta pomoc, ale ta zupa to było dokładnie to, czego potrzebowałam. I zdałam sobie wtedy sprawę, że zdecydowanie za rzadko mówię mojej przyjaciółce, jak bardzo doceniam jej pomoc i jak cholernie wdzięczna jestem losowi, że mi ją kiedyś na drodze postawił – że mogę mieć tak cudowną, opiekuńczą kobietę w moim życiu. Kogoś, na kogo mogę liczyć i kto, jestem pewna, nie zostawi mnie w potrzebie. Są wokół nas tacy ludzie, ale bardzo często ich nie zauważamy, dopóki nie wydarzy się coś złego. Dopiero wtedy widać, który z naszych przyjaciół ma dla nas czas, a który nagle go nie ma. Który pożyczy pieniądze, ugotuje zupę, spotka się, żeby po raz setny porozmawiać o jakimś smutnym temacie… Ci przyjaciele są najlepsi i naprawdę warto ich po prostu, po ludzku, DOCENIĆ. Nie trzeba im robić żadnych drogich prezentów. Czasem wystarczy po prostu pokazać, że ich pomoc nie jest dla nas czymś oczywistym, że ją zauważamy. Wystarczy po prostu podziękować za to, co dla nas robią. Bo niezależnie od tego, jak bardzo ktoś lubi gotować lub sprawiać prezenty, zawsze miło jest usłyszeć szczere „dziękuję” i zobaczyć prawdziwą wdzięczność w oczach obdarowanego. Dlatego wstań teraz od komputera i marsz do mamy, podziękować jej za obiady, które ci gotuje od 15 lat. Otwórz maila i napisz wreszcie zwykłe „co słychać?” do kumpeli, z którą się nie widziałeś od lat, a u której mieszkałeś kiedyś miesiąc, bo nie miałeś gdzie się zatrzymać po przeniesieniu się do Warszawy. I zadzwoń do przyjaciela, który pożyczył ci pieniądze, gdy nikt inny akurat nie miał nic na koncie. Może teraz on potrzebuje twojej pomocy. Tekst ten powstał we współpracy z marką Prima, która zorganizowała akcję „Paczki Wdzięczności„. Akcję, która jest mi bliska między innymi dlatego, że urodziłam się w latach 80′ i pamiętam, jak wiele znaczyła dla Polaków pomoc z zagranicy. Odpowiedź na tę pomoc, po tylu latach, jest tak wzruszającą inicjatywą, że bez wahania zgodziłam się wesprzeć kampanię, zachęcając Was do wzięcia udziału w pewnym przedsięwzięciu. Otóż 4 czerwca na Facebooku mają pojawić się podziękowania za pomoc otrzymaną w przeszłości – nie tylko tę z lat 80′, nie tylko tę w postaci paczek. Każdy, kto czuje, że ma za co komu wyrazić wdzięczność, może się dołączyć do akcji i wpisać swoje podziękowania w specjalnej aplikacji, która potem opublikuje je wszystkie na Facebooku tego samego dnia, o tej samej godzinie. Dodatkowo podziękowania biorą udział w konkursie przygotowanym przez Primę. Aby wziąć udział w akcji, wejdź tu (klik) i wpisz swoje podziękowania.

6 moich ulubionych programów telewizyjnych

Segritta

6 moich ulubionych programów telewizyjnych

Telewizja umiera. To śmierć bardzo powolna, więc może nie nastąpi za mojego życia, ale jestem przekonana, że moje dzieci już będą świadkami tego zgonu. Zastąpi ją inna telewizja, taka bardziej interaktywna, dająca widzowi większy wybór – a i twórcom większy dostęp do publiczności. Myślę, że będzie to coś w rodzaju youtuba w jakości telewizyjnej, z jakimś nowym, sprytnym systemem odtwarzania. Np. będziemy programować sobie telewizory w domu, żeby same włączały się codziennie o 9, kiedy to nasz ulubiony youtuber publikuje swój zajebisty show. Potem będziemy mogli sobie włączyć „playlistę wszystkich najnowszych odcinków naszych ulubionych twórców” a wieczorem usiąść przy dowolnie wybranym filmie na serwisie, w którym opłacamy miesięczny abonament za dostęp do całej filmowej bazy wszechświata. I to wszystko na jednym playerze. Nie ma jeszcze tych narzędzi. Ale zaraz będą. I będą zajebiste. Każde z nich będzie nam dawało dostęp do WSZYSTKICH twórców, WSZYSTKICH programów i będziemy mogli sami sobie z tego wszystkiego sklecić WŁASNY program telewizyjny dla czegoś w rodzaju WŁASNEGO kanału telewizyjnego. Ale to się jeszcze nie stało. :) Teraz nie mamy wszystkiego po swojemu, tylko wybrany pod publiczkę kontent rozsiany po wielu kanałach i przerywany zdecydowanie za dużą liczbą reklam, za które reklamodawcy srogo jeszcze przepłacają. Póki jeszcze tę telewizję mamy i nie została ona zupełnie zalana programami w stylu „trudne sprawy”, „szkoła” itp. (bo mam wrażenie, że wszędzie takie potworki teraz lecą i robią ludziom wodę z mózgu), wyłapuję w niej kilka fajnych programów, które autentycznie lubię i których byłoby mi żal, gdyby zniknęły. Oto one:

Jestem piękna, bo…

Segritta

Jestem piękna, bo…

Segritta

Kobieta w połogu powinna być wachlowana!

