Spanie z dzieckiem w jednym łóżku

Segritta

Spanie z dzieckiem w jednym łóżku

Drogi rodzicu, przyjdzie taki czas, że niezależnie od twoich chęci, przekonywań i potrzeb, dziecko się od ciebie odsunie. Nie będzie już chciało dawać buziaka na dzień dobry, nie będzie chciało się przytulać, a na myśl o spaniu w jednym łóżku z rodzicem powie „fuuuuuj. Tylko bobasy tak robią”. Twoje dziecko się od ciebie odsunie, czy tego chcesz -czy nie chcesz, czy je rozpieścisz – czy będziesz chłodno traktował. To po prostu się stanie, z wielu przyczyn, ale przede wszystkim dlatego, że to naturalna faza dorastania i usamodzielniania się. Dlatego jeśli nie chcesz spać ze swoim dzieckiem w jednym łóżku, to nie motywuj tego „dobrem dziecka” i tym, „żeby go nie rozpieszczać”, ale własnym dobrem i własnym wyborem. Masz ku temu prawo :) Masz prawo nie chcieć spać z dzieckiem w jednym łóżku i jest kilka naprawdę przekonywających powodów, by podjąć taką decyzję: Śmierć łóżeczkowa SIDS sieje postrach wśród rodziców większości dzieci, które nie skończyły jeszcze roczku. Lekarze i naukowcy nie są zgodni co do przyczyn tego zjawiska, ale twierdzi się, że ryzyko śmierci łóżeczkowej jest większe, jeśli dziecko śpi śród poduszek i pościeli, w które może się zawinąć i udusić. Między innymi dlatego wielu rodziców boi się spać z dzieckiem – by ono nie udusiło się w naszych poduszkach lub kołdrach. Syndrom odstawionego od piersi mężczyzny Wielu młodych ojców przeżywa depresję z powodu nagłego, gwałtownego odstawienia od piersi kobiety, gdy tylko rodzi ona małe dziecko. Dlatego wiele par wybiera spanie osobno od dziecka, by ta sfera „łóżkowa” pozostała własnością pary – a nie dziecka. I by młody ojciec mógł swobodnie przytulać się do partnerki w nocy. Nie chcę, nie lubię, niewygodnie, boję się …czyli wszystkie powody, które może i nie są racjonalne, ale sprawiają, że matka po prostu nie chce spać ze swoim dzieckiem. Uwaga: to wcale nie oznacza, że ona tego dziecka nie kocha. Po prostu nie chce z nim spać. I ma do tego prawo. Ale do mnie te powody nie przemówiły. Wybrałam spanie z moim dzieckiem. I nie żałuję tej decyzji, bo:  Nie boję się śmierci łóżeczkowej Serio. Po prostu się jej nie boję. Jest mnóstwo innych zagrożeń w życiu mojego dziecka, które mnie trapią, ale jeśli miałoby umrzeć nagle, bez przyczyny, zupełnie zdrowe, no to kaman, nie przewidzę tego. Równie dobrze mogę kazać mu chodzić w kasku do przedszkola i nigdy nie uczyć pływania, bo śmierć czyha za każdym rogiem. Postanowiłam nie bać się SIDS. A poza tym, gdy śpię z Kociopełkiem, to przez cały czas, nawet głęboko śpiąc, jakimś swoim instynktownym zmysłem czuję go przy sobie i wiem, że nie mogłabym go nigdy zgnieść. Oszczędzam w ten sposób 45 minut snu Badania wykazały, że właśnie tyle snu może oszczędzić kobieta karmiąca piersią, jeśli śpi z dzieckiem. Bo gdybyśmy spali osobno, musiałabym kilka razy na noc budzić się na karmienie, wstawać do płaczącego dziecka, siadać z nim gdzieś, karmić go (nie zasnąć!), potem odłożyć (nie budząc!) i znowu kłaść się spać. A gdy śpimy razem, to po prostu daję mu pierś za każdym razem, gdy jest głodny i …zasypiam :) Lubię czuć bliskość mojego dziecka Lubimy to. Oboje z Sebą. Po prostu lubimy przytulać się do Kiciputka, słuchac jego spokojnego oddechu, tego słodkiego chrapania. Lubimy patrzeć, jak ssie niewidzialnego cycka gdzieś w środku snu. Rozkoszujemy się każdym dniem z nim, póki jest taki słodki i malutki, bo wiemy, że zaraz będzie nastolatkiem bez serca i będzie nas nienawidził, bo nie pozwolimy mu zrobić imprezy na 30 osób u nas w domu. A teraz śpi z nami taki mały słodziak i rano budzi się szczęśliwy między rodzicami. To jest dla nas po prostu superfajne. :) A seks można uprawiać nie tylko w nocy. I nie tylko w łóżku. No. :) To czwarty artykuł z cyklu o ciąży i macierzyństwie, którego sponsorem jest marka Lovela. W poprzednim tekście pisałam o rytmie dnia z małym dzieckiem. W następnym tekście opiszę garderobę przyszłej mamy. Odwiedź stronę producenta i dowiedź się więcej o gamie produktów Lovela

