Segritta

Najlepszy prezent dla młodej mamy!

Uwaga, mam dla Was pomysł na absolutnie najfajniejszy prezent, jaki możecie dać młodej mamie, czyli mamie dziecka, które nie skończyło jeszcze roczku. Jest to prezent, który możecie przygotować nawet na godzinę przed Wigilią lub urodzinami. Nie musicie go zamawiać ani kupować w sklepie. Jest banalnie prosty – a jednocześnie, gwarantuję, sprawi jej największą radość – i jest jednocześnie cholernie przydatny. Na kartce papieru napiszcie następujące słowa: „Dnia ……………. zabiorę twoje dziecko na trzygodzinny spacer” Wspólnie uzgodnicie datę lub dasz mamie dowolność w wyborze terminu, poprosisz o odciągnięte mleko w butelce, zapakujesz dziecko do wózka i wyjdziesz z nim na spacer. Jeśli nie czujesz się pewnie z dzieckiem, możesz skrócić czas do dwóch godzin. Na spacerach przeważnie niemowlęta śpią smacznie, więc wystarczy krótkie przeszkolenie, byś sobie z tym doskonale poradził. W tym czasie mama będzie mogła pójść na randkę, na manicure, masaż, posiedzieć na fejsie, popracować, pogotować, pograć w Wiedźmina albo po prostu pójść spać. Jeśli nie ma niani, to uwierzcie mi, taki prezent zrobi jej dzień. No i można go wysłać mailem. Albo smsem. :) Jeśli jesteś mamą i też uważasz, że to znakomity prezent, podziel się, proszę, tym linkiem ze znajomymi. To może Cię uchronić przed kolejnym pluszakiem lub plastikową zabawką dla dziecka :*

Segritta

Jestem zachwycona nową zabawką dla niemowląt!

Kupiłam Conanowi nową Zabawkę. Jest fenomenalna! Myślę, że ze szczerym sercem mogę ją polecić każdej młodej mamie. Zwłaszcza takiej, która ma mało czasu dla siebie, bo ta Zabawka potrafi dziecko zająć na długie godziny. Serio! Właściwie jedynym jej minusem jest słaba dostępność. Na rynku jest sporo podróbek, jakiejś badziewnej chińszczyzny, oryginalna wersja pojawia się w sprzedaży rzadko, więc warto korzystać. I absolutnie nie kupujcie podróbek, bo one albo nie działają wcale (tylko ładnie wyglądają), albo psują się po chwili, zwłaszcza przy wymagających dzieciach. Jeśli już jednak jesteś w gronie szczęściar, którym udało się tę Zabawkę upolować, to teraz tylko używać, używać, używać! :) No właśnie. Bo aż szkoda patrzeć na mamy, które kupiły limitowaną edycję i teraz zamiast dziecku dawać, to chowają tę Zabawkę w kącie, w ogóle nie pozwalają dziecko się nią bawić, no bez sensu. I potem jeszcze narzekają, że dziecko spokoju im nie daje, że mu się nudzi, że tyle pracy przy nim. No kaman. Po to kupiłyście Zabawkę, żeby ją dziecku udostępniać. A jak nie chcecie, to sprzedajcie na OLX albo Allegro, bo innym się naprawdę przyda. Zabawka wygląda jak miś. Ma tułów, dwie rączki, dwie nóżki, śmieszne uszka, oczy i nos. Jest bardzo pocieszna, dzieci ją lubią, uśmiechają się do niej często, gaworzą, i mogą się też do niej przytulać, co jest superfajne, bo w Zabawkę wbudowany jest termofor utrzymujący temperaturę ciała 36,6’C, czyli taką samą jak ciała ludzkiego. Zabawka ma też funkcję mówienia, więc dziecko może uczyć się z nią nowych słów, słuchać, a nawet rozmawiać. Funkcji zabaw jest tak dużo, że trudno je wszystkie wymienić. Producent uwzględnił m.in. zabawę w koci łapci, w „idzie rak nieborak”, „a ku ku”, ale też zabawy wymagające przemieszczania się, funkcję zdrowego chodzika (to jedyny chodzik, który nie psuje dziecku postawy!), funkcję hamaczka, bujaczka, leżaczka, konika, samolotu, kojenia płaczu i masę innych. No po prostu zostawiasz dziecko z Zabawką, a ona sama się dzieckiem zajmuje. No właśnie. Bo najlepszą, najbardziej nowoczesną funkcją zabawki jest to, że to urządzenie inteligentne. Czyli uczy się. Dopasowuje się do dziecka, słucha, ewoluuje wraz z nim. Uczy się też na błędach, jest samodzielna, odpowiedzialna, czasem nieporadna w czymś, co robi po raz pierwszy, ale coraz lepsza wraz z praktyką. Można jej nauczyć przewijania, karmienia, podawania lekarstw, ubierania, wkładania do fotelika samochodowego, zabierania na spacery, przytulania, uczenia, kąpania, obcinania paznokci, no prawie wszystkiego, bo tylko karmić piersią nie umie (naukowcy jeszcze nie znaleźli sposobu, żeby mężczyzna mógł wytwarzać mleko w piersiach). Naprawdę Wam polecam tę Zabawkę. Można się nią pół na pół dzielić obowiązkami związanymi z opieką nad niemowlęciem. Można jej zaufać. I potem, dzięki temu, mieć więcej czasu dla siebie i frajdy z macierzyństwa. A dziecko już w ogóle będzie szczęśliwe, że dostało od mamy TATĘ. Polecam! :D Tata – najnowsza zabawka interaktywna firmy Nature. Z dożywotnią gwarancją, polecana przez Instytut Matki i Dziecka, bezpieczna dla dzieci w każdym wieku. Do nabycia w kioskach, Zabkach, na straganach, na ulicy, w pracy, na Wakacjach i w wielu innych miejscach. Uwaga na oszustów i podróbki. 

Najlepsze prezenty dla trzydziestolatki

Segritta

Najlepsze prezenty dla trzydziestolatki

Konkurs z okazji dziesięciolecia bloga

Segritta

Konkurs z okazji dziesięciolecia bloga

10 najpiękniejszych prezentów wnętrzarskich

Segritta

10 najpiękniejszych prezentów wnętrzarskich

Segritta

Czy nauczyciele mogą zrezygnować z zadawania prac domowych?