Pamiętam te rozmowy z przyjaciółką… Że jak urodzę, to nie będę miała czasu na przyjaciół, bo się zakopię w pieluchach, sypiać nie będę, no nie będzie jak się spotkać. Ja twierdziłam, że będzie inaczej. Na co ona, że każdy tak mówił, a potem przychodził potwór połóg i już nigdy nic nie było jak dawniej. Bo to od połogu się wszystko zaczynało. (do muzycznej ilustracji tekstu o połogu najlepiej pasuje ta ścieżka dźwiękowa) Połóg to okres 6 tygodni po porodzie, gdy organizm kobiety stopniowo powraca do stanu sprzed ciąży a ona i dziecko uczą się wzajemnie swojej obsługi. Bo to nie tylko termin określający stan matki, ale też jej relacji z dzieckiem – kiedy to oboje muszą wiele się nauczyć, złapać wspólny rytm karmienia, spania i zabiegów pielęgnacyjnych. Macica się kurczy, rany goją, opuchlizna ustępuje, dziecko zaś je, śpi i sra, od czasu do czasu domagając się lulania – i we wszystkim niezbędna jest mu mama. To jest chyba najbardziej zaskakujący czas w moim życiu i choć wiele słyszałam o początkach macierzyństwa od innych matek – dopiero moje własne doświadczenie tak naprawdę otworzyło mi oczy. Już rozumiem. I już wiem, jak wyjaśnić tę tajemnicę przyjaciółce, innym ciężarnym oraz facetom, którzy po prostu nie zdają sobie sprawy z wielu elementów tego czasu. „Nie będziesz miała na nic czasu!” OK, to prawda. W pierwszych dniach łapałam się na tym, że nic nie jem, a żeby pójść pod prysznic, musiałam angażować do pomocy mamę lub faceta. No bo przecież nie zostawię dziecka bez czujnej pary oczu i troskliwej pary rąk. Nawet na 5 minut. No właśnie. Brak czasu na pracę, przyjaciół i samą siebie w dużej mierze nie wynika z faktycznego braku czasu, ale z braku chęci na robienie czegokolwiek innego niż zajmowanie się dzieckiem. Odpowiadają za to narkotyki, jakimi szprycuje młodą mamę Natura tuż po porodzie. No mogę godzinami patrzeć na mordkę Conana i jest to zajęcie o niebo ciekawsze niż telewizja, książka czy znajomi. Mogę zostawić go zdrowego, przewiniętego i nakarmionego na pół godziny i wziąć tę kąpiel, ale.. po prostu nie chcę. To trochę jakbyś dostał megawciągającą książkę do czytania i cały dzień tylko myślał o tym, że jak wrócisz do domu, to otworzysz tę książkę i będziesz czytał dalej. Takie jest dziecko tuż po narodzinach. Mam ochotę je zjeść, wytarzać się w nim, wyperfumować jego zapachem, owinąć się w jego miękkość i generalnie żyć tylko patrzeniem w jego oczy i czekając na uśmiech, który pojawia się tak niespodziewanie. Myję się i jem tylko przez rozsądek ;) Tak, dziecko jest absorbujące, bo wymaga ciągłej czujności, ale nie przesadzajmy, że to jakiś koniec świata. W tych interwałach półtoragodzinnych pomiędzy karmieniami można robić różne pozadzieciowe rzeczy. Trzeba tylko pamiętać, że każda z nich musi być podporządkowana dziecku – czyli że trzeba będzie je czasem przerwać, przełożyć na później lub w ogóle zostawić. Ten artykuł na przykład piszę już od trzech dni, w tych małych przerwach między karmieniem, przewijaniem i tuleniem. :) Pisanie tekstu jest przy dziecku trudne, bo ciężko się skupić, ale już grać w karty można – zwłaszcza, jeśli stół jest na odpowiedniej wysokości i można tylko tulić śpiące dziecko na zmianę z karmieniem go piersią, nie przerywając gry. Mam bardzo wygodne dziecko. Mozna z nim spokojnie grac w karty, nie przerywajac nawet na karmienie. :) #conan #conanthebaby #złamatka #zlamatka #karty #cards #baby Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 6 Maj, 2015 o 1:56 PDT Naćpanie oksytocyną też jakby łagodnieje i z czasem coraz częściej oddaję małego pod opiekę Sebie lub MR, a sama zajmuję się sobą lub pisaniem. No i zaczęłam odciągać mleko, żeby za miesiąc mieć zapas wystarczający do wyjścia z przyjaciółmi na miasto i picia kulturalnie whisky do białego rana. :) Z pełną stanowczością podtrzymuję tezę, że bycie mamą jest mniej męczące niż bycie kierownikiem produkcji, co oczywiście nie oznacza, że jest łatwe. Po prostu bycie kierownikiem produkcji jest trudniejsze. :) „Dziecko nie da ci spać!” No racja. Tu myślałam, że będzie lepiej, ale niestety Conan, gdyby mu pozwolić na jedzenie na żądanie, to by mnie budził co godzinę. Ma co prawda takie dwie fazy w ciągu doby, gdy sam z siebie przesypiał po 3 godziny, ale były bardzo niepewne, nieregularne i to mi nie wystarczało, żeby samej się wyspać. Dlatego wprowadziłam mu jednak pewne ograniczenia, o których napiszę więcej w artykule o karmieniu piersią. Teraz zaś zaatakował mnie tak zwany „kryzys laktacyjny”, czyli mam mniej mleka niż wcześniej, przez co Conan się nie najada, więc właściwie ssie pierś bezustannie. Jest godzina 10, jestem po nieprzespanej nocy, podczas której karmiłam go chyba z 10 razy. Spaaaaaać. Jedynym rozwiązaniem na brak snu poza kryzysem laktacyjnym jest zaś dostosowanie się do dziecka i jego rytmu. Śpi? Też śpij. Olej sprzątanie, gotowanie lub inne pierdoły. To zrobisz, jak się wyśpisz. OK, nie wyśpisz się, bo np. ja potrzebuję do wyspania się 8 – 9 godzin nieprzerwanego snu, a takie drzemki na 3 godziny (i to z czujnością 100, bo matka nie może spać jak kamień) to tylko namiastka wypoczynku. Ale 3 godziny lepsze niż nic. Na pocieszenie młodym mamom dodam, że długość nocnego snu Conana wydłuża się z dnia na dzień, i to tak dość wyraźnie. Czuję, że za miesiąc lub dwa będzie już tylko jedna pobudka w nocy około godziny 3, a jak mały będzie miał pół roku – prześpi już całe 6 godzin. „Będziesz miała problemy z karmieniem” Piszę o tym oddzielny tekst, więc nie będę się tu rozwlekać, ale grunt, że ani z mlekiem ani z odruchem ssania u małego nie było żadnego problemu. Kilka dni po porodzie miałam problem z bolesnością piersi i brodawek sutkowych, przy nawale (Nawał i Kryzys Laktacyjny to też dwa potwory śmiało konkurujące z Połogiem). Ale potem ból minął i teraz jest wszystko bajecznie :) W ogóle karmienie piersią mnie mocno zaskoczyło pod kilkoma względami, ale o tym w następnym artykule. Jak sobie radzą samotne matki!? Nie jestem w stanie tego pojąć. Serio. Bez pomocy Seby lub mamy nie dałabym sobie rady, więc kobieta, która wraca do domu z dzieckiem i nie ma przy sobie rodziców lub partnera, jest dla mnie siłaczką. Jest tyle rzeczy, których sama nie zrobię: począwszy od powrotu z dzieckiem ze szpitala , przez różne zakupy, rejestracje w przychodniach, zrobienie herbaty, pomoc w lulaniu płaczącego dziecka, gdy chcę się trochę przespać w spokoju, noszenie wózka, karmienie (mnie, nie dziecka), podawanie różnych kremów, pieluch, gdy się skończą.. eh.. mogłabym długo tak wymieniać. Bo choć można w połogu znaleźć chwilę dla siebie lub na pracę, to jest też mnóstwo spraw, których samotnie załatwić nie sposób – albo jest to po prostu bardzo trudne. Najgorsze są pierwsze dni, tygodnie. Potem robi się coraz łatwiej, bo mama zgrywa się z dzieckiem i uczy się jego rytmu, nabiera wprawy w przewijaniu i rozpoznaje rodzaje płaczu. Ale początki są naprawdę trudne. Emocjonalnie byłam wyprana po szpitalu. Zmęczona, niewyspana, głodna – choć z tego ostatniego nie zdawałam sobie sprawy. Ciągły stres: czy on nie płacze, bo jest chory? Czy na pewno nie jest mu za zimno? Czy dwa dni nierobienia kupy to norma? Nowe uczucia, nowa rola, brak fizycznych sił i wiedzy, jak obsługuje się noworodka. Musiałam (i chciałam!) zdać się na instynkt, ale do tego musiałam mieć możliwość skupienia się na dziecku. Tak, to jest moment, gdy cholernie potrzebna jest pomoc. Spokojna, wyrozumiała pomoc, która potrafi życie początkującej matce uratować. Przewijanie dziecka, codzienna kąpiel malucha, pomoc w podawaniu różnych przedmiotów, poduszek, ubrań oraz robienie posiłków dla mamy – to wszystko może wziąć na siebie tata lub rodzice młodej mamy. Wspomnę też o tym, że laktacja jest w dużej mierze zależna od samopoczucia matki. Dlatego tak ważne, żeby nie miała dodatkowych zmartwień, by była jak najbardziej wyluzowana i wypoczęta, jak się da i żeby było jej wygodnie. Wtedy mleko leje się strumieniami. :) Dlatego, drodzy panowie, bierzcie urlopy tacierzyńskie i powachlujcie swoje kobiety podczas połogu. Należy im się. Baby blues i depresja poporodowa. To podobno dwie odrębne rzeczy i na szczęście żadna depresja (jeszcze!) mnie nie dopadła, ale doskonale pamiętam pierwsze dni po porodzie, gdy potrafiłam popłakać się z następujących powodów: – Bo on jest taki piękny! – Bo ja go tak strasznie kocham! – Bo jestem taka szczęśliwa! – Bo świat jest taki zły. – Bo on może zachorować. – Bo kiedyś mnie zostawi i pojedzie na studia. – Bo w wiadomościach mówili o zamordowanej nastolatce. Co też muszą czuć jej rodzice! – Bo miałam zły sen. Za każdym takim atakiem płaczu tłumaczyłam sobie, że to chemia jest. Że zelżeje, że osłabnie. Wrócę do żywych. I faktycznie, z dnia na dzień jest coraz lepiej. Seks podczas połogu Ha Ha ha Hah hahahha ah ah aha hh ahahhahahah aha ha ha hahhhah ha h hha hhha hahahhahaha ha ha ha ha ha h ahahhaha ha ha hh ha h hhhhHAHHHA  AHHa h h AH AHHAH h HA HH AH h AH H hh HA h HA HA AHh H  hHA AHAHH AHA HH AHAAAA AH HHAH H H AH HAH AH AH HA HA HA AH HAHA H HAH hah ha hh ah ha ha h h ahh hah h h haaa  a a a  a a  aaaaaa  ziieeeeeeeeew… chrrrr…. chrrrr…. chr….. rrrrr….. chrrrrr….