Segritta

Co mnie uszczęśliwia

Wtorki spędzam u mamy na Żoliborzu. Przyjeżdżamy z Kociopełkiem, mama zabiera go na spacer, a ja rozwiązuję krzyżówki w ogrodzie. Śpię w moim starym pokoju, w którym zostawiłam masę niepotrzebnych rzeczy – z którymi jednak trudno mi się definitywnie rozstać. Na pewno to znacie… Trochę się tam zmieniło. Mama wzniosła wszystkie rośliny, które nie mieszczą się w innych pokojach, na podłodze stoją jakieś kartony, wymieniłam też stare, wyleżane łóżko na nowy materac. Leży tak po prostu na podłodze, żebym mogła bezpiecznie spać z dzieckiem i nie martwić się, że rano gruchnie o podłogę. W szufladach jednak wszystko jest tak, jak to zostawiłam. Stare zdjęcia, negatywy, analogowe aparaty fotograficzne i komórki, które miały maleńki, czarno – biały wyświetlacz. Różne skarby z wakacji, muszelki, wisiorki, zestawy jednorazowych kosmetyków z pierwszych wyjazdów hotelowych, stary paszport, notesy z zapisanymi pierwszymi kartkami i odłożone na później. Dziś wzięłam prysznic, korzystając z tego, że Kociopełek zasnął, i ubierając się, otworzyłam szufladę, gdzie kiedyś trzymałam perfumy. Wybrałam pierwsze z brzegu. Kulista, szklana, złotawa buteleczka perfum, które dostałam od mojego tangowego partnera kilka lat temu, gdy jeszcze regularnie tańczyłam. Wtarłam sobie ten zapach w szyję i poczułam tamte emocje. Kriz powiedział mi kiedyś, że ludzie, którzy tańczą tango, są bardzo smutni – i miał rację. Nie wiem, czy to ta muzyka, ale faktycznie jest w tangu i w jego miłośnikach taka nuta smutku. W niektórych drobna, w innych to nie nutka, tylko taki ryczący akord “niech mi ktoś powie, że wszystko będzie dobrze!”. Tułają się po kursach i milongach, podpierają ściany, czasem nie chcą wychodzić, bo w domu nic na nich nie czeka. Dla mnie też ten okres nie był zbyt szczęśliwy. Najpierw smutek, jakieś rozczarowanie dorosłością, zawaleniem się niektórych marzeń w starciu z rzeczywistością, potem dół i w końcu depresja. Nie jakaś mocna, mogłam w końcu wychodzić z domu i nie próbowałam ze sobą skończyć, ale jednak była. Ze wszystkich jej symptomów najlepiej pamiętam poranki. Ten moment, gdy otwierałam oczy wciąż zapuchnięte od płaczu wieczorem – i znów chciało mi się płakać. Gdy nie chciałam się budzić, ale nie mogłam też już spać. I tak dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc. Nienawidziłam poranków. Oczywiście to nie jest tak, że depresja zaczęła się, gdy poszłam na tango. Raczej odwrotnie. Było mi źle, więc odnalazłam się w tańcu, który cały jest jedną wielką tęsknotą. Dziś pewnie inaczej bym to odebrała, może to było tylko moje wrażenie, nie wiem… W każdym razie teraz siedzę na werandzie na Żoliborzu, jest ciepłe, majowe popołudnie, pada deszcz, ale jestem pod dachem, więc słyszę tylko dudnienie deszczowych kropel. Otacza mnie zapach bzu. To jeden z moich ulubionych kwiatów i jeden z ulubionych miesięcy. Rozwiązuję krzyżówki, co zawsze wydawało mi się dość emeryckiem zajęciem, ale teraz daje mi tyle radości! Wczoraj przeglądałam atlas drzew i wybierałam drzewa, które będziemy w tym roku sadzić na działce. Kupiliśmy hektar na zadupiu, przy lesie i projektowanie domu oraz sadu jest jednym z moich ulubionych zajęć. Poza tym rzeczone krzyżówki, pisanie książki, sprawdzanie numerów totka (tak, za każdym razem mam nadzieję, że wygram milijony (sic! nie żadne miliony. MILIJONY)), szukanie pięknych kadrów do instagrama i plotkowanie z mamą o sąsiadach na Żoliborzu: ten kupił dom za dwa miliony, ten głupio zaprojektował okna na skwer, ten ciągle sprawy sądowe komuś wytacza. Spacery po Nowym Świecie w dziurawych dżinsach, po HaagenDazsy i z powrotem, za rękę, ciągle gadając, wspólne oglądanie seriali wieczorem, no i budzenie się przy Sebie i Kociopełku, bo dziś te poranki stanowią jedną z moich ulubionych pór dnia. Jestem szczęśliwa. Tak kurewsko szczęśliwa, że naprawdę nigdy w życiu, nawet w dzieciństwie, taka nie byłam. Z depresji wyszłam na wiele sposobów jednocześnie, po części celowo, po części przypadkiem. Nie wiem, co było decydujące, ale na pewno ogromną rolę odegrał Sebastian i nowy, szczęśliwy, stabilny związek, w jakim właśnie jestem. Pomogła też terapia. Depresja jest chorobą, która lubi wracać, więc wiem, że może jeszcze kiedyś ją poczuję i nie będzie mi się chciało żyć. Teraz chroni mnie przed nią brak czasu i hormony związane z karmieniem piersią. Jestem odporna. Ale nie będę wiecznie odporna. Dlatego staram się chwytać w słoik te wszystkie wspaniałe emocje, które teraz czuję – żeby kiedyś móc się nimi nawdychać w gorszych czasach. Zapisuję sobie, między innymi tutaj (ale też na Instagramie, który się do tego świetnie nadaje :)) wszystko to, co mnie uszczęśliwia. Hej, Ty, człowieku. Człowiek nie ma obowiązku być wiecznie radosnym i uśmiechniętym. Możesz być smutny. Możesz mieć doła. Możesz mieć depresję. I możesz o tym mówić. To nic złego i nic niespotykanego. To się leczy i z tego się wychodzi. Jeśli ja mogłam chorować, to wierz mi, może każdy :)