Gdy pierwszy raz usłyszałam o tym pomyśle, wydał mi się niedorzeczny. Zrezygnować z prac domowych? To przecież ważna część nauki – samodzielna praca. Przecież ja w domu nauczyłam się więcej niż w szkole. Przecież im więcej nauki, tym więcej dziecko wie, prawda? No właśnie nieprawda. A przynajmniej nie do końca. CO MÓWIĄ NAUKOWCY Australijski naukowiec zajmujący się psychologią dziecięcą, metodami wychowawczymi i edukacją, dr Justin Coulson, twierdzi, że praca domowa nie tylko nie jest pożyteczna – ale wręcz szkodliwa. Powołuje się na międzynarodowe badania, które udowodniły, że im więcej pracy domowej mają zadawane dzieci – tym gorsze osiągają wyniki w nauce. Justin napisał nawet list, który wysyłał nauczycielom swoich sześciu córek. W liście podaje wyniki badań i wszystkie argumenty za tym, żeby nauczyciele przestali zadawać dzieciom prace domowe. Badania dotyczą jedynie dzieci do ok. 14 roku życia. W późniejszych etapach edukacji prace domowe albo nie mają żadnego znaczącego wpływu na osiągnięcia dziecka – albo wpływają pozytywnie, choć w niewielkim stopniu. Dlaczego więc w prawie każdej szkole na świecie, w każdym wieku i w każdym przedmiocie dzieci dostają prace domowe? Taki zwyczaj, tak się robi To nie wina nauczycieli, tylko systemu. Nauczyciele zadają pracę domową, bo …tak robią wszyscy. Tak robią ich koledzy, tak robili nauczyciele w ich własnym dzieciństwie. Często na sugestię, że to zły pomysł, pojawiają się głosy “ja dostawałem pracę domową i nie robiłem z tego powodu afery”. Tak, do wszystkiego można przywyknąć, ale zauważmy, że ta praca domowa nigdy nie była przyjemnością. Kojarzyła się z jakąś karą, przykrym obowiązkiem. A takie negatywne kojarzenie sobie nauki ma naprawdę złe konsekwencje dla osiągnięć ucznia, bo jeśli nauka nie sprawia nam przyjemności, uczymy się mniej chętnie, trudniej nam zapamiętywać, nie docieramy głębiej, nie odkrywamy niczego nowego, a często nawet opanowanie podstawy materiału sprawia nam trudności. Bezpłatne nadgodziny Zwolennicy pracy domowej twierdzą też, że jest to dobry sposób na zapełnienie dziecku czasu wolnego poza szkołą. Odpowiadam wtedy: A jak Wy byście się poczuli, gdyby Wasz szef dał Wam dodatkową pracę do zrobienia w domu? Tym dla dziecka jest obowiązkowa nauka – odpowiednikiem Pracy. Cały proces edukacji młodego człowieka, zaczynający się już w wieku siedmiu lat i przeważnie docierający aż do pełnoletniości, poza podstawowym wykształceniem obywatela ma też wprowadzić go do pracy w dorosłym życiu. Rodzice idą na około 8 godzin do pracy – a dzieci w tym czasie idą na około 6 godzin do szkoły, gdzie ich głównym obowiązkiem jest przyswajanie wiedzy w ławkach, przeplatane tylko symbolicznymi oddechami w postaci przerw. Ale dorosły pracownik, wracając o 16 do domu ma prawo wyłączyć telefon służbowy i zająć się rodziną, rozrywką, obowiązkami domowymi lub słodkim nic-nie-robieniem. Dlaczego nie dajemy tego samego prawa dziecku? Czy zależy nam na wychowaniu człowieka, który bez mrugnięcia okiem przyjmować będzie od szefa bezpłatne nadgodziny, bo tego nauczył go system edukacyjny? Nie bój się nudy “Czyli co? Czyli dziecko po powrocie do domu ma mieć zupełnie wolne? A czym ja mu ten czas zajmę?!”. Niczym. To jest godzina albo dwie godziny dziennie, które dziecko może sobie dowolnie zapełnić, tak samo, jak my zapełniamy nasz czas wolny. Będzie się nudzić? I dobrze! Nuda jest cholernie ważna i bez niej dziecko nie rozwinie swojej kreatywności. Począwszy od zwykłego wyjścia na rower, zagrania z kolegami w piłkę, fikołków na trzepaku i innych aktywności na świeżym powietrzu, dziecko może też czytać, rysować, pisać, układać puzzle, bawić się lalkami, wymyślać gry wraz z rodzeństwem i zająć się wieloma innymi rozrywkami, na które samo wpadnie, uwierz mi. Nie potrzebuje do tego przewodnictwa dorosłych. Wystarczy, że 6 godzin dziennie robi dokładnie to, co każe mu się robić. LUBIŁAM SIĘ UCZYĆ, ZANIM POSZŁAM DO SZKOŁY Nie twierdzę, że tylko praca domowa była tym przykrym elementem procesu edukacji, jakiemu zostałam poddana w wieku 7 lat i w którym tkwiłam przez kolejnych dwadzieścia. Było tych elementów więcej. Ale praca domowa była tym najbardziej oczywistym utrudnieniem, które uczyniło z nauki mordęgę. Byłam jednym z tych dzieci, o których mówiło się “inteligentne, ale leniwe” (dziś, słuchając wspomnień znajomych, mam wrażenie, że tych leniwych inteligentów było na pęczki ;)). Oznaczało to, że, nie lubiąc się uczyć, wagarując i olewając lekcje oraz spisując prace domowe, miałam na koniec i tak dobre oceny, bo przysiadałam do nauki tuż przed sprawdzianami lub egzaminami. Na myśl o tym, ile mogłabym osiągnąć, efektywnie ucząc się na każdej lekcji, mam poczucie koszmarnie straconego czasu. Skoro byłam dobrą uczennicą, czasem wręcz bardzo dobrą, ucząc się tylko przez kilka godzin na przedmiot i półrocze – zostałabym chyba noblistką, gdybym uczyła się na każdej lekcji. A co robiłam na lekcjach? Przysypiałam, grałam w kropki, rysowałam, spisywałam od kujonów prace domowe na kolejne lekcje (to chyba najczęściej), pisałam opowiadania, rysowałam konie lub obgryzałam z nerwów paznokcie, bojąc się wywołania do tablicy. Nie, nie motywowało mnie to do tego, by na kolejną lekcję się nauczyć. W istocie dziecko spędza w szkole około 6 godzin dziennie, z czego większość to lekcje. Oznacza to 4 godziny czystej nauki. Spójrzmy prawdzie w oczy – gdyby dziecko przez 4 godziny dziennie tylko się uczyło, zrobiłoby cały program gimnazjum w ciągu jednego roku. Potwierdzają to wyniki uczniów, których rodzice wybrali edukację domową – opanowują oni program szkolny w błyskawicznym tempie, dużo szybciej niż ich rówieśnicy, którzy mają 6 lekcji dziennie. Sęk w tym, że dzieci na lekcjach się nie uczą. JAK NAUCZYĆ PSA SIADANIA? Gdy kilkanaście lat temu zajmowałam się psychologią psów, modne stawało się szkolenie pozytywne. Było ono dla wielu psiarzy fantastycznym odkryciem po dziesięcioleciach ciężkiej pracy z psem poddawanym karom za nieprawidłowo wykonane polecenia. Oto bowiem okazało się, że stara technika kar i nagród odnosi dużo gorsze efekty od nowej metody, w której całkowicie wyeliminowano kary. Idąc na szkolenie pies wiedział, że może tylko zyskać. Nie bał się niczego. Po prostu walczył o kolejnego smakołyka lub piłkę i to motywowało go do coraz precyzyjniejszego i szybszego wykonywania poleceń. Psy szkolone pozytywnie do dziś na łeb biją te, które były karane w procesie nauki, we wszystkich psich dyscyplinach sportowych. Człowiek w niczym się tu od psa nie różni. Mechanizm jest ten sam: Dużo chętniej będziemy uczyć się czegoś, co sprawia nam przyjemność i w czym możemy tylko zyskać. Osiągniemy w tym lepsze wyniki niż w nielubianych przedmiotach nauki. Kolejnym trickiem, którego nauczyłam się podczas pracy z psami, jest sprawienie, by pies sam wpadł na sposób wykonania jakiejś komendy – a nie został do niej zmuszony. Dlatego na przykład przy nauce komendy “siad” dużo lepiej naprowadzić głowę psa smakołykiem do góry i do tyłu, sprawiając przy okazji, że psu będzie wygodniej usiąść, by ten smakołyk dosięgnąć – niż naciskać na jego zad, żeby usiadł i wtedy go nagradzać. W pierwszym przypadku psy błyskawicznie uczą się komendy – w drugim musimy najpierw się z psem siłować, walcząc z jego naturalnym oporem, cały proces trwa dużo dłużej i zanim pies pojmie, czego od niego oczekujemy, minie sporo czasu i nerwów. Ale to nie koniec. Jest jeszcze lepsza metoda szkolenia niż naprowadzanie smakołykami. Psy, które przywykły już do pracy z pozytywnym szkoleniowcem często same “oferują” nowe zachowania, szukając w pewien sposób czegoś, co zadowoli ich przewodnika. Wystarczy przed takim psem usiąść z nagrodą i czekać. Pies będzie wtedy pracował ciałem, głową, łapami, głosem i dostępnymi wokół przedmiotami, szukając zachowania, które “uruchomi” nagrodę. Jak to się ma do nauki dzieci w szkole? Nagrody i kary to nie tylko niskie i wysokie oceny. To też pochwała lub nagana nauczyciela, opinia wśród kolegów, reakcje rodziców na wyniki ich dziecka w nauce. Obowiązkowa praca domowa to zaś zmuszanie dziecka do nauki – takie samo jak naciskanie na psi zad, żeby nauczyć go siadania. We współczesnym systemie edukacyjnym stosujemy te same techniki co w szkoleniu psów 100 lat temu. Zadawanie pracy domowej jest jedną z tych technik. A przecież moglibyśmy iść w kierunku reform, które uatrakcyjniłyby naukę dzieciom i sprawiły, że te chętniej same szukałyby informacji i wiedzy, korzystając z przewodnictwa nauczycieli. Czyli robiłyby to, o co nam głównie chodzi w szkołach. Wyjątek od reguły: czytanie książek Zlikwidowanie prac domowych nie dotyczy absolutnie każdej aktywności naukowej ucznia poza szkołą. Nie wyobrażam sobie na przykład, żeby uczeń nie mógł czytać samodzielnie w domu. Jest to aktywność niewymagająca pomocy nauczyciela ani rodzica, którą każdy uczeń wykonuje w swoim tempie i która trwa zbyt długo, żeby marnować na nią czas lekcji. Jestem jednak przeciwna takim pracom domowym, jakie dziś zadaje się w szkołach. W obecnej formie nie tylko nie pomagają w nauce, ale wręcz ją obrzydzają, stresują uczniów i ich rodziców. Poza tym wypadałoby zmienić szereg innych rzeczy w szkołach, by nauka podczas lekcji była bardziej efektywna, ale nawet jeśli nie zmienimy nic w samym funkcjonowaniu szkoły i planach lekcyjnych, nie stracimy nic na ucięciu prac domowych. Nie ma do tej pory żadnych badań, które udowodniłyby, że mają dobry wpływ na edukację dzieci, a więc, jak z homeopatią – możemy założyć, że tego wpływu nie ma. Jedynym, co możemy osiągnąć, rezygnując z nich, będzie więcej wolnego czasu dla dzieci i mniej negatywnych skojarzeń z nauką. Jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, przeczytajcie tę listę 12 argumentów (klik). A tak przy okazji, jeśli odrabiacie z dzieckiem prace domowe, też przestańcie to robić (klik po tekst Nishki).

Segritta

Jak rozpoznać szeryfa?

Szeryf prewencyjny Przeważnie jest osobą starszą, siedzącą samotnie w domu i ma ubrudzoną już od ciągłego odchylania firankę. Szeryf prewencyjny wierzy, że jeśli będzie dostatecznie dużo wiedział, to zapobiegnie poważnym zbrodniom. Dlatego siedzi i patrzy. Nieustannie. Obserwuje, o której sąsiedzi wracają do domu, w co są ubrani, w jakim są stanie, czy u nich cicho czy głośno, co sobie kupili, kogo do siebie zapraszają i dokąd jadą na wakacje. Szeryf prewencyjny to także ten, który zadaje pytania. – Ciekawe, skąd ma na to wszystko pieniądze…? – A co na to wszystko jego matka? – Nie wstyd jej się tak ubierać? – Ja to tam nie chcę nikomu się wcinać w jego sprawy, ale czy to nie dziwne, że oni już od roku ze sobą nie sypiają? Szeryf – strażnik miejski Jego głównym zajęciem jest zajmowanie się drobnymi wykroczeniami, które nikomu nie szkodzą, nie mają żadnego znaczenia, których jedyną zbrodnią jest to, że ułatwiają lub umilają komuś życie, ale prawo mówi wyraźnie, że ich nie wolno. Szeryf zajmuje się nimi, ponieważ wybitnie przeszkadza mu szczęście innych ludzi i jeśli tylko można je zakłócić, pojawia się on, cały na biało, ze swoim grożącym palcem litery prawa, ze swoim aparatem fotograficznym i telefonem, którym wzywa policję (która przecież siedzi i nudzi się). Głównymi zajęciami szeryfa – strażnika miejskiego są: – ściganie dzieci chodzących po parkowych drzewach – jeżdżenie po bulwarach wiślanych i zgłaszanie każdego młodego człowieka, który pije tam piwo ze znajomymi. – Zgłaszanie pubów i dyskotek jako miejsc zbyt głośnych, szerzących alkoholizm i prostytucję. – Jednoczenie się z innymi szeryfami, by zbierać podpisy przeciwko targom śniadaniowym, które są siedliskami zła. – Donoszenie na sąsiada, który chyba nie zgłosił nigdzie, że robi sobie dobudówkę. Szeryf Matka Jest bardzo zapracowany w swoim macierzyństwie i spoczywa na nim ciężar wiedzy pełnej i ostatecznej o jedynym słusznym wychowaniu dzieci oraz opiece nad nimi. To wielka odpowiedzialność. Dlatego za każdym razem, gdy szeryf – matka dostrzeże dziecko bez czapeczki, musi upomnieć jego opiekuna, że postępuje niewłaściwie. Bo prawo nakazuje zakładać dziecku czapeczkę zawsze. Do tego bawić się z dzieckiem 6 godzin dziennie, nie używać przy nim telefonu, samodzielnie szyć mu stroje na szkolne przedstawienia, nie dawać mu obowiązków domowych, nie dawać mu słodyczy i codziennie smarować kremem uv. Albo jakoś tak. Napisano w tej kwestii około 800 tysięcy kodeksów karnych i każdy mówi co innego, więc łatwo się pogubić. Szeryf moralności To najgorszy typ szeryfa. Pilnuje moralności innych osób, bo własnej już dawno nie ma. Takiego szeryfa w szczególności interesują cudze związki małżeńskie, więc wszędzie, gdzie się tylko da, szuka ewentualnych niewierności, śladów po obrączkach i informacji, kto z kim wsiadał do taksówki. Potem szeryf dzwoni, by poinformować żonę lub męża podejrzanego o swoich odkryciach, ewentualnie wysyła liścik podpisany pseudonimem „życzliwy”. Nie ma znaczenia, czy sprawa dotyczy znajomego czy zupełnie obcego człowieka, choć oczywiście dużo przyjemniej wnika się w sprawy znajomych, bo potem można usiąść w fotelu z kieliszkiem wina i obserwować, jak im się wali świat. Przy obcych ludziach musi wystarczyć satysfakcja z dobrze wykonanej pracy, która choć odrobinę umili szare i frustrujące życie szeryfa. Jak sobie radzić z szeryfami? Można im tłumaczyć, że „nie twoja sprawa”, ale to raczej już nie działa. Zmiany w mózgach szeryfów zaszły już za daleko, by coś ratować. Dlatego najlepiej obchodzić szerokim łukiem i nie wdawać się w żadne rozmowy. Tak dla osobistego komfortu. :)