Moje ulubione miejsca w Warszawie

Segritta

Moje ulubione miejsca w Warszawie

Segritta

Dwie reklamy leków dziecięcych, które powinny być zabronione

Wiem, że z czegoś trzeba żyć a biedni producenci leków i suplementów diety też płacą rachunki za prąd i muszą w coś ubrać swoje potomstwo, ale jest pewien poziom przyzwoitości, którego się nie powinno przekraczać. Granica przebiega tam, gdzie jakiemuś dziecku może stać się krzywda. Dlatego uważam dwie aktualnie promowane w telewizji i w radio reklamy za wyjątkowe skurwysyństwo. Reklamują one dwa suplementy diety, które – jeśli działają – powinny być dostępne tylko na receptę. A jeśli nie działają – powinny być w ogóle wycofane ze sprzedaży, bo po co to komu. Mowa o reklamie środka „Apetizer„, który ma wzmagać apetyt dziecka i sprawiać, że będzie jadło nawet wtedy, gdy nie jest głodne. Oraz o reklamie „Tulleo„, czyli środka, który ma usypiać dziecko, które nie jest śpiące. Nie twierdzę, że nie ma dzieci, których brak aptetytu lub problemy ze snem nie wymagają farmaceutycznego wsparcia – ale to nie rodzic powinien decydować o takiej konieczności – tylko lekarz. Bo przeciągająca się bezsenność u dziecka lub brak apetytu przy faktycznym zapotrzebowaniu na pokarm to niewątpliwie znak jakiejś choroby i warto poznać jej przyczynę. Leczyć ją. A więc powinno się z czymś takim zgłosić do lekarza. Zdrowe dziecko nie zagłodzi się na śmierć. Zdrowe, aktywne, wesołe dziecko, które poza brakiem apetytu nie przejawia żadnych oznak choroby najprawdopodobniej po prostu NIE JEST GŁODNE. Ma małe zapotrzebowanie na jedzenie: może w ogóle, bo taki ma metabolizm – może akurat w danym okresie. Zdrowe dziecko naprawdę może przeżyć cały dzień o kromce chleba z masłem, bo tylko na to ma ochotę (Vide mój przykład. Całe dzieciństwo żywiłam się dość marnie chlebem z masłem lub z nutellą oraz jajkami. Żyję. Mam się dobrze. Poza okropnymi poglądami i rosnącym egocentryzmem nie mam żadnych chorób). Następnego dnia zje więcej. Poza tym na pewno sporo pije. A i może jakiegoś cukierka od babci dostaje bez Twojej wiedzy. Dużo większym zagrożeniem dla dzieci jest otyłość, do której doprowadzają przekarmiający rodzice. Nie pozwalając dziecku poczuć głodu i samodzielnie decydować o ilości zjadanego pokarmu chowamy sobie grubasa, potencjalną ofiarę zawału serca lub cukrzycy. Nie decyduj za dziecko, jak wiele jedzenia potrzebuje. Decyduj tylko, JAKIEJ JAKOŚCI jedzenia potrzebuje, eliminując niezdrowe jedzenie z jego jadłospisu (np. zastąp słodycze owocami lub colę sokiem owocowym i nie stołuj się w fastfoodach, ilekroć wychodzicie na miasto), ale zostaw w spokoju jego apetyt. Tu już nawet nie chodzi o sam Apetizer, którego działanie wzmagające apetyt jest wątpliwe (to po prostu mieszanka witamin i różnych wyciągów, które mają poprawić trawienie), ale o samą rodzicielską próbę wpychania w dzieci jedzenia. Nie róbmy tego. Podobnie z tym spaniem. Świetnie opisał to Blog Ojciec, więc nie będę się rozpisywać (w ogóle Bloga Ojca polecam z całego serca, bo fajnie facet pisze o rodzicielstwie). W dużym skrócie: zdrowe dziecko śpi. Prędzej czy później, na dłużej lub krócej, ale zaśnie. Zwłaszcza, jeśli jest zmęczone aktywnym dniem. Albo jeśli po prostu taki mu wprowadziliśmy rytm dnia. Oczywiście będą takie dni i takie sytuacje, gdy to zasypianie się przeciągnie (bo emocje, bo jakiś stres, bo zły sen, bo przeziębienie, bo była drzemka za dnia), ale to nie jest powód, żeby faszerować dziecko farmaceutykami. Jeśli Twoje dziecko ma długotrwałe problemy z zaśnięciem, to zgłoś się z nim do lekarza. Nie zagłuszaj problemu środkami nasennymi, bo to słabe jest. Na koniec małe porównanie do „dorosłej” sytuacji. Wyobraź sobie, że na spacerze w parku źle stawiasz stopę na kamieniu, przewracasz się i zaczynasz czuć ostry ból w kostce. Co robisz? – Zgłaszasz się do lekarza, który robi ci prześwietlenie i sprawdza, czy nie ma złamania? – Próbujesz postawić nogę i po chwili odpoczynku stwierdzasz, że to tylko niegroźne naciągnięcie, więc oszczędzasz nogę, nie robiąc tego, co sprawia ci ból? A może… – Bierzesz mocny lek przeciwbólowy, czekasz aż zadziała i idziesz dalej, ryzykując dalsze uszkodzenia…? A może w ogóle odrąbujesz nogę?

Segritta

Szort 47

Właśnie wróciłyśmy z MR z pierwszego spaceru Z Conanem. Takiego z wózkiem, po parku, z obowiązkowym elementem zatrzymywania się przy spacerujących sąsiadach i znajomych, żeby się im Conanem pochwalić i posłuchać zachwytów nad jego boską urodą. W drodze powrotnej na szyi Conana usiadł jakiś dziwny owad. Ni to muszka, ni to osa, ni to żubr. Takie dziwne coś. Oczywiście błyskawicznie to coś strąciłam z jego skóry, coś zabzyczało w powietrzu i uciekło. Idziemy dalej, mija 5 minut a ja widzę na szyi Conana zaczerwienienie z kropką. No normalne ugryzienie. Niby standard w lecie… ale… pierwsza myśl: wracam tam, znajduję tę bestię i powoli zabijam, żeby cierpiało i żeby wszystkie inne owady wokół wiedziały, czym się kończy zadzieranie z Conanem. Chwila zastanowienia… Nieee… to przecież głupie. Jak ja niby znajdę tego owada? Lepszy pomysł mam. Wrócę do domu, znajdę jakiś leksykon owadów, znajdę ten cholerny gatunek i poświęcę życie na fundację mającą na celu wyeliminowanie każdego osobnika tego gatunku z powierzchni ziemi. Tak. To dużo lepsza metoda. Współczuję mojej przyszłej synowej. ‪#‎odwaliłomi‬ ‪#‎pierdolniętamatka‬ ‪#‎iseedeadinsects‬ ‪#‎allworkandnoplaymakesmatiadullgirl‬ ‪#‎łapypreczodconana‬!

Segritta

12 mało znanych faktów o mnie – część druga

Podejmuję urwaną listę ze starego wpisu, bo wysłaliście mi po nim mnóstwo maili z prośbami o więcej. A tak serio, to nikt o nic nie prosił, ale jako egocentryczna, urodzona blogerka wprost uwielbiam pisać o sobie :) Kocham Star Wars i Władcę Pierścieni, choć teoretycznie ich wielbiciele stanowią dwa odrębne zbiory. Nie trawię Harrego Pottera. Jem średnio 3 jajka dziennie. W ogóle uważam, że jajka to pokarm bogów i nigdy nie mam ich dość. Kocham też masło (może dlatego wymieniam kuchnię francuską jako jedną z moich ulubionych). Cholesterol w normie. Serio. Moim pierwszym komputerem był Macintosh Classic. Moją pierwszą grą (sapera i tetrisa nie liczę) był Super Mario na Gameboyu. W sumie jego też nie powinnam liczyć. Niech więc będzie Doom… ale to nie moje, tylko na informatyce w szkole graliśmy. OK, pierwszą MOJĄ grą komputerową był „Mist”. Pierwsza kupiona kaseta magnetofonowa – Get a Grip Aerosmisth za 11 tys. zł na targu w Karwi. I choć uwielbiałam Aerosmith, miałam po tym zakupie poczucie lekkomyślnie wydanych pieniędzy. Na pierdoły! To chyba wpływ wychowania przez oszczędną matkę. Nigdy nie kochałam się w żadnym aktorze lub piosenkarzu. Nie wieszałam sobie niczyich plakatów na ścianie i nie wielbiłam żadnego celebryty. Tak Bogiem a prawdą, trudno mi wymienić jakiś „autorytet”. No, chyba że weźmiemy pod uwagę różne wąskie dziedziny nauki, w których kilka autorytetów wymienię. Nie lubię koncertów. Jakość dźwięku jest słaba. Tłum ludzi się o siebie obija, jest głośno, niewygodnie, ogólnie wolę sobie płytę puścić w domu niż iść na koncert. Wyjątek stanowią najmniejsze koncerty świata, czyli gdy zespół gra dla około dziesięciu osób (byłam raz na takim koncercie Marillionu). Kawę lubię pić dopiero po południu, a przynajmniej 2 godziny po wstaniu. Nie wierzę w przesądy, horoskopy, bogów greckich, pogańskich ani chrześcijańskich. W ogóle nie „wierzę”. Wiem – albo nie wiem. Wciąż nie przepadam za dziećmi. „Nie lubię” to może za dużo powiedziane, ale fakt, że zostałam matką, wcale nie sprawił, że nagle zaczęłam rozczulać się nad niemowlakami. Conan jest piękny i tyle. Inni nie mieli tyle szczęścia. Sorry. :) Ciąża nie pozostawiła na moim brzuchu żadnego rozstępu, mimo że niczym się nie smarowałam. In your face, kremy! #dobregeny Nie lubię piwa. Nawet nie wiecie, ile fajnych kampanii mi przez to przeszło koło nosa… Ale za każdą taką propozycją musiałam, zgodnie z prawdą, odpowiadać, że nie mogę reklamować alkoholu, który mi nie smakuje (z góry uprzedzam, że Somersby, choć jest piwem, nie ma dla mnie smaku piwa. Stąd moja do niego niesłabnąca miłość). Kocham deszcze i burze. Uważam, że są piękne i takie… dramatyczne.