Są dwa rodzaje kobiet. Ja jestem tą drugą.

Segritta

Są dwa rodzaje kobiet. Ja jestem tą drugą.

Segritta

Tych pięciu cech powinnaś bezwarunkowo wymagać od swojego mężczyzny

Trzepnęło mnie ostatnio. W tych wszystkim moich rozważaniach na temat związków skupiam się ciągle na jakimś podziale obowiązków domowych, na udanym seksie, na relacjach z byłymi i generalnie nad szlifowaniem czegoś, co w standardzie jest dobre. A kilka rozmów z ostatniego miesiąca uświadomiło mi, że mam koleżanki – całkiem fajne, normalne dziewczyny – które mają problem z podstawami. Z tym na przykład, że facet ją uderzył. Ale spoko, nie że bije, tylko raz, może dwa, z plaskacza, to przecież nie bicie. I to nie są wcale dziewczyny z patologicznych środowisk. Nie. One po prostu miały pecha trafić w młodości na złego mężczyznę i teraz, po pięciu, dziesięciu latach związku nie wiedzą nawet, że może być inaczej. Pozwólcie więc, że wam coś wytłumaczę. I nawet jeśli Ciebie, droga czytelniczko, to akurat nie dotyczy, to uwierz mi – w Twoim otoczeniu mogą być kobiety, które wcale nie martwią się, że facet nie przepuszcza ich w drzwiach – tylko z tym, że czasem nazwie je „szmatą”. Bo na przykład założyła bluzkę z większym dekoltem albo uśmiechnęła się do kuriera w drzwiach. Dlatego właśnie, z myślą o takich kobietach, opiszę teraz standard, który nie podlega negocjacjom. Standard mężczyzny. W sumie jest on niezależny od płci, ale jako że czytają mnie głównie kobiety, to właśnie faceta chcę opisać i cechy, bez których ani rusz. Nie zbudujesz związku z kimś, kto tych cech nie ma. I nie że „większość spełnia”. Nie. Ma mieć wszystkie te cechy i uciekaj od każdego człowieka, który nie zaliczy choć jednego punktu. I choć wiem, że sformułowanie „prawdziwy mężczyzna” jest dość wyświechtane; że jest najczęściej seksistowskim narzędziem do kategoryzowania ludzi; to w tym przypadku się nim posłużę bezczelnie, z pełną odpowiedzialnością, bo dla mnie facet, który nie spełnia poniższych wymagań nie jest po prostu prawdziwym mężczyzną. Jest podróbką mężczyzny. Karykaturą mężczyzny. I może zniszczyć życie tobie i waszym dzieciom. 1. Prawdziwy mężczyzna nie bije. Nie bije, a więc nie tylko nie wali pięścią, pasem czy kijem. Nie bije też „z plaskacza”, nie zamachuje się w ramach groźby, nie straszy, że uderzy. Nie bije ani ciebie, ani swoich dzieci. Jedyne klapsy, jakich się dopuszcza, to te w łóżku, podczas seksu, jeśli i ty je lubisz. Ostatni raz bił się w podstawówce, podczas treningu sztuk walki albo wtedy, gdy ktoś go zaatakował pierwszy na ulicy. Ale nigdy, przenigdy nie bije pierwszy, nie bije słabszych i nie używa przemocy jako argumentu w dyskusji. Niezależnie od tego, jak go wkurzysz, jak bardzo jest pijany i czy „sama nie zaczniesz”. 