Segritta

Nie spodziewałam się, że macierzyństwo będzie takie łatwe

Zanim urodziłam syna, usłyszałam chyba setki razy, że będzie ciężko i sama zaczęłam w to wierzyć. A tak naprawdę z byciem mamą jest trochę jak z prowadzeniem samochodu. Jako mała dziewczynka podziwiałam mamę, która potrafiła jednocześnie kierować, operować pedałem gazu, sprzęgła, hamulca i jeszcze zmieniać biegi i włączać kierunkowskazy- a potem błyskawicznie sama się tego nauczyłam i teraz prowadzę auto mechanicznie, zupełnie o tym nie myśląc. W przeciwieństwie jednak do prowadzenia auta, macierzyństwa nikt nie musiał mnie uczyć. Nie czytam poradników, nie konsultuję się z psychologiem, nie dzwonię z każdym kichnięciem do lekarza. Mając zupełnie  w dupie wszelkie tabelki rozwojowe i mądre porady mądrych ludzi, wychodzę z założenia, że dopóki ja i dziecko jesteśmy szczęśliwi – wszystko robię dobrze. Nie wiem, skąd się tego nauczyłam, ale od początku wiedziałam najlepiej, jak opiekować się moim dzieckiem i jeśli pojawiały się jakieś trudniejsze momenty, to tylko dlatego, że ktoś mi się wpieprzał w moje macierzyństwo ze swoimi „powinno”, „nie powinno”. Na przykład z tym karmieniem piersią, najpierw położna w szpitalu powiedziała, że dziecko powinno jeść co 3 godziny, nawet w nocy i dlatego przez kilka pierwszych nocy mordowałam się, budząc śpiącego Conana na karmienie, co skutecznie uniemożliwiało mnie i jemu wypoczęcie. Potem zaś przeczytałam gdzieś, że dziecko może jeść nawet 18 razy na dobę. Nasze 21 razy na dobę nie mieściło się w tabeli, więc próbowałam na siłę zredukować liczbę karmień dziennie, co oczywiście poskutkowało rozdrażneniem Conana i moim stresem. W momencie, w którym odpuściłam i zaczęłam go karmić na żądanie te 21 razy na dobę, nagle wszystko się uspokoiło. Przy kolejnym dziecku będę wiedziała, żeby nie słuchać się położnych, poradników i innych mam – tylko siebie i dziecka. Wiem, kiedy kąpać moje dziecko i nikt mi nie wmówi, że powinnam to robić codziennie. Kąpię dwa razy w tygodniu lub wtedy, gdy się ubrudzi. Nie, nie śmierdzi. Nie, nie ma wysypek. Nie, nie ma w związku z tym żadnych problemów, więc po co miałabym robić to częściej? Jedyną regularną kąpielą jest ta wykonywana przez MR, z którą widzimy się raz w tygodniu.  Bo lubi to robić. :) Czuję, że tak jest najlepiej. Wiem, kiedy moje dziecko powinno iść spać i jest to dokładnie wtedy, gdy tego chce. Moje dziecko samo decyduje, kiedy jest śpiące i jedyne, co ja mogę wtedy zrobić, to mu ten sen umożliwić. Nie wprowadziliśmy żadnego „rytmu dnia”, żadnego rytuału usypiania. Po prostu, naturalnie, Conan usypia gdzieś między godz. 21 a 22 a budzi się około 8 rano. Niezależnie od tego, czy kładziemy się z nim, czy go usypiamy czy nie, czy jest włączony telewizor i światło, czy są goście, czy jesteśmy na spacerze (tak, spacerujemy często wieczorami). Tam mamy. Czuję, że nie ma w tym nic złego. Conan czasem kicha, czasem ma czkawkę, czasem ma taki dziwny, jednodniowy katarek. Czasem płacze i jest rozdrażniony, czasem jest jakby zamyślony i poważny. Nigdy nie trwa to długo, więc się nie martwię. Bardzo często obcy (i nie tylko obcy) ludzie zwracają mi uwagę, że jest za lekko ubrany, ale ja wiem, że nie jest mu zimno. Po prostu to wiem. Słucham się jego nastroju, obserwuję jego ciało, kolor jego skóry, czuję temperaturę skóry i po tym oceniam sytuację. Nie słucham w tej kwestii obcych ludzi, tylko własnego instynktu i samego dziecka. Czuję, że tak jest najlepiej. Nie wiem, jak to będzie w przyszłości. Nie wiem, jak to by było bez pomocy mamy i Seby. Nie wiem, czy z dwojgiem dzieci jest zupełnie inna historia… Wiem, że spodziewałam się, że będzie trudno – a nie jest wcale. Mój instynkt, hormony, geny… cokolwiek to nie było… załatwiło sprawę i po prostu wiem, jak być mamą. Ty też wiesz.

Segritta

Telewizja emocji

Oglądam Tap Madl. Tak. Nie wstydzę się tego. :) Nie tylko dlatego, że bierze w tym udział Karolina Gilon, której gorąco kibicuję (dajesz, Gilon! <3), ale też dlatego, że ogólnie lubię patrzeć na ładnych ludzi pozujących do ładnych zdjęć. Pamiętam dobrze moment, gdy z pierwszej wyselekcjonowanej grupy miała odpaść pierwsza osoba i jury wybierało spośród dwóch dziewcząt, które w tym odcinku wypadły najsłabiej. Uroda to rzecz względna, zresztą nie znam się na tap madlkach, ale moim zdaniem jedna była zdecydowanie ładniejsza od drugiej. Ale to ta druga miała wyrazisty charakter. Niezbyt ciekawy, tak na marginesie… To była dziewczyna, która często mówiła źle o konkurentkach, pyskowała jury, zadzierała nosa i właściwie w każdym odcinku wplątywała się w jakieś konflikty. Była pyskata. Zgadnijcie, kto odpadł. Nie musiałam nawet czekać na werdykt, bo doskonale wiedziałam, że reżyser programu nie może sobie pozwolić na to, by wyeliminować z niego czarny charakter, bo to właśnie czarne charaktery budują emocje. Gdyby nie ta dziewczyna, reszta uczestników byłaby mdłą mieszanką ładnych ludzi, którzy się lubią (bleee), nie kłócą się (fuuuj), nie podkładają nikomu świń (zieeew…). Pyskata została. Bo w programie Tap Madl nie chodzi o to, by wybrać Top Modelkę. Chodzi o to, żeby zrobić program, który się będzie oglądał i dzięki temu zarabiał na siebie i swoich twórców. O to samo chodzi we wszystkich Idolach, Voice of Poland, Małych Gigantach, Oni tańczą dla mnie, Jak oni robią loda – ale nie tylko. Na emocjach jadą też Pamiętniki z wakacji, Trudne sprawy, te wszystkie programy o chirurgach plastycznych, Uwaga TVN, Kuchenne rewolucje, kurna… prawie KAŻDY program telewizyjny ma na celu nie przekazywanie wiedzy, nie kształtowanie opinii, tylko kupowanie emocjami uwagi widza. Te emocje to wzruszenie, smutek, złość. Widz lubi patrzeć na ludzkie dramaty, obserwować innych ludzi, którzy się kłócą, walczą o zwycięstwo, poniżają się, boją się, pokonują swoje lęki, płaczą, mają nadzieję lub po prostu zachowują się głupio. Tak, obserwowanie głupich ludzi jest superfajne, bo dzięki temu widz czuje się taaki inteligentny. I wiecie co? Wkurza mnie to. Wkurza mnie to przeciąganie werdyktów „kto odpada z programu”, ta muzyczka w tle, jak ze Szklanej Pułapki przed wybuchem bomby, te łzy niepewności i lęku u uczestników. Wkurza mnie to powtarzanie pytań, krytykowanie, to wyżywanie się na ludziach, żeby tylko wydusić z nich emocje, żeby puściły im nerwy, żeby rzucili czymś przed kamerą, żeby się popłakali, żeby kogoś obrazili, zwyzywali. Wkurza mnie to pokazywanie publicznie nagich ciał kobiet, które zgadzają się na to dlatego, że potem telewizja zapłaci za operację plastyczną w reklamującej się w ten sposób klinice medycyny estetycznej. Nie widzimy tego, ale poza kamerami tych ludzi się psychicznie magluje, żeby się łamali i odkrywali swoje słabości. Wśród ekipy produkcyjnej jest człowiek, który zadaje pytania, głaszcze po główce, przekonuje, mówi, że będzie dobrze, sugeruje, że nie ma nic złego w pokazaniu się nago przed kamerą albo w opowiedzeniu szczerze o tym, że ma się sraczkę z nerwów albo że żona dziś nie chciała seksu uprawiać. Że to ludzkie, normalne, że tak powinno być. A potem inny człowiek wycina z długich wypowiedzi właśnie te mocne, emocjonalne momenty, do których uczestnika zmanipulowano w kameralnej (nomen omen) rozmowie. I to wszystko w zamian za koszt operacji plastycznej lub kilkaset złotych. W zamian za wątpliwy fejm, pięć minut sławy, obecność w telewizji. I jeszcze trzeba podpisać umowę, która kryje telewizję i daje jej wszelkie prawa do wizerunku uczestnika, która często zobowiązuje do pełnej poufności, którą przygotowywało wielu prawników, a którą uczestnik podpisuje bezmyślnie. Przypomina mi to film „Czyż nie dobija się koni” albo bardziej popularne „Igrzyska śmierci”, gdzie współczesnymi gladiatorami wcale nie są już sportowcy, tylko zwykli ludzie eksploatowani przez telewizję. Często biedni, walczący o nagrody pieniężne, sprawiedliwość lub „pojawienie się w telewizji”, która dla wielu ludzi wciąż jest czymś elitarnym, mądrym i godnym zaufania. I pół biedy, gdy chodzi o to ostatnie. Pół biedy, gdy robi to osoba dorosła. Ale już cholera mnie bierze, jak te emocje wyciska się z dzieci. Jak np. w Małych Gigantach, albo nawet w takim pozornie słodkim fragmencie talk show (klik). Kliknijcie, zobaczcie i pomyślcie, jak byście się poczuli na miejscu tej dziewczynki. Jako dziecko czasem kochałam się w dorosłych znajomych mojej mamy, ale zapadłabym się pod ziemię, gdyby ktoś to powiedział na głos przy ludziach. A tu Ellen robi to publicznie. Zdaję sobie sprawę, że taki jest szołbiznes. Że telewizja z czegoś musi opłacać te tabuny pracowników i że nie mielibyśmy czego oglądać w naszym ulubionym, piętnastominutowym paśmie reklamowym, gdyby w przerwach nie leciały Trudne Sprawy. Ale coraz rzadziej włączam już telewizor za dnia, bo ja naprawdę wolałabym obejrzeć Wielką Grę (#gimbynieznają) albo jakiś program przyrodniczy lub nawet taką całodzienną telewizję śniadaniową – niż te kretyńskie, ustawiane, programy z „prawdziwymi ludźmi”, których kamera rozkłada na czynniki pierwsze. Bo przykro się to ogląda. Bo nie lubię patrzeć, jak ludzie się ośmieszają, jak się wstydzą, jak są upokarzani lub jak upokarzają innych, bo zostali na siebie napuszczeni. Nie sprawia mi przyjemności ani obserwowanie wymyślonych dramatów ze „Szpitala” ani tych prawdziwych z „Sekretów chirurgii”. A w programach, które mają wyłaniać talenty, wolałabym, żeby uczestnicy wygrywali tymi talentami a nie podłym charakterem.  