Segritta

Większość Polaków źle odmienia te imiona i nazwiska

Sprawdźmy, jak Wy sobie z nimi poradzicie. Teoretycznie to proste: język polski ma coś takiego jak deklinacja, czyli odmiana rzeczowników przez przypadki. Odmieniamy więc zawsze imię i nazwisko – no, chyba że wyjątkowo jest nieodmienne, ale zapewniam, że to raczej wyjątki. Jeśli jest sobie Kasia Kowalska, to mówimy „nie lubię Kasi Kowalskiej” a nie „nie lubię Kasia Kowalskiej”, prawda? W takim razie proszę o odmianę tych imion i nazwisk: Woody Allen – Lubię filmy w reżyserii ….. Robin Hood – Widziałeś tego …… z Kevinem Costnerem? Johnny Walker – Nalej mi, proszę, jedną szklaneczkę …… Harry Potter – Lord Voldemort to taka postać z ……. Mam nadzieję, że poradziliście sobie śpiewająco, pamiętając o zasadzie z pierwszego akapitu. Prawidłowa odmiana to oczywiście: Woody’ego Allena, Robina Hooda, Johnnego Walkera, Harry’ego Pottera (tak, wiem, mi też intuicyjnie pasuje bardziej zapis „Harrego”). Sęk w tym, że te imiona i nazwiska tak bardzo nam już weszły w krew w mianowniku – i jednocześnie są tak obco brzmiące – że często Polacy odruchowo traktują je jak jeden wyraz, odmieniając w efekcie tylko nazwisko. Wychodzą z tego takie kwiatki jak „Lubię filmy Woody Allena”, „Widziałeś tego Robin Hooda z Kevinem Costnerem?”, „Nalej mi, proszę, jedną szklaneczkę Johnny Walkera”, „Lord Voldemort to taka postać z Harry Pottera”. Ciekawe zjawisko. I na pewno sami pamiętacie jeszcze kilka podobnych przypadków. Z przyjemnością poczytam o nich w komentarzach. :)