2. Prawdziwy mężczyzna szanuje cię. Nigdy nie nazwie cię szmatą, kurwą i dziwką. Nigdy nie zwyzywa cię od kretynek lub idiotek. Tak, nawet wtedy, gdy sama zrobisz coś kretyńskiego lub idiotycznego, on cię tak nie nazwie, bo cię po prostu szanuje. Prawdziwy mężczyzna sprawia, że czujesz się silna – a nie pracuje nad tym, byś „zdała sobie sprawę”, że jesteś słaba. To dotyczy też waszego otoczenia: a więc nigdy nie będzie cię obrażał, strofował i upokarzał przy innych ludziach, bo powinno mu zależeć na tym, aby otoczenie myślało o tobie dobrze. Przy prawdziwym mężczyźnie czujesz się lepiej, a nie gorzej, niż przy innych ludziach. 3. Prawdziwy mężczyzna nie szantażuje. Nie będzie groził, że zabierze dzieci, jeśli czegoś nie zrobisz. Nie zmieni zamków, gdy wrócisz późno z imprezy. Nie zniszczy ci komputera, nie zabierze pieniędzy, nie będzie sabotował twojej pracy. Nie powie, że cię zostawi, jeśli nie poddasz się aborcji lub jeśli się jej poddasz. Pamiętaj, że nawet w związku jesteś autonomiczną jednostką, która ma swoje prawa. Prawo do decydowania o swoim życiu, własności, pracy i ciele. Wiem, że obecny rząd w naszym kraju próbuje ci to ostatnie prawo odebrać, ale jest to fundamentalne prawo człowieka i będziemy o nie walczyć do końca. 4. Prawdziwy mężczyzna nie wykorzystuje dzieci, przyjaciół i rodziny do manipulowania tobą. Nie mówi dzieciom źle o ich własnej matce. Nie nastawia ich przeciwko tobie. Prawdziwy mężczyzna kocha swoje dzieci i wie, że manipulowanie waszą wspólną więzią jest straszną krzywdą dla nich i dla ciebie. Prawdziwy mężczyzna nigdy nie będzie wydzwaniał po twoich znajomych i rodzinie, opowiadając im o tobie złe rzeczy, obrażając cię, zdradzając im twoje intymne sekrety lub zmyślając. 5. Prawdziwy mężczyzna dba o swoją partnerkę. Nie, nie chodzi o to, żeby ciągle cię adorował i kupował ci biżuterię. Mam teraz na myśli taką zwykłą empatię i czułość, jakich powinnaś oczekiwać od swojego partnera. To znaczy, że jeśli umarł ktoś ci bliski, straciłaś pracę lub poważnie chorujesz, to on bierze to pod uwagę i daje ci ciepło i zrozumienie, których potrzebujesz. Gdy jesteś w ciąży, nosi za ciebie ciężkie rzeczy i pomaga ci w założeniu skarpetek. Gdy masz depresję, pilnuje, byś się rano umyła, ubrała i wyszła z nim na spacer. Gdy w twoim życiu wydarzy się coś strasznego, umie przytulić i porozmawiać z tobą, byś poczuła się lepiej. To jest standard. Bez tego ani rusz. Nie musisz być z nikim w związku. I, co najważniejsze, nie musisz być w związku ze złym człowiekiem. Jest na świecie mnóstwo, naprawdę mnóstwo fajnych facetów. Mają różne wady, jak każdy, ale reprezentują standard, który powinien być dla ciebie podstawą. Jest oczywiście wiele innych powodów, dla których można lub wręcz powinno się zakończyć jakieś związki, ale ta powyższa piątka to jest absolutna podstawa. Z innymi problemami można czasem podjąć decyzję, że będziemy nad nimi pracować. A bez tych pięciu po prostu nie ma mowy o związku. Jeśli Twój facet cię bije, obraża lub szantażuje, to nie masz nad czym pracować. To po prostu nie jest związek. Nie próbuj go zmieniać. Odejdź. Zostaw. W razie problemów lub po prostu lęku przed ewentualnymi problemami zwróć się o pomoc do specjalizujących się z tym organizacji (Ogólnopolska Niebieska Linia dla ofiar przemocy w rodzinie: 801  12 00 02).