Segritta

Szort 50

Seba, jako dość niegarbaty mężczyzna bez obrączki, cieszy się ogromnym powodzeniem na mieście, gdy wychodzi na wódkę ze znajomymi. Podchodzą wtedy do niego śliczne dziewczyny, próbują go uwieść, stawiać mu drinki, zagadywać, tańczyć z nim itp. A on nic. I czasem dochodzi do momentu, gdy Seba słyszy od takiej adoratorki: – Ty chyba jesteś gejem. Odpowiada wtedy bez namysłu: – Nie, dlaczego? Po prostu mi się nie podobasz. Z jednej strony trochę mi żal tych dziewcząt, bo to dość niegrzeczna odpowiedź, ale z drugiej…. :)

Segritta

Krótka impresja tuż po XVII Konkursie Chopinowskim

Jeśli chcecie wejść w świat bez hejtu, przekleństw i bylejakości; w świat, w którym ludzie mówią spokojnie i wyraźnie, poprawnie konstruując zdania i starając się obiektywnie ocenić zarówno swoich faworytów jak i pozostałych uczestników wyzwania; w świat, w którym jednocześnie nie brakuje emocji, pojawiają się łzy wzruszenia, grymasy niechęci i pełne podniecenia napięcie – to …musicie poczekać jeszcze 5 lat na kolejny Konkurs Chopinowski. To naprawdę jest inny świat. Zwłaszcza dla kogoś, kto siedzi w internecie, na forach Onetu czy Gazety, kto prowadzi bloga, czyta komentarze lub po prostu ogląda zwykłą telewizję. Różnica pomiędzy poziomem reprezentowanym przez przeciętnego internautę – a poziomem przeciętnego obserwatora Konkursu Chopinowskiego jest ogromna. Jestem muzycznym laikiem, choć znam się na tym lepiej niż większość Polaków. Nie na muzyce ogólnie, bo to ocean wiedzy – ale na tym klasycznym aspekcie muzyki, czyli na wyczuciu rytmu, czytaniu nut, słyszeniu czystości dźwięku itp. Rozpoznaję instrumenty, mam dobrą pamięć do melodii, więc słuchając jednego z klasycznych utworów, śledzę dźwięk po dźwięku, wyłapując różnice w wykonaniach. Zawdzięczam to kilku latom edukacji w szkole muzycznej pierwszego stopnia na skrzypcach oraz temu, że w moim domu mama i dziadek grali na fortepianie, siostra na wiolonczeli, przyjaciółka na skrzypcach i generalnie karmiono mnie muzyką klasyczną od dziecka, przeplatając ją oczywiście Beatlesami lub Pink Floydami. To w jakimś stopniu wyczuliło moje ucho i wyposażyło we wrażliwość, która teraz pozwala naprawdę relaksować się przy muzyce klasycznej. To bardzo fajny skill, bo wielu moich znajomych przy muzyce klasycznej ma wręcz odwrotnie – spina się, nudzi i chce pić wódkę, żeby stłumić ból głowy. ;) W porównaniu do ekspertów ze studia TVP Kultura, którzy komentowali Konkurs Chopinowski, moja wiedza jest jednak żadna. Jest ona też dużo gorsza od przeciętnego komentatora konkursu. Ale co tam. Nie tylko dla nich komponował Chopin, nie tylko dla nich grają pianiści. Grają też dla mnie, a ja się niezmiennie wzruszam jego muzyką i chciałabym dziś trochę Wam o tym wzruszeniu opowiedzieć, bo właśnie zakończył się siedemnasty Konkurs Chopinowski, a ja już tęsknię i chciałabym, żeby tak było co rok, a nie co pięć lat. Co to w ogóle ma znaczyć, że co 5 lat?! Ten konkurs jest magiczny. Nie tylko dlatego, że ludzie wokół niego są kulturalni i pozytywni. Też dlatego, że odbywa się tak rzadko. Jest to jeden z najbardziej prestiżowych konkursów pianistycznych na świecie i wielu muzyków marzy o wzięciu w nim udziału. W ostatnim etapie konkursu finaliści grają jeden z dwóch koncertów Chopina, bo napisał tylko dwa. Oba w Polsce, oba przed ukończeniem 20 roku życia, oba w stanie głębokiego zakochania w Konstancji Gładkowskiej, oba tak bardzo nawiązujące do Polskiej kultury, że dalej się już w nią wejść nie da. Są tam mazurki, oberki, krakowiaki, typowe dla Chopina tryle, perliste pasaże, bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała… a to wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą. Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Gdy słyszę Chopina, to widzę nocną burzę, widzę pola obsiane zbożem, kręte polne drogi, wierzby rosochate, polowania, wiejskie potańcówki, deszcz stukający o dach, wartkie górskie strumienie i wszystkie te obrazy, które słowem malował Mickiewicz w Panu Tadeuszu, a które ja ostatnio widziałam w Wiedźminie 3, bo na żywo coraz o nie trudniej, bez billboardów, domków z kartongipsu i baru z automatami 24/7. Wracając do samego konkursu, w pierwszym etapie zauroczyła mnie Rikono Takeda, japońska pianistka, która grała pięknie, perliście, czyli tak, jak lubię. Niestety jury nie przepuściło jej do kolejnego etapu. W finale zaś obie z mamą kibicowałyśmy Kate Liu, której wykonanie było nie tylko perfekcyjne technicznie, ale też miało tę duszę, która sprawia, że płaczę. Do późna czekałyśmy na wyniki konkursu, które nas niestety rozczarowały, bo Liu zajęła dopiero trzecie miejsce, pierwsze zaś zdobył Seong-Jin Cho. Nie żeby był zły, o nie. Był świetny. Ale po prostu kibicowałam Liu, a po tym, jak usłyszałam, że Liu na trzecim miejscu i Hamelina na drugim, to na pierwszym spodziewałam się wychwalanego wcześniej Nehringa (jedynego Polaka w finale)… Jestem niezmiernie ciekawa, jak rozkładały się głosy jury. Konkurs kontra Debata W trakcie trwania Konkursu pod hasztagami #chopin17 i #chopin2015 toczyła się dyskusja na Twitterze i Fejsie, w studiu telewizyjnym występy komentowali specjaliści, czynni muzycy i profesorowie. Na ekranie pojawiały się wybrane komentarze internautów. W tym samym czasie na innym kanale telewizyjnym trwała debata polityczna związana ze zbliżającymi się wyborami do parlamentu. W pewnym momencie do studia zadzwoniła słuchaczka i podziękowała „za piękną lekcję muzyki i lekcję savoir-vivru”, bo, jak zauważyła, od komentatorów konkursu polscy politycy powinni uczyć się kultury dyskusji. I miała rację. Wolałabym mieć w Kraju polityków tak kulturalnych, profesjonalnych i wykształconych jak maestro Jacek Kaspszyk i jego fantastyczna orkiestra. Na koniec posłuchajcie sobie trzech utworów z Konkursu. Pierwszy w wykonaniu zwycięzcy XVII Konkursu Fortepianowego im. Fryderyka Chopina, Seong-Jina Cho. Drugie w wykonaniu mojej ulubienicy, Kate Liu (trzecie miejsce). Trzecie w wykonaniu 16-letniego Kanadyjczyka, Tonego Yanga (zdobywcy piątego miejsca). Oglądając koncerty, zwróćcie uwagę na orkiestrę i dyrygenta. I na to, jak różnie pianiści przeżywają swój występ. Ale przede wszystkim, wczujcie się w muzykę. Jest obłędna. A tu, dla porównania, ten sam Polonez w wykonaniu zdobywcy I miejsca. No dobra. Zasłużył. Jest doskonały. WOW :) PS. Wpis ten piszę o 1 w nocy, a jutro, a właściwie dziś, czyli w środę 21 października 2015, będziemy mogli posłuchać koncertu w wykonaniu Cho. Tak na zamknięcie tego Święta Muzyki. Zachęcam do wspólnego oglądania :)

Segritta

Szort 49

Czasem widzę na mieście jakieś śluby i te wszystkie młode, ładne dziewczyny, które, nie wiedzieć czemu, robią się na tę okazję na stare ciotki, zakładają wciągane kozaczki z materiału udającego zamsz albo cekinowe sandałki , czarne rajstopy do tego, jakieś dziwne, ledwo zakrywające tyłek poliestrowe kiecki z falbankami, do tego idą do fryzjera swojej babci i robią sobie na głowie koszmarne loki z taką ilością lakieru, że mury można nimi kruszyć, posypane czymś świecącym, upięte tandetnymi srebrnymi spineczkami, natapirowane, z zawiniętym wokół głowy cienkim, doczepianym warkoczykiem, a gdyby tego było dość, malują się jak kurtyzany, z toną pudrów, cieni do powiek, brokatem na policzkach i nie tylko na policzkach, bo jeszcze dekolty mają czymś świecącym umazane, a na tych dekoltach sztuczne perły, złote łańcuszki z kryształkami swarowskiego czy innym badziewiem bez żadnej wartości, bez żadnego sensu, zupełnie niedopasowanym do reszty tego weselnego przepychu… i się zastanawiam, jakim cudem te ładne, młode dziewczyny z dużych miast, być może nawet studiujące na jakimś sensownym uniwersytecie i niesłuchające disco-polo mogą ubierać się w tak obciachowy sposób. No pojąć tego nie mogę. A potem odnajduję w domu u mamy moje zdjęcia ze studniówki… Tia.

Segritta

Nie kochasz, bo cię irytuje – czy irytuje cię, bo nie kochasz?

Wyznanie nr 1: Powoli dociera do mnie, że Michał jest beznadziejnym partnerem. Na początku miałam chyba klapki na oczach, ale teraz widzę wyraźnie wszystkie jego wady i nie wiem, dlaczego w ogóle weszłam w ten związek. Ciągle się obżera, co potrafi być dość irytujące, gdy przecież wyraźnie widać, że rośnie mu brzuch. Kiedyś grał w piłkę, starał się wyglądać dobrze, a teraz nic. Irytują mnie te jego głupie teksty, że “znowu wygrywa z anoreksją”, za każdym razem, gdy zamawia tłustego burgera. Ha ha. To mogło być śmieszne za pierwszym razem, ale nie po raz setny! W ogóle ciągle te same teksty wali i nie mogę już tego słuchać. Ale to w sumie betka. Najgorsze jest to, że w ogóle nie pomaga mi w sprzątaniu. Co z tego, że gotuje, gdy potem cała kuchnia jest upierdolona po sufit po tym jego gotowaniu. Skarpetek też jakoś kurna nie może się nauczyć, że do prania się brudne odkłada a nie na krzesło. Odnoszę wrażenie, że krzesło to powinna być jego szafa. W sumie by wystarczyła, skoro też jakoś nie przeszkadza mu chodzenie w dziurawej albo poplamionej koszulce trzeci rok. W nocy chrapie, rano mnie budzi, bo oczywiście kurwa musi zrobić hałas, jak wstaje, nie dając mi pospać. Patrzę tak czasem na niego, na te zaspane oczy, na te zakola, na ten stary t-shirt i myślę sobie, co ja robię z tym człowiekiem. Wyznanie nr 2: Powoli dociera do mnie, że Michał jest miłością mojego życia. Na początku to było zwykłe zakochanie, jak za każdym innym razem, ale teraz czuję, że mogłabym z tym człowiekiem się zestarzeć. Uwielbiam te jego ciągłe żarty i próby rozbawienia mnie. I nic, że słyszę po raz setny, że “wygrywa z anoreksją”, bo zjadł burgera. Muszę go tylko namówić, żeby wrócić na piłkę z chłopakami, bo jak dalej będzie się tymi burgerami opychał, to może mieć problemy z sercem, jak jego ojciec. W każdym razie uwielbiam jego poczucie humoru i widzę, że to dzięki niemu chyba ludzie wokół tak go lubią. Co tam, że ja słyszę te historie ciągle od nowa, skoro widzę, jaką frajdę sprawia mu ich opowiadanie. Ale to w sumie betka. Najfajniejsze jest to, że potrafi dzielić się obowiązkami w domu. On gotuje, ja sprzątam. I bardzo dobrze, bo gdyby on się brał za sprzątanie, to nie byłoby na czym jeść… Bałaganiarz z niego straszny! Skarpetki rozrzuca po domu i chodzę potem za nim i zbieram. Chyba wstawię mu krzesło do szafy, bo to na nim głównie lądują wszystkie jego ciuchy ;) Uwielbiam to, jaki jest roztargniony. Myślami ciągle gdzieś indziej, tworzy, wymyśla, tak tym pochłonięty, że gdybym go nie zatrzymywała przed wyjściem, to zakładałby przez tydzień do pracy ten sam T-shirt. Nocą, tuląc mnie, chrapie słodko a rano uwielbiam obserwować, jak półprzytomny wkłada lewy kapeć na prawą nogę i wszystko mu leci z rąk, bo jeszcze kawy nie wypił. Patrzę tak czasem na niego, na te zaspane oczy, na zakola, na ten stary t-shirt i myślę sobie, że jestem najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.  :)

Szort 48

Segritta

Szort 48

Segritta

Co zrobić, gdy usłyszysz, że dziecko zrobiło sobie z Ciebie smoczek?