Segritta

Naćpana oksytocyną

Breaking news – urodził się pierwszy piękny noworodek na Świecie! Live-streamingu nie było, ale za to postanowiłam Wam opisać moje porodowe doświadczenia, bo czymś takim naprawdę trudno się nie podzielić. Najpierw trochę takiego filozoficznego pierdololo, które możecie spokojnie ominąć, jeśli interesują Was tylko konkrety :) Jesteśmy rozpieszczeni przez własną kulturę i postęp technologiczny. Gdy tylko złapiemy przeziębienie, idziemy po leki do apteki. Gdy jesteśmy głodni, zamawiamy pizzę lub idziemy do najbliższego sklepu po składniki na obiad. Nawet będąc fanami mięsnych potraw, nie musimy na nic polować ani niczego własnoręcznie zabijać. Nie musimy mierzyć się z brakiem wody, ciepła czy nawet z nieczystościami, bo każdy ma w domu kran z bieżącą wodą, kaloryfer, toaletę i pralkę. Nie musimy już łazić do lasu na dwójeczkę, prać ubrań w przeręblu i martwić się, czy nie umrzemy z zimna, gdy zgaśnie ogień. Mamy w związku z tym tak wiele wolnego czasu, że możemy poświęcić go np. sztuce, uprawianiu sportu dla przyjemności lub graniu w gry komputerowe, martwiąc się nie o przetrwanie, ale o to, czy stać nas będzie na wymarzone wakacje. Właściwie wszystkie nasze problemy są już tak abstrakcyjne dla człowieka pierwotnego, że nie trzeba sięgać po hasło „internet” lub „social media”, żeby takiego dzikiego, pierwotnego homo sapiens zadziwić. Wystarczy „bidet” lub „aspiryna”. Dziwa nad dziwy. Jest jednak coś, co właściwie nie zmieniło się od dawna pomimo różnych udogodnień, które zaserwowała nam współczesna medycyna. Tym czymś jest ciąża, poród i połóg, czyli czas, kiedy kobieta, chcąc nie chcąc, cofa się do czasów pierwotnych ludzi i tak samo jak tamte kobiety przechodzi przez cały proces tworzenia człowieka. Panowie, uwierzcie mi, tego nie da się podrobić. Oczywiście, mamy dużo łatwiej niż kiedyś. Przede wszystkim już tak często nie umieramy przy porodzie. Właściwie rzadko to się zdarza. Masa leków, kosmetyków i urządzeń przychodzi nam też z pomocą, gdy pojawiają się problemy. Ale mimo wszystko nie znaleziono jeszcze lepszego i zdrowszego porodu niż naturalny oraz lepszego i zdrowszego karmienia niż cyckiem. A podczas ciąży musimy zrezygnować z genialnego odkrycia Fleminga i na przeziębienie pijemy herbatkę z sokiem malinowym lub jemy kanapki z czosnkiem. Dla wielu kobiet to pierwszy moment w życiu, gdy nie biorą antybiotyku, który przecież lekarze tak lekką ręką wypisują jako panaceum na każdą chorobę. Pamiętam, gdy pytałam mojej lekarz prowadzącej ciążę o sposób na mdłości w pierwszym trymestrze. Radziła częste, ale małe posiłki. Puchnące nogi? Trzymać w górze. Ból gardła? Pić mleko z miodem. Moja i tak obniżona odporność w trakcie ciąży nie została wsparta właściwie żadnym lekiem, nie licząc suplementów w postaci witamin i minerałów. Nie mogła być. To by zaszkodziło dziecku. A jednak mój organizm dostawał i dostaje kosmiczne dawki różnych silnych substancji, które sam sobie serwuje. To one powodują wahania nastrojów w ciąży, różne zachcianki, obniżoną odporność organizmu i przygotowanie ciała do porodu. To one też są odpowiedzialne za to, że karmię małego za pomocą cycków, które wcześniej były tylko ozdobą. To one sprawiają, że potrafię się rozpłakać, bo… on jest taki zajebisty! Żadne narkotyki z czarnego rynku mi tego nie dadzą. Najsilniejsze dragi to te, które mam już w sobie jako matka. I choć to generalnie niefajne – być w ciąży, rodzić i znosić te wszystkie minusy związane z macierzyństwem – to jednak możecie nam, panowie, pozazdrościć tego prymitywnego, intensywnego doświadczenia, którego nigdy nie przeżyjecie, bo matka natura nie dała Wam macicy. No, a teraz obiecane konkrety, czyli historia mojego porodu, którą możesz spokojnie ominąć, jeśli nie chcesz czytać o szczegółach takich okropności jak poród… Fuj przecież. Przez całą ciążę nastawiona byłam na poród naturalny, i to taki bez znieczulenia, bo często przedłuża ono akcję porodową i niepotrzebnie komplikuje poród. Z wielu względów jest to najzdrowsze – zarówno dla matki jak i dla dziecka – rozwiązanie, choć oczywiście nie mam żadnych uwag do kobiet, które decydują się na cesarskie cięcie z lęku przed bólem. Samopoczucie matki jest moim zdaniem najważniejsze, więc jeśli ma umierać ze strachu i się stresować coraz bardziej w ciąży, to już niech lepiej sobie zrobi płatną cesarkę. Albo niech się zgłosi do specjalistów, którzy jej wytłumaczą, że nie taki diabeł straszny w przypadku porodu siłami natury, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, z położną lub doulą, odpowiednim przygotowaniem i zastępem lekarzy, którzy w razie czego użyją tego skalpela – a cesarka wcale taka najprzyjemniejsza nie jest, no i dochodzenie do siebie po niej trwa duuuużo dłużej niż po naturalnym porodzie. Moje nastawienie na poród naturalny jednak nic nie dało, bo się Conan w brzuchu nie obrócił i do ostatniego momentu uparcie siedział głową w górze. To niestety oznaczało obowiązkowe cesarskie cięcie, które mi wyznaczono na 20 kwietnia. Czas mijał a moje ciało w żaden sposób nie dawało znać, że szykuje się na poród. Mama tłumaczyła, że jej na jakiś czas przed porodem „brzuch opadł”, obniżając się i trochę zmniejszając dolegliwości związane ze zgagą, za to powodując mocniejsze parcie na pęcherz. Są jeszcze skurcze przepowiadające nawet na kilka tygodni przed porodem i masa małych sygnałów, że zaraz czas na dziecko. A u mnie nic. Brzuch w górze, szyjka macicy twarda i nie skracająca się, żadnych skurczy, a zaraz termin cesarki… Pewnie myślicie, że to przecież nieistotne, czy mi się naturalny poród zbliżał, skoro i tak mieli mnie ciąć, ale mój instynkt był tu nieugięty. Coś mi mówiło, że pomimo że dziecko wyjmą mi z brzucha lekarze, to moje ciało (no i samo dziecko) powinno być gotowe do porodu, w jakiś sposób „dojrzałe do tego”, gotowe. Dlatego tak bardzo mi zależało, żeby to jednak natura zdecydowała o terminie przyjścia na świat Conana a nie wolny termin na sali operacyjnej. Żałowałam, że wcześniej nie ustaliłam tego z moją lekarką. Jeszcze w sobotę wieczorem, w przeddzień jechania do szpitala, dzwoniłam do Moniki z Fundacji Rodzić Po Ludzku, żeby się jej poradzić, co robić w takiej sytuacji. Kazała zaufać instynktowi i spróbować przełożyć z lekarzem termin operacji. Z takim nastawieniem położyłam się spać: „jutro zadzwonię do mojej lekarki i spróbuję wszystko przełożyć”. Nie minęły dwie godziny od rozmowy z Moniką, gdy zaczęły się skurcze. Może to dlatego, że posłuchałam innej jej rady i trochę potańczyłam, poruszałam biodrami tego wieczora, próbując przyspieszyć akcję. A może tak po prostu miało być, niezależnie od wszystkiego. Tak więc zaczęły się skurcze i o 3 rano byliśmy już w szpitalu, a położne mówiły, że gdyby nie to położenie pośladkowe dziecka, to mogłabym już spokojnie zacząć rodzić. Miałam, jak to określały „piękne skurcze”, które z pięknem miały jednak niewiele wspólnego. Bolało strasznie, i to tak co chwila, co minutę, trzymając mocno… a ja musiałam swoje odczekać, bo tuż po mnie do szpitala przyjechała dziewczyna z zagrożonym porodem i ją pierwszą wzięli na salę operacyjną. Na szczęście wszystko poszło sprawnie i dość szybko. Conan urodził się niedługo później. Najbardziej bałam się dwóch rzeczy: że mnie będą cewnikować na żywca, przed znieczuleniem, oraz że po cesarskim cięciu nie dostanę dziecka do kontaktu Skóra do Skóry. Niesłusznie. Tu nie było żadnego problemu. Najbardziej nieprzyjemne było ukłucie przy znieczuleniu podpajeczynówkowym (w kręgosłup. okropne, choć chyba bardziej psychicznie niż fizycznie, na szczęście ból trwa tylko ułamek sekundy), po którym zdrętwiałam od pasa w dół. Położono mnie na stole operacyjnym, podłączono pod tę całą aparaturę, włącznie z maszyną, która robi „piiip”, ocewnikowano, założono parawan nad brzuchem, żebym nie widziała, co mi tam robią. Jedna ręka na ciśnieniomierzu. Druga ręka wyciągnięta z wenflonem, na paszczy maska z czymś uspokajającym, bo trzęsłam się ze strachu jak osika. Pamiętam, że spytano mnie, jak się będzie syn nazywał, i zanim powiedziałam wszystkim jego prawdziwe imię, wypaliłam: „Conan”. Cisza, która zapadła po tym i te znaczące spojrzenia na siebie znad masek chirurgicznych – bezcenne :) Potem rozmawiałam z chirurgami, dla relaksu. Opowiedziałam im między innymi dowcip o śmierci papieża*, bo jakoś tak zeszło na tematy religijne. Nie czułam bólu, ale cały czas czułam dotyk, szarpanie, przecinanie. Wiem, że to brzmi strasznie i tak, to prawda, było bardzo nieprzyjemne, ale dziewczyny, które to czeka, zapewniam, że nie ma nawet śladu bólu. A potem, nagle, usłyszałam płacz dziecka. – To on? – spytałam – No chyba nie ma tu żadnego innego dziecka – odparł jeden z lekarzy. I nagle zaczęłam płakać. Szlochać wręcz. Z oczu poleciały wodospady łez, bo to był ten moment, gdy jakiś dziwny „obcy” w moim brzuchu (który się rozpychał, kopał w nerki i był generalnie kripi) stał się nagle najcudowniejszą istotą na świecie, którą czułam potrzebę chronić za wszelką ceną, przed wszystkim, zawsze. Zakochałam się od tego pierwszego dźwięku. Ponieważ ręce miałam unieruchomione, przyłożono mi syna do policzka, a ja zaczęłam całować jego zapłakaną twarz własną zapłakaną twarzą. Potem była jakaś dziwna czarna dziura w pamięci. Wiem, że się trzęsłam strasznie, że było mi zimno, że zawieziono mnie do sali pooperacyjnej a Conana dano na chwilę Sebastianowi do potrzymania. Dowiedziałam się od niego potem, że gdy mnie wieziono na łóżku, machał mi, a ja mu odmachałam, ale kompletnie tego nie pamiętam. Był zły, że nie pozwolono mu być przy nas podczas operacji. Przy planowanych cesarkach można, przy takich nagłych, ponoć, nie. A przynajmniej nie zawsze. Szkoda, bo wiele bym dała, żeby go mieć w tamtym momencie, potrzymać za rękę, popatrzeć na niego podczas zabiegu. Na sali pooperacyjnej miałam przedziwne, nieprzyjemne uczucie unieruchomienia związane z ciągłym brakiem czucia w dolnej części ciała. Nie mogłam ruszać nogami, byłam zmarznięta, obolała i jeszcze otumaniona po operacji. Ale dano mi już Conana, którego mogłam niezdarnie przytrzymywać rękami przy piersiach do karmienia. Mieliśmy wiele szczęścia, bo zarówno ja nie miałam żadnego problemu z mlekiem – jak i on z odruchem ssania. Bez problemu się najadł, potem spał mi przy piersi, spokojnie, przez ponad 2 godziny. Położna, która się nami w tym czasie opiekowała, była też doradcą laktacyjnym, więc bardzo pomagała nam prawidłowo przystawiać niemowlaka do ssania. Późniejsze doświadczenia w tej kwestii niestety nie były tak dobre jak podczas tych pierwszych kilkunastu godzin na sali pooperacyjnej (przetrzymano nas tam trochę dłużej ze względu na brak miejsc na położniczym). No właśnie. Potem to już było głównie dochodzenie do siebie, łykanie środków przeciwbólowych, próby wstawania, umycia się, pierwsze spacery. A dziecko uczyło się nowego rytmu dobowego, który polega głównie na spaniu i jedzeniu naprzemiennie. Pomimo że Żelazna uchodzi na najlepszy szpital położniczy i generalnie pracują tam fantastyczni lekarze i położne, zdarzały się też małe wpadki, a raczej zwykłe problemy, które dla świeżo upieczonych mam mogą stanowić poważne przeszkody w uczeniu się nowej roli w życiu. Bo to jest taki moment, gdy kobieta pamięta wszystko i wszystko bierze do siebie. Jest wrażliwa, roztrzęsiona, pod wpływem leków, lęku, hormonów i szoku wynikającego z nowej roli. Uwierzcie mi, drogie panie położne i lekarze – wszystko się wtedy bierze do siebie, wszystko może zranić, przestraszyć i wprowadzić w błąd. Przede wszystkim – co położna to inna szkoła. Na temat właściwie wszystkiego. Moja pierwsza położna kazała mi nie głaskać dziecka po głowie podczas przystawiania do piersi, żeby jedynym dotykiem na głowie był ten u ust dziecka – to stymuluje odruch ssania i nie rozprasza. Następnego dnia inna położna (też doradca laktacyjny!) tłumaczyła dziewczynie w mojej sali, żeby swoją córeczkę głaskała po głowie i ciągle stymulowała podczas przystawiania, bo tylko dzięki temu dziecko będzie miało odruch ssania. To nie wszystko. Na badaniach słuchu położna, żeby uspokoić Conana, podała mu do ust odrobinę glukozy i wsadziła mu tam paluszek u rączki, żeby go ssał i „dał mamie trochę spokoju”. Druga położna, która poprowadziła mnie z małym z powrotem na oddział, na widok małego ssącego palec, wyjęła mu go szybko z ust ze słowami „oj! Nie nabieraj złych nawyków!”. Innym razem położna kazała ubrać Conana w dwie warstwy ubranek, w dość ciepłym pokoju. Spytałam, czy nie będzie mu za gorąco. „Ależ skąd!” obruszyła się. Dwa dni później inna położna weszła do nas i zobaczyła Conana w jego ubrankach. „Matko, co on taki opatulony! Przecież tu jest gorąco!”. Wszystkie położne natomiast były zgodne co to tego, że Conan dobrze ssie i dobrze jest przystawiany do piersi – co obala teorię, że prawidłowo ssące dzieci nie ranią brodawek sutkowych. Ranią. A raczej mogą ranić i niestety ja mam tego pecha, że karmienie mnie boli, zwłaszcza na początku ssania. Potem ponoć robi się łatwiej, więc poczekam cierpliwie kilka dni, może przejdzie. Nie podobało mi się podejście kilku położnych do pacjentek, które miały z czymś problem. Każda uznawała swoją teorię za jedyną właściwą, nie dopuszczały do głosu matek, negowały ich wrażenia, zbywały wątpliwości. Pojawiały się teksty, takie jak poniższa rozmowa: – jak mam małą przystawiać? – No tak, jak pokazuję. Ale musi się pani sama nauczyć. Przecież nie zabierze mnie pani do domu. – powiedziane dość suchym tonem. No nie zabierze. Dlatego pyta. Albo: – Niech go pani przystawi do piersi, jest głodny! – Ale jadł 15 minut temu, dość długo, a teraz płacze, wydaje mi się, z innego powodu… Nie wiem, z jakiego… – No jak może pani tak mu dawać płakać! Nie żal pani dziecka? Przecież głodny! Tak, na pewno ona celowo odmawia własnemu dziecku pokarmu. Mhm. Żeby męczyć noworodka, na którego płacz jest zupełnie nieczuła. Nie podobało mi się też budzenie nas co 3 godziny, bo co tyle dzieci muszą jeść, co by się nie działo.. I kończyło się to tym, że noworodek, który właśnie zasnął po kilku godzinach płakania i jedzenia, znowu był budzony, bo „już trzecia w nocy” i trzeba wejść, zrobić raban i zmusić nas do karmienia. Generalnie jednak szpital jest bardzo pozytywnie, fajnie nastawiony do rodzących i naprawdę polecam Wam Żelazną. A teraz krótka refleksja o Złej Matce, która gdzieś popełniła błąd. Miało być tak cudownie. Miałam być Złą Matką, nieczułą jędzą, która żartuje z oddania dziecka do Okna Życia, gdy ono nabroi, prowadzi małego na szczepienia, daje mu obowiązki domowe, mówi „nie” i lajkuje fanpage „rodzicielstwo dalekości”. I w sumie będę Złą Matką (zapraszam wszystkie złe matki na fanpage :>). Ale co do jednego się pomyliłam. Nie sądziłam, że tak cholernie, wściekle, od razu, beznadziejnie, doszczętnie i dziko się zakocham w moim dziecku. Myślałam, że to przyjdzie z czasem. A przyszło w momencie, gdy go po raz pierwszy usłyszałam. Myślałam, że nie da się kochać mocniej niż kochałam do tej pory. A można kochać mocniej. I siedzę tu z nim w domu jak wariatka, wybierając patrzenie się na niego ponad każdą inną rozrywkę. Płaczę, „bo jest taki piękny” i „bo świat jest taki zły” i „bo co to będzie, jak zachoruje albo coś mu się stanie”.  No trzepnęło mnie. Jestem naćpana oksytocyną i przeraźliwie kocham moje dziecko. Muszę mieć ich więcej, może wtedy nie będę się tak o niego bała… ;) * Dowcip z sali porodowej brzmiał tak: Umiera papież i idzie do nieba. Otwiera mu święty Piotr. – Kim jesteś? – To ja, papież. – Kto? – Papież. Głowa kościoła katolickiego! – Przykro mi, nie znam takiej funkcji… Ale poczekaj, dobry człowieku, spytam szefa. Idzie święty Piotr do Boga i pyta: – Panie, jest tu mężczyzna, który mówi, że jest papieżem, głową kościoła katolickiego. Wiesz coś o tym? – Nie… – Bóg się zamyślił – ale wyślij tam Jezusa, on się zna na takich typach. Jezus poszedł pod bramę, pogadał z papieżem kilka minut i w końcu rozbawiony wrócił do ojca. – Ojcze, pamiętasz to kółko rybackie, które założyłem 2000 lat temu? Oni wciąż działają! PS. Wciąż uważam, że praca kierownika produkcji jest dużo bardziej męcząca niż bycie matką i opieka nad noworodkiem. Tu się bardziej wysypiam, mam dużo więcej czasu dla siebie, w ogóle „mam czas”. Tam się nie ma czasu na nic. Tak że ten…