Wiosna!

Segritta

Wiosna!

Segritta

Co robić, gdy dwie osoby, które lubisz, pokłócą się i jesteś zmuszony wybierać.

Zdarzyło mi się to wielokrotnie, choć najczęściej byłam po stronie neutralnej. Raz tylko okazało się, że ja i moja hejterka mamy wspólną znajomą, która… lubi i mnie i ją. Wspólna znajoma postanowiła więc skrzętnie unikać tematu sporu i po prostu nie rozmawiała o mnie z nią – ani o niej ze mną. Choć przecież obie wiedziałyśmy, jak ten trójkąt wygląda. I tak, przyznaję, było mi przykro, że ta wspólna znajoma nie tupnęła nogą i tamtej nie powiedziała „ogarnij się i przestań wyzłośliwiać się na ludziach!” – ale ani wtedy, ani później nie miałam żadnych pretensji, że utrzymywała z nią kontakt i po prostu ją lubiła. Dużo częściej jednak to moi przyjaciele lub znajomi się między sobą kłócą i czasem nawet dochodzi do takich poważnych fochów, obrażania się, usuwania z kontaktów itp. Na szczęście nikt jeszcze nie wymagał ode mnie wyboru stron, ale czuję, że to się może wydarzyć. Czasem taka sugestia zawoalowana jest w jakimś statusie na Fb lub w rozmowie z kimś innym. Nikt jednak nie powiedział mi jeszcze wprost: słuchaj, Mati, musisz wybierać: on albo ja. I dobrze. Bo ja bym nie wybrała. Uznałabym, że wybiera strona wymagająca wyboru. Ludzie robią sobie różne świństwa. Nie dogadują się finansowo, zapominają o zobowiązaniach, źle odczytują swoje intencje, są zbyt szczerzy wobec siebie, zakochują się albo po prostu robią głupoty po pijaku. Niezależnie od tego, co zrobią, strona poszkodowana ma prawo czuć się zraniona. Generalnie ma prawo czuć się jak chce i nie możesz nikomu tłumaczyć, że nie może się na kogoś obrazić albo nie może uznać kogoś za dupka, bo np. nie oddał mu kasy albo całował się z jego siostrą. Zraniony może strzelić focha, przestać się odzywać do kumpla, ignorować go na ulicy i uważać za najgorsze zło. Ma prawo. Ale już możesz i powinieneś się postawić, jeśli osoba zraniona próbuje wymóc na otoczeniu, by czuło się tak samo i też poddało ostracyzmowi winowajcę. Bo tak jak nikt nie ma władzy nad emocjami osoby zranionej, tak nikt nie ma władzy nad twoimi emocjami i twoim wyborem, z kim chcesz się przyjaźnić. Tu naprawdę nie ma znaczenia, czy twoi przyjaciele się rozwodzą, bo ona go zdradziła i ogólnie zachowała się jak szmata, bo on ją tak kochał a ona taka straszna – czy że jeden kumpel obsmarował w necie sklep z koszulkami innego kumpla, bo mu się przetarł T-shirt po miesiącu noszenia. Po pierwsze – każdy człowiek popełnia błędy i każdy ma wady, więc jeśli znasz już te wady i błędy twojego kumpla a i tak chcesz się z nim przyjaźnić, to twoje święte prawo. Ty też masz przecież wady i inni też muszą przymykać na nie oko. A po drugie: nawet gdyby ten drugi człowiek składał się z samych wad i ogólnie był strasznym chujkiem, to i tak masz prawo go lubić i się z nim przyjaźnić, jeśli chcesz. Bo tak. Nie jesteśmy już w podstawówce, żeby nam rodzice mówili, żeby się nie przyjaźnić z synem sąsiada, bo sąsiad kasy nie oddał. Oh wait. Dzieciom też przecież nie powinno się mówić, z kim mogą się przyjaźnić a z kim nie. Tak więc jeśli twoi znajomi się pokłócą i ktoś każe ci wybierać strony, to grzecznie odmów. Albo i niegrzeczne. W ostateczności zrezygnuj z tej strony, która każe ci wybierać, bo to chujowa prośba jest. Oczywiście możesz kogoś odrzucić, jeśli sam uznasz, że nie chcesz się już przyjaźnić z gościem, który np. jest w stanie zamordować chomika kumpla w odwecie za przegraną grę w Magnum Sal. Albo że nie chcesz się już przyjaźnić z koleżanką, która, jak się okazało, słucha Kombi. Ale to musi być twoja decyzja – a nie nikogo innego. Mam dla ciebie tylko jedną radę: Zanim wydasz osąd na czyjkolwiek temat, najpierw wysłuchaj obu stron. Uwierz mi, że nawet najbardziej oczywista historia, w której, wydawałoby się, jest tylko jeden winny i jeden poszkodowany, może nabrać innych kolorów, gdy wysłuchasz jej drugiej wersji. I nigdy nie daj sobie wmówić, że musisz wybierać. Możesz zrezygnować z jakiegoś przyjaciela, możesz z obu, możesz też obu zatrzymać. Twój wybór. Jeśli ktoś stawia ultimatum „on albo ja”, to znaczy, że sam odchodzi.