Na tegorocznej konferencji Blog Forum Gdańsk karmiłam piersią Conana. Gdy był głodny, po prostu siadałam na leżaczku niedaleko stanowiska CoffeeDesk, odpinałam miseczkę stanika, przystawiałam Conana do piersi i tetrową pieluszkę rzucałam sobie na dekolt, żeby rozmawiający ze mną mężczyźni umieli się skupić na tym, co mówię. Tak, rozmawiałam normalnie z ludźmi, karmiąc. I wtedy przyszła Radomska. – Słuchaj, ja ci to powiem, bo jesteśmy poniekąd koleżankami z jednej branży i mogę sobie pozwolić na szczerość, ale czy ty wiesz, że on sobie zrobił z ciebie smoczek? No naprawdę dałaś się zmanipulować chyba. Nie spodziewałam się tego po tobie. Inteligentna, wydawałoby się, kobieta, a tak dałaś tym laktowariatkom zrobić sobie wodę z mózgu, jak kretynka jakaś. Przecież to, co robisz, to obrzydliwe jest. Publicznie. Jakby toalety nie było. Przecież możesz nakarmić w toalecie, prawda? To czemu tak publicznie to robisz? Czy my wszyscy musimy wiedzieć, ze on jest akurat teraz głodny? Czy my musimy widzieć ten Twój biust od razu? Czy nie możesz przynajmniej szmatki mu jakiejś na głowę położyć? A tak w ogóle to ja nie rozumiem, dlaczego ty to w ogóle sobie robisz? Przecież widzę, że biegasz z tym cyckiem do niego co godzinę. Rozpieścisz go. To nie lepiej już dać mu tę mieszankę, zobaczysz, zje, zaśnie, trzy godziny będzie spokojny. Ale widzę, że nie. Że on już sobie z ciebie smoczek zrobił. Radomska oczywiście żartowała. Zacytowała mi po prostu zbiorczo to, czego sama się nasłuchała, karmiąc swojego Lenona. Sęk w tym, że mnie brzuch rozbolał od śmiania się, bo dokładnie te same teksty sama często słyszę i czytam wokół mnie. I chyba najbardziej ze wszystkich rozbraja mnie to „smoczek sobie z ciebie zrobił”, bo po raz pierwszy usłyszałam to już w szpitalu od położnej. Tak. Otóż pozwólcie, że Wam coś wytłumaczę. Nie da się zrobić z siebie lub z własnej piersi smoczka, bo to smoczek jest zastępnikiem piersi a nie odwrotnie. Zrobić sobie z piersi smoczek to by było jak… zrobić sobie z oryginalnego Loubutina podróbkę Loubutina. Albo jak nazywanie seksu „podróbką masturbacji”. Albo jak sprzedawanie papierosów jako metodę na rzucenie gumy do żucia nicorette. Dziecko ma odruch ssania i to ssanie jest jednym z podstawowych zajęć dziecka, bo zaspokaja mu dwie potrzeby: pokarmu oraz poczucia bezpieczeństwa. To fakt, że dzieci czasem płaczą, bo chcą się przyssać do cycka, choć niekoniecznie są głodne. Conan czasem budzi się w nocy i płacze, dopóki nie dostanie piersi – ale gdy ją tylko dostanie, wystarczy mu kilkukrotne cmoknięcie, by znowu zasnąć (kilkukrotne cmoknięcie nie daje jeszcze mleka). Ponieważ niektóre kobiety nie mają możliwości tak często dawać dziecku piersi lub po prostu chcą mieć więcej spokoju, dają dziecku smoczek, jako ZASTĘPSTWO cycka. Dziecko ze smoczkiem w ustach czuje się bezpiecznie i spokojnie, więc jeśli nie jest głodne – nie płacze. Ale to wcale nie oznacza, że dzieci nieużywające smoczka będą chciały wisieć na piersi cały dzień. Nie. One po prostu trochę wcześniej niż dzieci smoczkowe zaczynają proces odzwyczajania się od odruchu ssania jako metody na uspokojenie się. Każde dziecko prędzej czy później się tego oduczy. Różnica polega na tym, że gdy dziecko smoczkowe zaczyna płakać, to rodzic w pierwszej kolejności daje mu smoczek, żeby sprawdzić, czy dziecko po prostu nie chce się uspokoić ssaniem – a jeśli tak w istocie jest, smoczek zostaje w buzi dziecka długo, aż dziecko samo go nie wypluje. Dlatego  Dzieci piersiowe zaś nigdy nie dostają piersi na długo, bo trudno tę pierś przy dziecku zostawić a samemu wyjść z pokoju ;) Poza tym pierś possana dłużej niż chwilę zaczyna produkować pokarm, co wcale dziecku nie odpowiada, jeśli nie jest głodne. Stąd też dość częste – ale krótkie! – sesje przy piersi dzieci niesmoczkowych. Tak, to bywa upierdliwe, ale ma też ogromną zaletę: moje dziecko nie będzie nigdy musiało „żegnać się ze smoczkiem”. Nie będzie miało problemów ze zgryzem. No i nie trzeba tych smoczków ciągle wyparzać. Coś za coś po prostu :) Ale zapamiętajcie jedno: nie da się zrobić sobie z piersi smoczka. Można wspomagać się smoczkiem. Można próbować zastąpić smoczkiem pierś. Można wreszcie nie używać smoczka wcale (jak my). Ale jeśli ktoś ci powie, że zrobiłaś z siebie smoczek, to każ mu się puknąć w czoło i powiedz, że w takim razie sam jest słabą namiastką dmuchanej lalki w łóżku a jego skórzana kurtka jest tylko marną podróbką skaju. :*

Szukam redaktorów!

Segritta

Szukam redaktorów!

Segritta

Wiedźmin 3 – screenorelacja

Jeśli zakochałeś się w Wiedźminie 2, to kolejna część przygód Geralta Cię głęboko rozczaruje. Przede wszystkim nie będziesz już miał zamkniętego świata i niewidzialnych ścian, które dotąd prowadziły Cię za rączkę w rozgrywce. No i teraz będziesz mógł się zabić, skacząc z wysokiego klifu albo stłuc sobie kolano, skacząc przez krawężnik (TAK! Można już zginać kolana i pokonywać niskie przeszkody, takie jak schodki, płotki lub skrzynki!). No dobra, żarty na bok. Tak na poważnie: Wiedźmin 3 zajmuje zaszczytne drugie miejsce za Gothikiem na podium najlepszych gier komputerowych wszechczasów. Tuż za nim jest Skyrim (jako jedyny z nudnej serii Elder Scrolls). Gothic bije Wiedźmina tylko fabułą (no nic nie przebiło jeszcze zagadki górniczej doliny, przywołania śniącego, wybicia magów w Starym Obozie), za to Wiedźmin przebija go grafiką (w sumie nic dziwnego, po tylu latach…). W każdym razie mamy już podium. :) Niedawno pisałam o Wiedźminie 2, który mnie baaardzo rozczarował (klik), bo spodziewałam się czegoś lepszego po pierwszej części, a dostałam produkt gorszy. Ale trójka to jest bajka. No po prostu miód na serce gracza. Tym razem zamiast dziewięciu – mam tylko 5 punktów :) 1. Przede wszystkim ŚWIAT. Jest malowniczy, przepiękny, zapierający dech w piersiach, swojski, przypominający dzieciństwo i wygląda dokładnie tak, jak wyobrażam sobie idealną wieś do osiedlenia się na starość. Taką Polskę widział Mickiewicz, gdy pisał Pana Tadeusza. Taką Polskę malują koncerty Chopina, gdy zamknę oczy. W Wiedźminie jest jak akwarelowy pejzaż, w który można patrzeć godzinami. Na koniec tego wpisu pokażę Wam masę screenów z pierwszej połowy gry, więc tu dodam jeszcze tylko, że rzadko w grze korzystam z teleportów (a właściwie szybkiej podróży między znakami), bo dużo przyjemniej się po tej krainie chodzi lub jeździ konno. 2. Questy. Filmiki w trakcie gry niezmiennie mnie wkurzają, ale tutaj są jakby znośniejsze. Nie przewijam dialogów, bo są napisane z biglem, ciekawie i naprawdę dużo wnoszą do fabuły. Prawie każdy „poboczny” quest jest po prostu fascynujący i można naprawdę emocjonalnie zaangażować się w jego rozwiązywanie. Brawo! 3. Świat jest wreszcie otwarty, dostępny, ciekawy, kryjący masę tajemnic i niespodzianek. Przypnę się tylko do tego, że za dużo jest wszędzie skrzyń ze „skarbami” i na widok kolejnej już mi nie świecą oczy. Wolałabym, żeby znaleziska były rzadsze i cenniejsze. Oraz… potwory są trochę za bardzo …jakby to nazwać… WoWowate… Takie kolorowe, fluorescencyjne, nienaturalne. Ale to naprawdę szczegół przy urodzie świata i postaci. 4. System rozwoju postaci jest skomplikowany, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Trochę za małą różnicę czuję, poprawiając pewne parametry, ale dość często spotykam w grze postaci lub potwory, które są dla mnie w danym momencie za silne – więc muszę do nich wrócić później, po poprawieniu umiejętności postaci i ekwipunku. To jest plus. 5. Tu włożę kilka szczegółów, które zasługują na wyróżnienie: świetna, klimatyczna muzyka, fajne smaczki w dialogach, bardzo grywalna, dobra minigierka („Gwint” jest dużo lepszy od poprzednich „kości”). No udało się Wam tym razem! Oby tak dalej <3 Poniżej kilka najpiękniejszych screenów z gry. No, trochę więcej niż kilka. Sory. Taki był klimat, że trudno się było powstrzymać.  