Segritta

Szort 46

Seba: (…) tam jest taki fragment, że mężczyźni uznają kobiety za swoją własność i uważam, że to jest przesadzone. Nie żyjemy w średniowieczu, to już nie te czasy, nikt teraz nie uważa kobiety za swoją własność… Ja: Wydaje mi się, że on tu nie miał na myśli sensu prawnego „własności”, tylko raczej jakąś metaforę stosunku do żony. Że niektórzy mężczyźni czują, że mogą jej czegoś zabronić albo coś nakazać. Jakby była własnością. Seba: Ale nie o to mu chodziło. Chodziło właśnie o tę prawdziwą „własność”. Ja: Ale daj spokój, nikt teraz tak nie uważa… Seba: Nieprawda. Pojedź na wieś, zobacz, jak niektórzy faceci traktują swoje żony. Jakby były ich własnością! Ja: Seba, kochanie, czy ty właśnie nie zaprzeczyłeś sam sobie..? Seba (po chwili namysłu): Cholera. Pokonałem się własną bronią… ‪#‎adwokatdiabła‬ ‪#‎mistrzkłóceniasię‬ ‪#‎awłaśnieżenie‬!

Segritta

Ludzie, przy których robię się malutka

Przyznam się Wam teraz do czegoś, do czego przyznawać się nie powinnam, bo jest to duża moja słabość i cecha, której najchętniej bym się pozbyła. Może więc dziś, w jakimś ogólnie pojętym rewanżu za dobre rady ciotki Segritty, które wciskam tu lat, to ktoś z moich przemądrych czytelników uratuje mnie przed moją słabością. Bo ja się poddaję. Nie umiem z tym walczyć. Nie mam zielonego pojęcia, skąd to się bierze i jak się tego pozbyć. A trochę głupio to mieć w moim wieku, bo w końcu 32 lata na karku, zaraz będę musiała stać się wzorem dla młodego człowieka, no nie wypada bać się lekarzy, urzędników i pań w dziekanatach. Właśnie. Mogę sobie być odważną, pewną siebie kobietą, która zdobywa świat, rozmawia rezolutnie z każdym, niezależnie od jego statusu społecznego i stanu majątkowego – a przy pewnych postaciach wymiękam zupełnie. Nie onieśmielają mnie ani pieniądze, ani sława, ani mądrość. Onieśmiela mnie …lekarz i urzędnik. Panią w dziekanacie w sumie mogę pod urzędnika podpiąć. Wchodzę do gabinetu lekarskiego, płacę za tę wizytę ciężkie pieniądze, teoretycznie powinnam być w pozycji klienta, który „płaci, więc wymaga” i zwyczajnie domagać się obsłużenia na profesjonalnym poziomie, a ja nagle z tego klienta zmieniam się w pacjenta i zaczynam chodzić na paluszkach, przepraszać za zajmowanie czasu, prosić łaskawie o receptę / skierowanie / diagnozę. Ja akurat korzystam z prywatnej służby zdrowia, ale tak Bogiem a prawdą to nawet korzystając z państwowej, nie domagasz się przecież niczego „za darmo”, tylko za płacone regularnie ubezpieczenie. Złapałam się na tym, że strasznie mi było głupio zadzwonić do mojej lekarz prowadzącej ciążę (przemiła kobieta, naprawdę! To na pewno nie była więc kwestia złego charakteru lekarza) w sobotę, choć nigdy wcześniej do niej nie dzwoniłam, a sprawa wymagała kontaktu. No przecież za to właśnie jej płacę co miesiąc (a ostatnio co 2 tygodnie), żeby prowadziła moją ciążę. A w to wliczają się nie tylko wizyty, ale też właśnie kontakt w pilnych sprawach – jeśli trzeba, to w soboty, a nawet w niedziele i w nocy. Po to dała mi do siebie numer telefonu. Nie ma nic złego w zadzwonieniu do niej, jeśli tego właśnie potrzebuję. A ja siedzę jak głupia, patrzę w telefon, wybrać numeru nie umiem, a jak już się w końcu dodzwonię, to muszę przebrnąć przez kilka przepraszających formułek, które same wychodzą z moich ust, zanim dotrę do sedna i zadam pytanie. Jak uczennica 3 klasy podstawówki no. To samo z urzędnikami. Przychodzę do urzędu po jakiś dokument, zmienić coś w danych albo w innej, zupełnie normalnej sprawie, którą mam pełne prawo załatwić w danym miejscu i w momencie spotkania z urzędnikiem zaczynam się płaszczyć jak podwładny albo co najmniej nieproszony gość, którego ów urzędnik może – ale nie musi – obsłużyć. Każde ułatwienie sprawy przyjmuję z głęboką wdzięcznością. Każdy uśmiech odwzajemniam jeszcze szerszym uśmiechem. Każdy dowcip wieńczę zanoszeniem się ze śmiechu, nawet jeśli specjalnie śmieszny nie był. I tak się korzę, daję upupiać, patrząc na siebie z boku i palmfejsując: Matyldo, jesteś już dorosła, podnieś głowę i zachowuj się normalnie do krowy nędznej! Nie wiem, czy to wynika z naszego systemu edukacji i stada sfrustrowanych nauczycieli – „profesorów”, którym po studiach nie wyszło, więc zostali nauczycielami i teraz gnębią dzieci, próbując nimi podbudować swoje poczucie własnej wartości. Albo to jakaś socjologiczna czkawka postkomunistyczna…? Bo chyba nie jestem jedyną, która ma z tym problem. Nie jestem też jakoś specjalnie nieśmiała lub niepewna siebie. Sami lekarze i urzędnicy to też często normalni, fajni ludzie. Kto mi wyjaśni ten fenomen?  