Segritta

Co zrobić, gdy dziecko zniszczy, odda lub zgubi coś swojego?

Zacznijmy od ustalenia jednej rzeczy: czy to, co posiada twoje dziecko, jest faktycznie jego własnością. Bo wiesz, jeśli coś jest twoje, to na przykład nie można ci tego odebrać. A przynajmniej nie zgodnie z prawem. Odebranie ci twojej własności nazywa się kradzieżą i jest karalne. Pomyśl więc, jak to jest u was. Czy spodenki, gra planszowa, kubeczek – stanowią własność twojego dziecka, twoją, a może są tak pół na pół jego i twoje? Bo mogą być. Tylko trzeba to wtedy precyzyjnie nazwać. Na przykład pewne ubranka dziecka, naczynia i przybory szkolne (a nawet wszystkie) mogą być twoje – ale pozwalasz je dziecku użytkować na pewnych zasadach. I wtedy ok, możesz być zły, jeśli dziecko celowo je zniszczy, odda lub zgubi. Są też rzeczy wyłącznie twoje (np. komputer, telefon, twoje ubrania), których dziecko niszczyć, zgubić lub oddać po prostu nie ma prawa i tu też oczywiście masz prawo być zły, jeśli twoja własność zostanie naruszona. Ale żeby nauczyć dziecko poszanowania czyjejś własności, musisz najpierw uszanować jego własność i jeśli coś dajesz dziecku, to to staje się jego własnością. I wtedy pełna odpowiedzialność za to i decyzyjność w tej kwestii należy do dziecka. Ileż to razy słyszę o dzieciach, którym została odebrana ich własność „za karę”. Bo przeklinał, nie chciał pozmywać naczyń, był niegrzeczny – i dlatego odbiera mu się jego telefon, ulubioną zabawkę lub grę. Moim zdaniem to ogromny błąd. Prawo do własności Są takie przedmioty, z których dziecko korzysta, ale które nie są jego własnością. U nas jest to na przykład telewizor i playstation. To my decydujemy, jak długo dzieci mogą korzystać z tych urządzeń, bo są one nasze – nie dzieci. Ale już nie możemy decydować o tym, co się dzieje z konkretną grą, która należy do dziecka. Nie możemy mu jej odebrać, jeśli raz mu ją podarowaliśmy. To samo tyczy się telefonu, który Ignaś dostał kilka miesięcy temu na własność. Wyobraź sobie, że szef odbiera ci twój własny, prywatny samochód lub komputer, bo nie starasz się wystarczająco w pracy lub spieprzyłeś jakiś projekt. Jakie to uczucia w tobie budzi? We mnie zatrzęsłoby się z oburzenia, a w końcu, jeśli szef faktycznie miałby takie prawo, złamałoby mnie to i odebrało poczucie odpowiedzialności za własne życie. A uwierzcie mi, taki telefon jest dla dziecka równie cenny jak dla nas samochód. I ogromną wartość ma też ulubiona zabawka, własne ubranie, własny zegarek, gra, książka, piłka, buty, kubek i cokolwiek tam jeszcze dziecko ma. Ma – czyli kupiło sobie za własne pieniądze lub dostało od kogoś. A, właśnie, pieniądze raz podarowane też stają się własnością obdarowanego. Pamiętaj o tym, gdy dajesz coś dziecku. Jeśli nie jesteś pewien, że dziecko będzie w miarę odpowiedzialnie korzystało z telefonu, tabletu lub komputera – nie kupuj mu tych urządzeń. Jeśli jednak są już jego własnością, to tylko ono, dziecko, może o nich decydować. Dzięki temu nauczy się też szanować własność innych ludzi – oraz, co równie istotne – nauczy się też dbać o swoją własność, gdyż będzie miało tez prawo ją zniszczyć, zgubić lub oddać. PRAWO DO DECYDOWANIA O WŁASNOŚCI No właśnie. Uwaga: dziecko ma prawo zniszczyć coś, co należy do niego. Ma prawo to komuś podarować lub zgubić. Dzięki temu prawu uczy się odpowiedzialności i przeważnie takie wydarzenia są konieczne, by nauczyło się szacunku do posiadanych