Krótka historia mojej tajemniczej choroby

Segritta

Krótka historia mojej tajemniczej choroby

Test żelazka Philips PerfectCare Elite

Segritta

Test żelazka Philips PerfectCare Elite

Segritta

Dwa teksty, po których rozpoznasz głupka

Śliczna dziewczyna w telewizji śniadaniowej przytoczyła właśnie wypowiedź swojego ojca, który dawał jej dobrą radę przed ślubem. Córeczko – powiedział – jak będziesz stawała przed ołtarzem, żeby przy sięgać komuś miłość i będziesz na 100% pewna, że chcesz poślubić tego człowieka, to odwróć się i odejdź. Weź ślub tylko, jeśli będziesz pewna na 200%. „Nie jestem pewien na 100%, tylko na 200%!” Generalnie jeśli określasz swoją pewność, swoje przekonanie, wiedzę z jakiejś domeny lub uczucie na więcej niż 100%, to przestaję Ci wierzyć. Nie możesz obiecać czegoś, czego nie masz. 100% pewności to jest WSZYSTKO, co możesz mieć. Jeśli mówisz o 101%, to tak jakbyś był ulicznym handlarzem i próbował mi sprzedać telefon z funkcją teleportacji. Po takiej deklaracji wszystko, co mówisz dalej, nie ma już znaczenia. „Przysięgam, że będę Cię kochać zawsze! „ I kolejna deklaracja, która świadczy o rzucaniu słów na wiatr – lub o nieznajomości natury uczuć. Mówi się przecież, że miłość jest ślepa, że miłość jest silniejsza od wszystkiego, że serce nie sługa – a co rok setki tysięcy Polaków przysięga (i to przy świadkach i na świętości!), że będzie kogoś kochać do końca życia. Ludzie, błagam, to nie jest przysięga, którą możecie składać, bo to nie Wy decydujecie o własnej miłości. Decyduje o niej też ta druga osoba, całe Wasze otoczenie, czas, chemia, a nawet zwykły przypadek. Nie możecie przysięgać, że za rok o tej porze będzie padał deszcz, prawda? To nie przysięgajcie sobie miłości. Bo to naprawdę potem głupio wygląda: te wszystkie rozwody i złamane słowa. Tak, wiem, że to tylko figury stylistyczne i że tak naprawdę można je odczytywać jako podkreślenie swojej pewności albo podkreślenie siły swojej miłości. Ale i tak ich nie lubię. Słowo ma dla mnie wartość i dlatego próbuję walczyć z brakiem logiki w deklaracjach. :)

Przyjęłabym rodzinę uchodźców pod swój dach

Segritta

Przyjęłabym rodzinę uchodźców pod swój dach

Zawsze tak sądziłam. Słuchając minionych historii o wojnach i zwykłych, niewinnych ludziach, którzy szukali schronienia w obcych krajach i u obcych ludzi, wiedziałam, że gdybym to ja miała zadecydować, czy przyjąć do domu uchodźcę, zrobiłabym to. A teraz w Syrii trwa wojna i jej mieszkańcy masowo uciekają od śmierci. Niedawno po Fejsbuku krążyły zdjęcia dzieci, które utonęły, chcąc przedostać się do Europy. Ich rodzice ubrali je w co bądź i stłoczeni na małych łódkach, bez dobytku, wydając przewoźnikowi ostatnie pieniądze, popłynęli w morze. Nie wszystkim udało się przybić na suchy ląd. I właśnie zdjęcia tych martwych dzieci tak bardzo wstrząsnęły nami, siedzącymi przed komputerami ludźmi, których problemem jest to, że za mało zarabiają, albo że upały takie straszne ostatnio. Bo jeszcze niedawno Syryjczycy mieli takie same problemy. To były takie same rodziny, jak nasze. Ojciec prowadził piekarnię, matka była pielęgniarką w szpitalu, dzieci chodziły do szkoły i marzyły o nowej Playstation. Przez tyle lat wychowywali je w miłości, wymagali dobrych ocen w szkole i liczyli na wnuki. Od nieprzespanych nocy w niemowlęctwie, przez pierwsze ząbki, przedszkole, awantury o obowiązki domowe i wypady do kina – tak wyglądało ich życie. Aż przyszła wojna i zniszczyła ich kraj, zabierając wszystko i zabijając ich bliskich. Wsiedli więc do łodzi – nie po to, by żyło im się lepiej, tylko po to, by móc zamknąć oczy w nocy bez obawy, że spadnie im na głowę bomba albo ktoś ich rozstrzela. Przeciwko przyjmowaniu uchodźców do Polski jest kilka rozsądnych argumentów. Bo nie każdy uchodźca jest chrześcijaninem lub ateistą. Są tam przecież muzułmanie, ludzie o innym światopoglądzie, innej wierze, innych wartościach. Nie wiadomo też, czy wśród zwykłych ludzi nie ukrywają się też fundamentaliści islamscy. Po wydarzeniach w USA i Francji boimy się islamu jak ognia i wcale się temu lękowi nie dziwię. No i kwestie ekonomiczne – że zabiorą nam pracę, że nie stać nas na ich utrzymanie w obozach tymczasowych. Ale wiecie co? W dupie mam te wszystkie powody. Nie zmieniają one nic. Nawet gdyby to wszystko była prawda, ja i tak przyjęłabym pod swój dach dziecko z Syrii. Nie samo dziecko. Z rodzicami. Zaopiekowałabym się całą rodziną przez czas, który byłby im potrzebny do stanięcia na nogi. W zamian może nauczyliby mnie swojej kuchni, pomogli przy odnowieniu stołu. A przede wszystkim daliby mi coś bezcennego, bo świadomość, że zachowałam się jak człowiek. I dumę, gdy już im się uda nauczyć języka, zdobyć pracę, wykształcenie i zamieszkać na swoim – w kraju, w którym nie muszą się bać o życie dzieci. Czasem myślę, że najgorszym, co zrobił nam terroryzm, jest właśnie ten lęk. Zamykanie się w swoich krajach i domach w obawie przed drugim człowiekiem. Tak, możemy nikogo nie wpuszczać, nikogo nie ratować, pozwalać ginąć niewinnym dzieciom w wodach morza Śródziemnego i cieszyć się pokojem. Ale po cholerę mi taki pokój, w którym ja i moi sąsiedzi znajdujemy w sobie „siłę” by pozwolić dzieciom tonąć. Nie chcę być takim człowiekiem. Nie chcę żyć wśród takich ludzi. Świat, w którym nie można nikomu ufać, nie jest światem szczęśliwym. Jeśli kiedyś przyjdzie wojna i będę musiała z Conanem i Sebą uciekać, to chciałabym, żeby znalazł się dom, w którym ktoś nas przyjmie z otwartymi ramionami. Dlatego teraz otwieram te ramiona przed innymi. Nie wiem, jak Polska rozwiąże problem uchodźców. Nie wiem, ilu ich przyjmiemy i czy w ogóle przyjmiemy. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy definitywnie nie chcą tu gościć Syryjczyków i mają do tego prawo. Jeśli większość ludzi lub osób decyzyjnych będzie na „nie”, trudno. To nasz wspólny dom, więc nie zmuszę nikogo, by myślał tak, jak ja. Ba, nawet w moim domu nie wiadomo, czy zamieszkałby jakiś uchodźca, bo nie rozmawialiśmy o tym wspólnie z Sebą. Nie ma teraz takiej potrzeby. Jak się pojawi, to pogadamy i wspólnie podejmiemy decyzję. To, co w dzisiejszym tekście opisałam to tylko i wyłącznie moje zdanie. Mam tylko nadzieję, że nie jestem w tym myśleniu osamotniona. Fajnie by było wiedzieć, że jest nas więcej.

Przewodnik po rodzajach okularów

Segritta

Przewodnik po rodzajach okularów

Segritta

Parawaning i skarpety w sandałach czyli Polak na wakacjach

W „Pytaniu na Śniadanie” leciał właśnie reportaż o polskich plażach zasłanych parawanami. Temat zaczął się od filmu na fanpejdżu „Przytulmy lato„, który ujawnił dziwne zjawisko – rozkładanie parawanów o godzinie piątej rano, by w ten sposób czekały na rodziny, które na plaże wyjdą dopiero po śniadaniu. Zjawisko to odkrywa zaściankową mentalność turystów i moim zdaniem jest wielce zabawne, bo przecież plaża nie należy do nikogo i nikt nie ma prawa wydzielać sobie tam miejsca na nic poza samym sobą. Jeśli więc nie ma nikogo w obrębie parawanu, można nie tylko się tam rozłożyć zupełnie bezkarnie – ale też zabrać sam parawan, traktując go jako znalezisko. Ale nie o tym był reportaż w telewizji. Był ogólnie o rozstawianiu parawanów. Okazuje się bowiem, że dyskusja na temat parawaningu potoczyła się jakimś dziwnym trafem w kierunku generalnego potępienia osób używających parawanów. Aż niektórzy zaczęli ich bronić, że przecież parawan się przydaje, bo wiatr, bo piasek w zębach, albo że dzięki niemu nie widać starych niemieckich turystów, którzy zachowują się nieobyczajnie. Halo. Od kiedy stawianie parawanów jest złe? Nie ma nic złego w stawianiu parawanu, wy bando krytykantów! Parawan chroni od wiatru, od piasku, od spojrzeń innych ludzi, gdy chce się poopalać topless. Parawany są świetne. Jedyny problem z parawanami polegał na tym kuriozalnym ich stawianiu o piątej rano i wracaniu do domu. Skąd w ludziach taka potrzeba nazywania innych burakami, że aż trzeba wymyślać jakieś atrybuty buractwa? Tak, pewne zachowania mogą być „wieśniackie”, ale są to tylko te zachowania, które mają na celu zrobić sobie dobrze kosztem innych ludzi, przekonanie, że „to mi się należy” i ogólnie taka filozofia Kalego. Wieśniackie będzie więc zajmowanie sobie pustym parawanem publicznej plaży, wieśniackie będzie śmiecenie na plaży petami, butelkami i papierkami po kanapkach, wieśniacke będzie głośne, wulgarne zachowanie w obecności innych ludzi. Samo używanie parawanu nie jest wieśniackie. Wieśniackie nie jest też zakładanie skarpetek do sandałów. Co Wam w ogóle przeszkadzają te skarpety do sandałów? Tak, to brzydko wygląda (choć piękno jest pojęciem wysoce względnym), ale nie jest to żadna zbrodnia przeciwko ludzkości, nikomu to nie szkodzi i większym burakiem jest koleś wytykający sandałowca palcami niż sam sandałowiec. Jeśli można w ogóle mówić o stereotypie Polaka na wakacjach, to mam wrażenie, że głównym zajęciem Polaków na wakacjach jest wyśmiewanie innych Polaków, wytykanie ich palcami i nazywanie burakami. Nie bądź jednym z tych ludzi.

W moim wymarzonym domu będzie…

Segritta

W moim wymarzonym domu będzie…

Segritta

Jest tylko jedna odpowiedź na pytanie o przekłuwanie uszu małym dzieciom

Na fejsie odżyła debata na temat przekłuwania małym cieciom uszu i zadziwiły mnie odpowiedzi. W pytaniu chodziło o dwuletnie lub młodsze dzieci, więc nie ma wątpliwości, że chodzi np. o sześcioletnią dziewczynkę, która może już wiedzieć, że chce nosić kolczyki i świadomie zdecydować się na ból. Otóż jest naprawdę sporo ludzi, którzy są zwolennikami takiego przekłuwania uszu rocznemu dziecku (albo nie ma nic przeciwko, aby robili to inni rodzice). Nie rozumiem. Naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak można świadomie, celowo zadawać małemu dziecku ból tylko dla własnej przyjemności estetycznej. Bo przecież roczne dziecko jeszcze nie wie i nie ma prawa wiedzieć, czy chce mieć kiedyś przekłute uszy i nosić kolczyki. Pojawia się argument, że „mniej boli roczne dziecko niż 6-letnią dziewczynkę”, co jest bzdurą. To, że roczne dziecko tego nie pamięta (choć jest ryzyko, że będzie pamiętać), nie znaczy, że go to nie bolało. Ból jest ten sam. Tak samo okropny, nieprzyjemny i – niestety, w przypadku rocznego dziecka, zupełnie nieuzasadniony. Wyobraź sobie, że nagle podchodzi do Ciebie ktoś bliski i bez znanego Ci powodu wbija Ci igłę w ramię – to porównywalne uczucie do tego, co może przeżywać roczne dziecko, zaprowadzone przez rodziców do kosmetyczki w celu przebicia wrażliwej skóry na uchu. Drodzy rodzice, wbijcie sobie do głowy, że kolczyki nie są standardem w naszej kulturze. Nie są obowiązkowe. Nie każdy lubi je nosić. Nie każdemu się podobają. Jeśli Wasze dziecko będzie je chciało nosić, niech zdecyduje o tym samodzielnie. Ból, jaki poczuje świadomie, w efekcie własnej decyzji, nie odbierze już jako krzywdę. A być może w ogóle nie będzie chciało go doświadczać – i ma do tego prawo. Zadawanie dziecku bólu jest uzasadnione tylko w przypadku ochrony jego zdrowia i życia, np. podczas szczepień ochronnych. W przypadku nieodwracalnych, bolesnych zabiegów, których jedynym celem jest poprawienie wyglądu, każdy może decydować tylko o sobie. I jestem za tym, żeby powstało prawo, które będzie tego pilnować.