Segritta

Szort 45

Filip (6): Tato, a ty lubisz tego pana co się nazywa Sebastian Kanapka? Seba: Nie znam go… W tym momencie odzywa się zdegustowany starszy syn Ignaś (8): Bułecka, Sebastian Karpiel Bułecka.

Segritta

Co byś zrobił, gdybyś umiał być niewidzialny?

Zadałam sobie to pytanie i rozmarzyłam się w setkach podniecających możliwości. Chyba najbardziej kuszące było pojawianie się tam, gdzie nigdy normalnie by mnie nie wpuszczono: na różne tajne zebrania polityczne, do rezydencji różnych prezydentów lub do baz wojskowych. Mogłabym bezpiecznie śledzić różnych przestępców, docierać do mafiozów, zbierać dowody przeciwko nim, dowiadywać się, gdzie porywacze więżą ofiary i gdzie chowają walizki z okupem. Miałabym też wielką frajdę z podglądania zwierząt w ich naturalnym środowisku: zwłaszcza tych płochliwych lub niebezpiecznych, których obserwacja jest zwykle bardzo trudna. Zaglądałabym na przykład do legowisk niedźwiedzi, by popatrzeć na matkę z małym niedźwiedziątkiem. Pewnie też zrobiłabym kilka bardziej przyziemnych ruchów typu jakieś dowcipy paniom z dziekanatu albo temu kolesiowi, który parkuje u mnie na podwórku, zajmując dwa miejsca. A potem zadałam to samo pytanie Sebie i usłyszałam: – poszedłbym do damskiej przebieralni.

Grucha – najlepsza rodzinna gra karciana

Segritta

Grucha – najlepsza rodzinna gra karciana

Segritta

Szort 44

- Mati, a wiesz, że ja zarobiłem teraz punkty na granie? – Tak? To super. – Mogę teraz wykorzystać? – Nie. – Dlaczego? – Bo jest czwartek. A gracie tylko w weekendy. – Ale wczoraj graliśmy. – Naprawdę? – Tak. Tata mi pozwolił. – wczoraj? – tak. – tutaj? – tak. – A wiesz, że ja tu wczoraj byłam cały dzień i wiem, że wcale nie graliście? – No to może przedwczoraj… – Oj Filip… No i widzisz, i ja teraz już w nic nie mogę wierzyć, co mówisz. Bo skłamałeś i teraz ja nie wiem, czy o tych punktach też nie skłamałeś. Już ci nie ufam. Musisz teraz długo pracować na to, żebym odzyskała do ciebie zaufanie. – a jak? – Po prostu nie możesz kłamać. Długo. I jak już uwierzę, że mówisz prawdę, to zacznę ci znowu ufać. – Ale ostatnio, jak cię okłamałem, to już chwilę potem zaczęłaś mi ufać! – Nieprawda. – Prawda. – Nie. – Tak. JAK TO SIĘ STAŁO? Mati, nie daj się zmanipulować! Bądź silna! To tylko sześciolatek!

Prosty konkurs o 20 zestawów najnowszych kosmetyków Tołpa

Segritta

Prosty konkurs o 20 zestawów najnowszych kosmetyków Tołpa

Segritta

Czy przemoc wobec kobiet zawsze jest zła?

Generalnie jestem przeciwniczką przemocy. Wszelkiej przemocy, niezależnie do tego, kto jest jej sprawcą, ofiarą i w jaki sposób się ona przejawia. Za najgorszą uznaję tę fizyczną, w której słabsza ofiara nie ma jak się obronić, i która przecież zawsze idzie w parze z psychiczną manipulacją, zastraszeniem i traumą na przyszłość. Są jednak takie sytuacje, w których w pełni rozumiem mężczyznę unoszącego rękę na swoją partnerkę i sama na jego miejscu zrobiłabym to samo. Ba, uważam wręcz, że wielu mężczyzn, którzy w takich sytuacjach nawet nie podnoszą głosu na swoje kobiety – popełnia błąd. Błąd, który nie tylko odbije się na nich, ale własnie na kobietach, na ich związku i na dzieciach. Bo nie można tak po prostu dopuszczać do sytuacji, gdy wysiłek w związku ponosi tylko jedna strona, a druga nic nie robi przez cały dzień. Mówię oczywiście o związkach, w których mężczyzna pracuje, a kobieta siedzi w domu. Rozumiem ten układ. Sama może nie chciałabym nie pracować i nie zarabiać własnych pieniędzy, ale są kobiety, którym to odpowiada i mężczyźni, którzy też nie mają problemu z byciem jedynymi zywicielami rodziny. Spoko. Ale to się wiąże z tym, że taka siedząca w domu kobieta powinna się tym domem zajmować. I gdy mężczyzna wraca do domu po pracy i widzi, że ma nieposprzątanie, niepoprane i nieugotowane, to wcale się nie dziwię, że rzuci „kurwą”. A jeśli to nie podziała i sytuacja się powtarza – przełoży kobietę przez kolano i spierze ją na kwaśne jabłko. Uważam, że każdy ma prawo głosu. Żyjemy w wolnym kraju, mamy równouprawnienie, każdy może mówić, co mu się żywnie podoba. Tak, kobiety też, do cholery jasnej! Wręcz wkurzają mnie ludzie, którzy sądzą inaczej i próbują te kobiety sprowadzić do roli zawsze zgadzających się z mężczyzną milczek. Kobieta może mówić. Są jednak tego granice, głównie w sytuacjach publicznych oraz przy dzieciach. Jeśli kobieta i mężczyzna mają odmienne zdanie (mają prawo je mieć), to niech kobieta wypowie swoje w zaciszu domowym, mężowi, gdy są sami. Spieranie się z mężem przy znajomych jest niedopuszczalne, bo podkopuje autorytet mężczyzny. Co o nim pomyślą koledzy, gdy się dowiedzą, że nie umie zapanować nad własną żoną? Takie „odmienne zdanie” może mieć też fatalne skutki dla wychowania dzieci, które słyszą, że ich matka mówi mężowi, że ten „nie ma racji”. Dlatego w takich przypadkach należy uciszyć kobietę szybkim, ale solidnym kopniakiem lub ciosem w szczękę. Generalnie nie ma nic złego w biciu, które ma na celu nauczenie czegoś kobiety, w dobrej sprawie, gdy chodzi o jej dobro. Na przykład gdy wychodzi ona regularnie z domu w zbyt wyzywających ubraniach (naraża się na gwałt!) a tłumaczenie nic nie pomaga. Albo gdy zaczyna malować się w aucie (tylko wtedy, pamiętaj, uderz już po fakcie, gdyż w przeciwnym wypadku sam możesz spowodować wypadek drogowy). Jest jeszcze jeden typ sytuacji, który może nie jest przykładem uzasadnionej przemocy, ale uważam, że nie ma co robić z wideł igły. Mowa o momentach, gdy mężczyzna miał stresujący dzień, pokłócił się z szefem, stracił pracę, boli go bardzo głowa albo przegrała mecz jego ulubiona drużyna piłkarska. Fakt, nie powinien wtedy krzyczeć w domu na swoją żonę ani tym bardziej unosić na nią ręki, ale na Boga, czy naprawdę tak trudno nam wybaczyć chwilę słabości, która przecież wynika tylko z chwilowego pecha? Każdy ma prawo do momentów, gdy czuje się smutny i zły. I wtedy popełniamy błędy. Droga kobieto, jeśli twojemu mężczyźnie zdarzyło się uderzyć cię „bez powodu”, to zanim poczujesz się ofiarą przemocy, pomyśl, czy on po prostu nie miał złego dnia! Dziękuję za uwagę. Mam nadzieję, że zrozumieliście mój przekaz. A jeśli jednak nie zrozumieliście, to pozwolę sobie na wyjaśnienie. W sumie nie powinnam, bo wiem, drogi czytelniku Segritty, żeś homo sapiens, myślisz, i nawet jeśli przegapiłeś fakt, że dziś pierwszy kwietnia a powyższe akapity to ewidentny żart – to mogli tu przypadkiem zabłądzić ludzie, którym myśleć zdarza się rzadko i którzy gotowi na poważnie wziąć moje słowa o uzasadnionej przemocy wobec kobiet.  Otóż postawię sprawę jasno, tym razem na poważnie i bez żartów: nie ma czegoś takiego jak uzasadniona przemoc wobec kobiety. Jeśli bijesz…. ba, jeśli choć raz uderzyłeś swoją kobietę, to zrobiłeś jej niewyobrażalną, niczym nie uzasadnioną krzywdę, działałeś niezgodnie z prawem i powinieneś za to odpowiedzieć karnie oraz zacząć się leczyć. Jeśli jesteś kobietą i twój facet choć raz cię uderzył, to zgłoś to na policję i zostaw tego faceta w cholerę. I nie ważne, czy jesteście w luźnym związku, związku małżeńskim i czy macie dzieci. Nawet uważam, że jeśli macie dzieci, to tym bardziej takiego mężczyznę zostawić musisz, żeby dzieciom nie wypaczyć wzorców.  Nie wolno bić kobiet. Nie wolno bić dzieci. Nie wolno bić zwierząt. Nie wolno bić słabszych. Generalnie nie wolno bić, chyba że w absolutnej samoobronie (tak, tylko na atak fizyczny, bo nie ma czegoś takiego jak „uderzyłem w samoobronie, bo nazwał brzydko moją matkę”) albo sportowo, na ringu czy innej macie, gdy obie strony się na to zgadzają.  Uff. No to wyjaśnione. A teraz wesołego pierwszego kwietnia! Nie dajcie się nabrać nagłówkom i zdjęciom tytułowym :D