rzeczy i wypracowało w sobie świadomość ich wartości. Dlatego – choć to może być bolesne (bo my już mamy świadomość wartości pewnych przedmiotów) – to takie incydenty są świetnymi lekcjami dla dziecka i dobrze, jeśli się wydarzą. Uwierz mi, naprawdę wolisz, żeby dziecko nauczyło się na swojej, nawet bardzo drogiej, zabawce – niż na samochodzie, który rozpieprzy w dorosłym wieku, bo nie będzie sobie zdawało sprawy, ile to kosztuje. Niektórzy rodzice karzą dziecko za to, że zniszczy własną zabawkę, bo odbierają to tak, jakby dziecko zniszczyło własność rodzica. A to przecież zupełnie nie tak. Jeśli dziecko zniszczy coś dla niego cennego, co lubi – samo dotkliwie odczuje ból straty. Nauczy się, że niszczenie przedmiotów działa na jego niekorzyść, bo taki przedmiot traci się nieodwracalnie (nie odkupujmy zniszczonych zabawek!) albo trzeba go naprawić (nie naprawiajmy zabawek za dziecko! Możemy mu pomóc, poradzić, ale główną część pracy powinno wykonać dziecko). Jeśli zaś dziecko nie lubi swojej zabawki i zupełnie nie zależy mu na niej – to jest to dla ciebie doskonały sygnał, że i tak miało tych zabawek za dużo i strata jednej naprawdę nie wyrządzi dziecku szkody. Może warto mniej kupować dziecku? Może warto doprowadzić do momentu, gdy dziecko będzie miało akurat tyle zabawek, by każdą z nich docenić? Nie odkupuj, nie naprawiaj za dziecko, nie uzupełniaj braku. Przeciwnie. Pozwól dziecku ten brak odczuć. Niech poczuje tęsknotę za zniszczoną zabawką, niech zapragnie jej znowu. Niech samo pokombinuje, jak ją naprawić, niech wykona w tym kierunku jakiś wysiłek. Pomóż w naprawie tylko pod warunkiem, że to dziecko naprawę zainicjuje. Niech samo przyjdzie do Ciebie i powie: Strasznie mi smutno bez tego samolotu. Czy nie da się go jakoś naprawić? Bo może udałoby się go posklejać? Pomożesz mi?  Nie naprawiaj za dziecko – zamiast tego poradź mu, co zrobić i pomóż mu w jakichś 20% pracy. Nie więcej. Trud naprawy jest częścią lekcji, jaką właśnie pobiera twoje dziecko. Odkupywanie zabawki, telefonu lub zegarka to już w ogóle poroniony pomysł, bo jedyne, czego uczysz dziecko takim działaniem, to że „po zniszczeniu jednej zabawki dostaję nową”. Ustal sobie zasadę, że telefon, komputer lub daną zabawkę kupujesz dziecku tylko raz. Jeśli dziecko ją zgubi, odda lub zniszczy, to samo musi ją potem odkupić z własnych uzbieranych (z kieszonkowego lub poprzez różne prace) pieniędzy. Nie dokładaj się. Ty już raz kupiłeś ten przedmiot w całości. Im wcześniej zaczniesz taką strategię, im mniejsze rzeczy nią obejmiesz, tym większe szanse, że w przyszłości dziecko będzie pilnowało i szanowało większe i cenniejsze przedmioty. Nie bądź zły To też ważna część lekcji. To nie ty ucierpiałeś na zniszczonym przedmiocie, bo on nie był twój. Był własnością dziecka. Czy jesteś zły na swojego sąsiada, gdy popsuje własny telewizor lub samochód? No nie. Bo to nie twoje. Ba, może nawet mu współczujesz. Dziecku też możesz współczuć. Pochylić się nad nim, pokazać, że ci przykro. Ale nie bądź na dziecko zły i nie karz go w żaden sposób. To, że tak powiem, nie twój cyrk, nie twoje małpy. Pozwól doświadczyć konsekwencji. Jeśli dziecko zapomni z domu swojego plecaka, to w szkole dostanie nieprzygotowanie, może minusa, może dwóję, może uwagę do dzienniczka. Pozwól na to. Oczywiście może się zdarzyć taka sytuacja, gdy dziecko zapomni plecaka wyjątkowo i wtedy oczywiście możesz mu go przywieźć – ale