Segritta

Nie kochasz? Odejdź

Do związku trzeba dwojga. Ale do rozstania wystarczy jedno. Głęboko w to wierzę i staram się ludziom tłumaczyć, że aby się rozstać, nie trzeba obopólnej zgody. Wystarczy, że jedna strona tego pragnie. Wystarczy, że jedna osoba nie chce rozmawiać i do dyskusji nie dojdzie. Wystarczy, że jedno ma w dupie, by starania drugiej strony nie odnosiły skutku. Krążą co prawda legendy o wybłaganych powrotach i wystaranych jednostronnie miłościach, ale nie wierzę w takie rozwiązania. Prędzej czy później ktoś się w takim związku obudzi i albo dojdzie do wniosku, że nie kocha – albo że nie wystarczy mu uczucie partnera. Mój przyjaciel bardzo zgrabnie to ostatnio ujął: Jeśli związek trzyma się tylko dlatego, że się bardzo o niego staram i ciągle walczę o to, żeby było dobrze, to wystarczy jeden kryzys; jedno nieuniknione potknięcie, trudności w pracy, choroba lub nawet gorszy dzień, by taki związek runął jak domek z kart. O dobry związek nie trzeba walczyć na co dzień. On powinien stać na mocnych fundamentach i wymagać remontu tylko w momentach kryzysowych. A te kryzysy będą. To pewne. Jeśli więc czujesz, że Twoja walka o związek trwa już długo. Nie tydzień lub miesiąc, ale rok lub lata. To daj sobie spokój i odejdź. Nie marnuj sobie życia, nie spędzaj lat na byciu nieszczęśliwym. Niezależnie od tego, czy to Ty nie kochasz partnera – czy to on nie kocha Ciebie, przez wzgląd na Was oboje – odejdź. Tak będzie lepiej. Odszedł do innej kobiety, bo nie mógł wytrzymać z żoną. Przeczytałam ostatnio zwierzenia pewnego mężczyzny, który zdradził żonę i w długim, emocjonalnym tekście tłumaczy, że to ona była temu winna. Artykuł macie tu (klik) i nosi wdzięczny tytuł „Odszedłem od żony. Dlaczego świat mnie nienawidzi?” aka „Zostawiłem ją dla innej kobiety. Ale to moja żona do tego doprowadziła”. Artykuł nie jest agresywny. Nawet żal się robi tego faceta, bo z tego, co opisuje, jego związek był już martwy od lat i z taką żoną, jak ją przedstawił w tekście, nikt normalny by nie wytrzymał. W skrócie: po urodzeniu dzieci ona przestała go zauważać, od lat nie uprawiali seksu, ona miała do niego ciągłe pretensje i traktowała go instrumentalnie. Po 10 latach zakochał się w innej kobiecie i postanowił odejść. Przeczytałam tekst. Biedny facet, pomyślałam. Biedna żona też. Tyle lat tkwili w tym związku, ewidentnie nieszczęśliwi i zamiast się normalnie w którymś momencie rozstać, zmuszali się do bycia razem. Bo dzieci. Bo jest szansa, że będzie lepiej. Bo brak kasy. Bo cokolwiek. Wielka szkoda, że żadne z nich nie miało jaj, żeby to zakończyć. Bo tkwienie w związku bez miłości jest jak chodzenie po polu minowym. Prędzej czy później ktoś się zakocha w kimś innym, kto da mu miłość i czułość, których brakuje w małżeństwie. A potem przeczytałam komentarze. Szukanie winnego W komentarzach pełno opinii krytykujących żonę – że sama zasłużyła, że straszna, że właśnie przez takie kobiety rozpadają się związki. Ale nie zabrakło też i komentarzy krytykujących męża – że nieudacznik, że próbuje na nią zwalić winę za swoją zdradę. Ci pierwsi nie pomyśleli, że w artykule brakuje zeznań kobiety. A może historia opowiedziana jej oczami byłaby już inna? Może miała powody, by zachowywać się w dany sposób? Może i on miał swoje za uszami? Drudzy zaś zapominają, że każda zdrada ma swoją przyczynę. Nie zdradza się kobiet, które się kocha i z którymi jest się szczęśliwym. Nie skacze się na bok w szczęśliwych związkach (pomijam oczywiście wolne związki i choroby psychiczne. Nie, nie łączę jedno z drugim. Przypadkowo stoją obok siebie ;)). A czy nie przyszło Wam do głowy, że tu nie ma winnego? Że najzwyczajniej w świecie miłość między ludźmi wygasła? Albo że, zakładając teorię przeznaczenia, nie byli sobie pisani? Ona nie powinna była wyżywać się na mężu, a on nie powinien był zakochiwać się w innej. Ale przecież zarówno wyżywanie się na kimś jak i zakochiwanie w kimś innym nie bierze się z powietrza. Jeśli w ogóle można mówić tu o winie, to jest ona obopólna. Żadne z nich nie zakończyło tego związku wcześniej. Co jest gorsze: zdrada czy nieustanne unieszczęśliwianie partnera? No właśnie. W moralności naszej kultury niewiele jest gorszych rzeczy niż zdrada. A moim zdaniem trwanie w związku bez miłości, wyżywanie się na partnerze i złe go traktowanie jest równie złym uczynkiem. Oba wynikają z braku miłości lub innych poważnych problemów w związku. Obu można uniknąć, jeśli nad związkiem się popracuje – albo, jeśli ta praca nie pomaga – po prostu się ten związek zakończy. Tylko ludziom jaj do tego brakuje i wymyślają mnóstwo wymówek, by tego nie robić. Na przykład „że dzieci będą przez to cierpieć”. Uwierzcie mi, że dzieci dużo mocniej skrzywdzicie, zapełniając ich rodzinny dom kłótniami, pretensjami, cichymi dniami i zwykłym brakiem szczęścia ich rodziców. Dacie im wzór toksycznego związku, którym możecie zainfekować ich przyszłe relacje. Albo że nie opłaca się Wam rozstawać, bo długi rozwód, bo wspólny kredyt, bo brak kasy. No błagam. To jest tak niskiego sortu argument, że nawet nie chce mi się go komentować. Nie chce Ci się dążyć szczęścia, bo stracisz pieniądze? Przecież to jest właśnie jedyny cel posiadania pieniędzy – kupować nimi szczęście. nie krzywdź i nie pozwól innym się krzywdzić Nie wymagam od ludzi wiele. Nawet czasem się o to spieram z Sebą, bo on twierdzi, że wobec innych powinnam mieć takie same wymagania jak wobec siebie. Ale tak nie jest. Akceptuję fakt, że ludzie są w większości słabi, boją się i popełniają błędy. Nie skreślam ich tylko dlatego, że kogoś zdradzili albo zachowują się jak chujki w swoich związkach. Ich błędy, ich związki, ich życie. Ale wobec siebie i mojego partnera mam wysokie wymagania. Nie zdradzę człowieka, którego kocham. Nie będę też mu niszczyć życia i wymagam tego samego od niego. Jeśli przestanę go kochać albo poczuję, że on nie kocha już mnie – zakończę ten związek. Niezależnie od tego, czy będą nas łączyć dzieci, kredyty lub mieszkania. Niezależnie od mojego wieku i tego, „czy jeszcze kogoś sobie znajdę”. Odejdę, bo szanuję siebie i mężczyznę, którego wybrałam. I chciałabym, żeby on miał to samo podejście. A komentatorom internetowym życzę, żeby spojrzeli na siebie zanim kogoś skrytykują. Żeby pomyśleli, czy przypadkiem nie kieruje nimi własna frustracja lub lęk. Żeby nie oceniali każdego na siłę, koniecznie i bezlitośnie – a już na pewno żeby tego nie robili przed poznaniem całego obrazka. Życzę im też, żeby przestali wreszcie szukać winnych – zwłaszcza w sprawach, w których chodzi o emocje. Miłość lub jej brak. Tu nie ma winnych. Miłość, wbrew temu, co się nam wciska do głów od dzieciństwa, nie jest jedna na całe życie. Nie jest nieskończona. Nie jest wieczna. I nie jest taka sama dla wszystkich. Handlujcie z tym. :)  

Dlaczego Snapchat jest bez sensu i jakie trzy cechy sprawiają, że jednak zdobywa popularność

Segritta

Dlaczego Snapchat jest bez sensu i jakie trzy cechy sprawiają, że jednak zdobywa popularność

Kilka moich przemyśleń o współczesnej modzie plażowej

Segritta

Kilka moich przemyśleń o współczesnej modzie plażowej

Segritta

Czy macocha powinna kochać dzieci swojego partnera?

Miałam w życiu okazję poznać ten układ z obu stron. Byłam i pasierbicą i macochą. Mogę Was zapewnić, że obie role są trudne – ale mam wrażenie, że główny problem polega na jakichś dziwnych kulturowych wymysłach związanych z „jedyną prawdziwą rodziną” i wynikających z nich wyrzutów sumienia, jakie czujemy, gdy nie pasujemy do wzorca. A więc zapamiętajcie sobie raz na zawsze: nie ma wzorca. Jesteście unikalni w waszej rodzinie i póki odnajdujecie w niej szczęście, wszystko z Wami w porządku. A jeśli jesteś macochą i dopiero tego szczęścia szukasz, to mam dla Ciebie kilka podpowiedzi. Pierwszy krok do zbudowania dobrej relacji z pasierbami – to chcieć. Chcieć ich poznać, chcieć, żeby byli szczęśliwi, chcieć ich zrozumieć. Właściwie to pokusiłabym się o stwierdzenie, że sympatię pasierbów zdobywa się tak samo jak sympatię każdego innego człowieka – czyli zainteresowaniem, szacunkiem i empatią. I dzieci to czują. Nawet jeśli jeszcze nie dają tego po sobie poznać, to naprawdę czują, kto się stara, a kto po prostu je toleruje i traktuje jak „zło konieczne”. Dlatego każdej początkującej macosze i każdemu ojczymowi radzę zaakceptować obecność pasierbów w życiu i za żadne skarby nie łudzić się, że partner te dzieci „odsunie”, albo że „nasze wspólne dzieci” będą kiedyś ważniejsze. Tak się nie stanie. A przynajmniej – tak nie powinno się stać. Żadne dziecko nie powinno tracić rodzica i jego bezwarunkową miłość tylko dlatego, że jego rodzice już nie są razem a tata lub mama mają nowych partnerów. Drugo krok – polubić ich. Tak, można polubić swoich pasierbów. Można się nawet nauczyć się ich lubić, jeśli to nie zaskoczy od pierwszego spotkania. Do tego potrzebne jest jednak wparcie naszego partnera, czyli ojca dzieci. Nie może on naciskać, przyspieszać tej nowej relacji, a już z pewnością nie mogą wymagać miłości między dziećmi a macochą. Do miłości zmusić nie można. No nie da się. I mam wrażenie, że im bardziej czujemy nad karkiem ten bat „no kochaj je już!”, tym trudniej je pokochać. Dlatego jestem głęboko przekonana, że najlepszym, co może dać ojciec swoim dzieciom i partnerce, która nie jest ich matką, jest czas. Po prostu czas i święty spokój w kwestii jakkolwiek pojmowanej miłości. Tak, powinien wymagać wzajemnego szacunku i sprawiedliwego traktowania, ale miłość pojawi się sama lub nie pojawi się wcale. Nie musisz ich kochać. Naprawdę, nie musisz. Nie miej wyrzutów sumienia, że nie pokochałaś dzieci, które są przecież dla Ciebie obcymi ludźmi. One też nie potrzebują Twojej miłości. Mają od tego mamę i tatę. Wy może pokochacie się z czasem. Może zostaniecie przyjaciółmi. A może po prostu będziecie się lubić. Nie ma w tym nic złego. Nie ma też nic złego w tym, że swoje własne dziecko kochasz mocniej niż pasierbów. To naturalne. Tak już po prostu jest, że własne, wynoszone, urodzone i odchowane dziecko kocha się bardziej niż młodych ludzi, którzy w twoim życiu pojawiają się nagle i wobec których nie masz przecież żadnych praw. To się może zmienić z czasem ale nie musi. Nie wymagaj tego od siebie. A, no i jeszcze jedno – rozmawiaj Wierzę, że dzieci rozumieją więcej, niż się nam wydaje. Potrafią też wiele nam wybaczyć – a czasem wręcz nie mają nam czego wybaczać, bo akceptują taki stan, jaki jest, nie wiedząc często, że „coś z nim jest nie tak”. Na przykład mój pasierb Ignaś nie wiedział, że jest coś złego w postaci macochy, dopóki jakiś kolega ze szkoły mu nie powiedział, że macochy to są postaci negatywne. Pamiętam, że był zdziwiony. Nic dziwnego. Ani ja, ani jego rodzice, nigdy nie daliśmy mu powodów, by widział w macosze lub w ojczymie coś złego. W podobny sposób dzieci potrafią zaakceptować bardzo wiele innych „dziwnych układów”, które nam, dorosłym, kojarzą się negatywnie. Dlatego nie bój się o nich z dziećmi rozmawiać, tłumaczyć twoje decyzje i opowiadać o uczuciach. Rozmawiaj też z partnerem. Mów śmiało o swoich lękach, informuj go, jeśli potrzebujesz jego wsparcia lub gdy jakieś jego zachowanie utrudnia ci dobre relacje z pasierbami. A, i mów mu też, jeśli jakieś jego zachowania ułatwiają ci życie. Takie zauważanie pozytywów działa dużo lepiej niż ciągła krytyka.