Segritta

Czy ty też wstydzisz się nazwiska swojej matki?

Egipt jest krajem, w którym nikt nie przyznaje się do nazwiska swojej matki w obawie przed ośmieszeniem. Ale nie tylko ośmieszeniem. Gdy pewna dziennikarka podpisała swój artykuł nazwiskami obojga rodziców, została pobita. W tym społeczeństwie bowiem nie chodzi tylko o to, że nazwisko matki jest wstydliwe, ale wręcz nosi ono na sobie piętno zła. A to już ma swoje podłoże w religii. Wg Koranu za grzech pierworodny odpowiedzialna była tylko i wyłącznie Ewa, dlatego jej imienia się nie wymawia. Mówi się o niej, jako o „żonie Adama”. Kobieta jest od tamtej pory symbolem słabości, zła i wszystkiego tego, co sprowadza z gruntu dobrych i szlachetnych mężczyzn na złą drogę. Dlatego też powinna się zakrywać, nie ma praw równych mężczyźnie oraz jej nazwisko powinno być przez dzieci zapomniane. Współcześni, coraz bardziej nowocześni i oświeceni Egipcjanie zaczynają dostrzegać tę nierówność i stąd też biorą się takie akcje, jak ten filmik (kliknij). Może cię zaskoczyć to, co na nim usłyszysz. Możesz też pokręcić głową z politowaniem dla zacofanej kultury Egiptu, bo przecież jak wielkim mizoginem trzeba być, by poczuć się obrażonym, gdy ktoś nazwie cię nazwiskiem twojej matki! My się nie wstydzimy naszych matek! Czy aby na pewno? Zacznijmy od naszej religii czyli od chrześcijaństwa, w którym doszło do tego samego grzechu pierworodnego (i tu też kobieta była winna, choć byliśmy nieco łaskawsi w kwestii zapamiętania jej imienia), a wg Biblii kobieta również jest istotą gorszą od mężczyzny, powinna mieć mniej praw, słuchać się męża i poznać lekcję bata, gdy okaże się niepokorna. Pod względem religii nie jesteśmy wcale tak daleko przed islamem. Druga kwestia: może i nie wstydziłbyś się odpowiedzieć na pytanie o panieńskie nazwisko swojej matki, ale… no właśnie… dlaczego to ona ma nazwisko panieńskie a nie ojciec – kawalerskie? Dlaczego w przypadku małżeństwa, to kobieta przyjmuje nazwisko mężczyzny? Dlaczego dziecko przyjmuje nazwisko ojca a nie matki? Odpowiedź niestety jest prosta i dość przykra. Dla Polaka nazwisko mężczyzny jest cenniejsze niż nazwisko kobiety. To on jej „daje” swoje nazwisko, a potem daje je dziecku. W niektórych zaściankowych środowiskach do dziś pokutuje myślenie, że skoro dziecko nosi nazwisko swojej matki, to ona zapewne nie ma pojęcia, kto jest ojcem – albo ten ojciec po prostu nie chce przyznać się do potomka. Na dowód tego myślenia przychodzi nam historia nazw własnych w języku polskim, w którym wiele nazwisk ma pochodzenie odojcowskie (patronimiczne). Np. Krawczyk to syn krawca. Kozakiewicz to syn Kozaka. Nie ma ani jednej grupy nazwisk, która odwoływałaby się do imienia, nazwiska bądź zawodu matki. Ba, nawet imię lub zawód męża często na kobietę przechodziły, gdy się tradycyjnie nazywało żonę Michała – Michałową, a żonę sędziego – sędziną. Kobieta była takim dopełnieniem mężczyzny, które w łaskawym, szlachetnym geście dostawało od męża jego nazwisko. Taka tradycja. I w sumie nie zamierzam z tą tradycją na siłę walczyć, bo przecież są kobiety, które z przyjemnością przejmują nazwisko męża. Poza tym wg polskiego prawa małżeństwo może przyjąć dowolne nazwisko (tak, mogą przyjąć nazwisko żony) a i dziecko wcale nie musi mieć nazwiska ojca. Dla mnie podstawą nowoczesnego, oświeconego społeczeństwa jest właśnie to PRAWO do decydowania w zgodzie z ideą równości płci. A już to, jak sobie dane małżeństwo bądź konkretni rodzice zdecydują – to ich sprawa. Byle by nikt nie czuł się zmuszony do stawiania wyżej mężczyzny niż kobiety. Dla mnie moje nazwisko jest częścią mnie, identyfikuję się z nim. Czuję się Matyldą Kozakiewicz i nie zamierzam tego nazwiska zmieniać po ślubie. Pewnie gdybym miała jakieś brzydkie nazwisko lub z jakiegoś powodu chciałabym symbolicznie odciąć się od moich korzeni, przyjęłabym nazwisko męża. Absolutnie jednak nie uważam, żeby właściwym było zmuszanie mnie do tego w jakikolwiek sposób lub sugerowanie, że to postępowanie „właściwsze”. Wcale nie właściwsze. Tak samo jak nie widzę powodu, by dziecko przyjmowało automatycznie nazwisko ojca. Kwestię nazwiska można przedyskutować, wybrać wspólnie to „ładniejsze”, lepiej pasujące do dziecka – a w przypadku braku zgody – po prostu wylosować, czy przyjmie nazwisko ojca czy matki. My tak zrobiliśmy i oboje uważamy, że to najbardziej sprawiedliwe wyjście. Zanim więc surowo osądzisz Egipt i ich dziwne, zacofane zwyczaje, zastanów się, czy i w naszym wspaniałym, nowoczesnym kraju nie pokutują jeszcze pozostałości po patriarchacie. Czy, jako mężczyzna, nie uznajesz za oczywiste, że twoje dziecko przejmie twoje nazwisko? I czy, jako kobieta, nie myślałaś nigdy, by jednak zostać przy swoim nazwisku po ślubie oraz dać je swojemu dziecku – bez wątpliwości, jak to zostanie odebrane w rodzinie, wśród znajomych, w pracy i w szkole? Absolutnie nie chciałbym, żeby teraz wszystko się odwróciło i nagle nadawano dzieciom głównie nazwiska matek… Nie na tym polega równość! Marzy mi się natomiast, żeby każda para mogła o tym nazwisku zdecydować w zgodzie ze sobą, nie oglądając się na „co ludzie powiedzą”. Żeby mężczyzna nie czuł się mniej męski, gdy jego dziecko nosi nazwisko matki. Żeby kobieta nie musiała być wyjątkowo odważna i nowoczesna, by zostać przy swoim nazwisku po ślubie. Żeby nikomu nawet do głowy nie wpadło, że dziecko noszące nazwisko matki nie jest uznane przez ojca. I żeby może, kiedyś, za ileśtam pokoleń (bo nie wierzę, że to się stanie za mojego życia), nazwiska poojcowskie przestały tak dramatycznie dominować wśród dzieci. Bo póki co Egipt od nas wcale nie tak daleko.

5 niezwykłych cudów natury, które koniecznie muszę zobaczyć na żywo

Segritta

5 niezwykłych cudów natury, które koniecznie muszę zobaczyć na żywo