Segritta

Jak poradzić sobie z kłopotliwą teściową?

Wiecie, skąd wynikają problemy z teściowymi? Wcale nie z nich samych. To my i nasze podejście do nich jest główną przyczyną problemów. Próbujemy chodzić wokół nich na paluszkach, nie dajemy sobie prawa do szczerości, złości i ogólnie do krytyki. Staramy się za wszelką cenę przyzwyczaić się do niewygodnego układu albo wyrzucamy sobie, że próbowaliśmy go zmienić kosztem samopoczucia teściowej. Zapominamy o szacunku do samego siebie i o tym, że nasze szczęście w naszej rodzinie jest ważniejsze od tego, co sobie pomyśli matka partnera lub partnerki. Błąd popełniają też synowie i córki tych teściowych – czyli nasi partnerzy – jeśli nie biorą sprawy we własne ręce i nie próbują działać jako pierwsi, gdy między nami a ich matkami pojawia się konflikt. Do tego wpisu zainspirował mnie list od czytelniczki. To tylko przykład złej relacji z teściową, bo znam podobnych więcej, na wielu różnych płaszczyznach. : Opisze problem najkrócej jak potrafię. Mam cudownego, dobrego, kochanego męża – jedynaka i mam teściową. Mój problem polega na tym, że teściowa zamęcza mnie swoją osobą. Przychodzi niemal codziennie (ma blisko). Siada i gada a ja nie mam czasu i ochoty na takie codzienne pogaduszki. Jesli nie przyjdzie, to telefonuje do mnie, czasami i dwa razy dziennie. Naprawdę jestem dobrą osobą, ale po 15-tu latach mam dość. Dla jasności: teściowa nigdy mi za wiele nie pomagała np. przy dzieciach, bo nie było takiej potrzeby i jest skupiona raczej na sobie. Nie jest stara ani schorowana, raczej typ damy i podczas tych monologów (bo ja to się juz mało odzywam, opowiada o sobie, dokładnie co jadła, piła, o której wstała, jaka bluzkę widziała, kupiła, chce kupić, czy pasuje do tych spodni, czy może do tamtych bardziej a może ze spódniczka spróbować?, a cerę jakoś tak ostatnio suchszą ma czy nie wiem co z tym zrobić… ple, ple ple… Nie potrafię jej tak wprost powiedzieć, żeby przestała przychodzić, albo tylko raz na miesiąc. kiedyś raz coś zasugerowałam i skończyło się awanturą, płaczem, świętą obrazą i rzekoma palpitacją serca. Więcej tak wprost nie próbowałam, bo i za mało odważna jestem i awantur nie lubię. Próbowałam już: 1. Rozmawiać z mężem, ale on nie widzi problemu w tym, że jego mama ciągle u nas siedzi, zresztą ona łazi po domu i ogrodzie za mną nie za nim, więc jemu to nie przeszkadza. 2. Mówić, że jutro nas nie ma, ale przychodziła i to jeszcze wcześniej niż zwykle i od progu krzyczała „o jak dobrze, że jeszcze was zastałam!” 3. Gdy męża nie było to nie otwierać drzwi, ale wtedy tak waliła, że wstyd było przed sąsiadami i tyle razy telefonowała aż w końcu odebrałam a ona krzyczy, że gdzie my jesteśmy, bo ona się wystraszyła, że coś się stało. W tym czasie zdążyła już zasiać panikę w całej rodzinie, bo dzwoniła do wszystkich po kolei z płaczem, czy nie wiedzą co z nami się stało. 4. Czasami mówię, że chcielibyśmy posiedzieć sami, albo, że wychodzimy, ale ona spoko, ok, przyjdę jutro…… Jeśli znajdziesz skuteczną radę, ale nie typu „powiedz jej wprost” lub „powiedz mężowi by jej powiedział” to jesteś wielka. Droga czytelniczko, zatytułowałaś swojego maila „Jak odciąć pępowinę od teściowej?”, co sugeruje, że pępowina jest między nią a jej synem. Ale z treści listu wynika, że to Ty jesteś w tę pępowinę wpięta. Obawiam się, że to, co mogę radzić, oscyluje niestety między powiedzeniem jej wprost a poproszeniem o to męża. Sęk w tym, żeby zrobić to w odpowiedniej kolejności i z odpowiednią stanowczością. Nie masz żadnych zobowiązań wobec teściowej. Przede wszystkim musisz zdać sobie sprawę, że teściowa nie jest ani Twoją rodziną ani nawet bliską ci osobą. Serio. Nie jest. Ona jest matką Twojego męża i babcią Twoich dzieci, ale dla Ciebie jest zupełnie obcym człowiekiem, którego możesz polubić – ale którego absolutnie nie musisz polubić. Wychodząc za mąż za swojego męża, nie wychodzisz za jego rodzinę. Nie ma znaczenia, czy lubisz jego matką, czy jej nie znosisz. To z nim decydujesz się spędzić życie. Jego relacja z rodzicami jest tylko i wyłącznie jego relacją. Jeśli on, jego rodzice i Ty wykonacie jednocześnie wysiłek w stronę zbliżenia się i polubienia, to może z tego powstać fajna, rodzinna relacja, ale WSZYSCY powinni się o nią postarać, a nie tylko Ty. Jeśli to się nie uda, mąż może odwiedzać swoją matkę sam, a potem razem z dziećmi, dla których teściowa jest i zawsze będzie babcią. Co byś zrobiła, gdyby tak zachowała się obca osoba? Gdyby jakiś obcy człowiek zaczął Cię nachodzić, męczyć sobą, wydzwaniać i wpadać codziennie do domu, pozwoliłabyś mu na to? Załóżmy nawet, że to przyjaciel twojego męża. Ba, niech to nawet będzie jego najlepszy przyjaciel. Byłabyś ok z tym, że do Ciebie dwa razy dziennie dzwoni? Ja bym nie była. Przez wzgląd na męża najpierw poprosiłabym jego, żeby, znając swojego przyjaciela, wytłumaczył mu, że zachowuje się niestosownie i że sobie takiej natarczywoście nie życzę. A gdyby mój mąż uznał, że „nie ma problemu” albo po prostu gdyby jego starania nie odniosły rezultatu, to sama bym jego przyjacielowi oznajmiła, że nie jestem jego przyjaciółką i żeby do mnie nie dzwonił. Mąż potem mógłby mieć do mnie pretensje, ale skoro „sam nie widział problemu”, to w sumie dobrze, że go wreszcie zauważył. Jeśli mąż nie widzi problemu, to postaw mu ten problem tuż przed oczami. Uważam, że dokładnie to samo, co z przyjacielem męża, powinnaś zrobić ze swoją teściową. To nie przez wzgląd na nią, chcesz być dla niej wyjątkowo miła. To JEGO, Twojego męża uczucia są dla Ciebie ważne. Nie chcesz JEGO ranić, będąc niemiłą dla jego matki. A więc niech to on, znając ją i wiedząc, jak do niej dotrzeć, pogada z nią i rozwiąże problem. Powiedz mu wprost, że źle się czujesz w obecnym układzie i że przez wzgląd na to, że to jego matka, chcesz najpierw dać jemu szansę na załatwienie sprawy. Dajesz mu na to tydzień, miesiąc lub rok (ile sama uznasz za właściwe), ale potem zamierzasz wprost jej powiedzieć, że nie będziesz już z nią gadać przez telefon ani spotykać się bez ważnej przyczyny. Nie będziesz dla niej miła, bo przecież próbowałaś już jej grzecznie sugerować, że przesadza – ale ona nie rozumie grzecznych sugestii. Obrazi się? Dostanie nagle „palpitacji”? Pójdzie się poskarżyć synowi? To już nie Twój problem. Ty zrobiłaś wszystko, co mogłaś zrobić, żeby Wasza relacja była dobra. Powiedziałaś jej o swoich granicach, znosiłaś ich przekraczanie, sugerowałaś grzecznie, prosiłaś męża o interwencję, w końcu wygarnęłaś kawa na ławę. A mogłaś zabić. Nie no, serio. Jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości, to weź się, kobieto, zastanów, jaka jest alternatywa. Ja ci powiem: żyjesz sobie jeszcze przez najbliższe, załóżmy, 30 lat z niechcianą przyjaciółką na karku, która męczy ci dupę dwa razy dziennie (to jest dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset dwanaście telefonów)i codziennie przychodzi do TWOJEGO domu niezapraszana. Uwierz mi, lepiej Ci będzie przetrwać już tego tygodniowego, albo nawet półrocznego focha, jakiego ci teściowa zaserwuje, gdy będziesz z nią szczera. To jest Twoje życie, Twoje małżeństwo i Twoje dzieci. Nie brałaś ślubu z teściową, nie pisałaś się na nową przyjaciółkę i mieszkanie z matką Twojego męża. Nie jest ona gospodynią w Twoim domu ani nie decyduje ona o wychowywaniu Twoich dzieci. Wiesz, znam takich teściowych, którym zależy na dobrych relacjach z dziećmi i ich nowymi partnerami. Można. Ale nie trzeba. Miej jajniki, babo, i daj sobie prawo do decydowania o sobie we własnym życiu. Alternatywny sposób dla tych, którzy mają więcej czasu Możesz oczywiście pozbyć się teściowej z domu w bardziej wyrafinowany sposób. Np.: - Przychodź do niej często, domagaj się obiadów, noclegu, oglądania Twoich ulubionych seriali. Dzwoń, napraszaj się i generalnie doprowadź do momentu, gdy sama będzie miała Cię dość. Ale moim ulubionym sposobem jest ten, który zwali problem na barki męża: - Poproś swoją mamę, żeby codziennie dzwoniła do Twojego męża i przychodziła do Was do domu najczęściej jak się da. Myślę, że jest szansa, że mąż w końcu zrozumie, o co Ci chodziło :)