jeśli to się zdarza częściej i widzisz, że wynika z braku szacunku dla swoich rzeczy – to po prostu pozwól dziecku doświadczyć konsekwencji takiego zachowania. Jeśli dziecko celowo (atak złości i wynikająca z tego potrzeba niszczenia to też działanie celowe) popsuje coś, co lubi, pozwól mu się ponudzić, potęsknić i popłakać za tą rzeczą. Bądź obok, pocieszaj, przytulaj, współczuj, ale nie uzupełniaj braku, nie wymyślaj nowych zabaw i nowych zajęć, żeby stłumić ból. Jeśli dziecko odda innemu dziecku coś cennego, nie proś tego drugiego dziecka o oddanie przedmiotu. Tamto dziecko też coś dostało na własność i teraz jest to jego. Jeśli dziecko zniszczy swoje ubranie lub buty i nie będzie miało w czym wyjść na jakąś zabawę, na dwór lub do kolegi, to niech nie idzie. Nie ma w czym. Bez butów się nie wychodzi. A nowe buty kosztują i trzeba na nie uzbierać pieniądze / zapracować. Tak, możesz robić wyjątki i być elastyczny. Ale niech ta elastyczność nie będzie regułą. Nie musisz być potworem, żeby być konsekwentnym. Oczywiście czasem dziecko zgubi lub zniszczy coś przypadkiem, bo akurat tak się zdarzyło, dziecko było roztargnione albo po prostu nie pomyślało o jakimś mało prawdopodobnym scenariuszu. Możesz wtedy pomóc, przywieźć, naprawić albo odkupić jakiś przedmiot w ramach …po prostu bycia miłym. Bo każdemu się zdarzy coś zgubić lub zniszczyć i od tego się ma rodzinę i przyjaciół, żeby pomogli. Ale pamiętaj, żeby taka pomoc nie była poprzedzona jakimś dziecięcym staraniem, prośbą, uzasadnieniem. Nie wychodź z nią też za każdym razem – zwłaszcza, jeśli dana sytuacja nie zdarza się pierwszy raz. Disclaimer Wiem, że tekst jest pisany w tonie „zrób tak”, „nie rób tak”, ale wbrew pozorom nie jest moją próbą zmuszenia wszystkich rodziców do przyjęcia mojego toku myślenia. Po prostu tak łatwiej mi opisywać moje metody i tok myślenia. No i oczywiście, że uważam moją metodę za najlepszą, bo gdyby tak nie było, to bym jej nie stosowała. Duh. :) Co do samego postępowania z dzieckiem niszczącym swoją lub waszą wspólną własność, jest też bardziej „łagodne” podejście do tematu i opisuje je na swoim blogu Matka jest tylko jedna. Różnice polegają głównie na stopniu zaangażowania rodzica. Weźmy sobie przykład z książką. Jeśli dziecko zniszczy w złości własną książkę, ja się tym zupełnie nie przejmę, bo to jego książka. Jeśli dziecku będzie przykro, mi też będzie przykro i zasugeruję, że może ją naprawić lub kupić nową, ale decyzja, akcja i praca będzie należała do głównie do dziecka. Joanna zaś najpierw pomaga się dziecku uspokoić, potem długo z nim rozmawia, w końcu sama zabiera się do naprawy książki i pozwala dziecku pomóc. Jak widzicie – ona sama inicjuje każdą aktywność, towarzyszy i pomaga dziecku w każdym momencie – ja się bardziej wycofuję, jestem raczej obserwatorem i komentatorem oraz zostawiam inicjatywę dziecku.  Obie jednak nie stosujemy żadnych kar. Wy sobie wybierzcie, co chcecie. Wiele też zależy od konkretnego dziecka i waszej relacji. Możecie też dać dziecku szlaban na wszystko za zniszczenie swojego misia – albo wręcz przeciwnie, kupić mu w zamian trzysta nowych misiów, żeby tylko tak nie płakało biedactwo :) Oraz – oczywiście – zapraszam do dyskusji w komentarzach. :)

Segritta

7 sytuacji, w których ludzie niepotrzebnie mówią innym, jak powinni się czuć.

Od dziecka jesteśmy tego uczeni. Mówi się nam, jak powinniśmy się czuć. Wmawia się, że w pewnych sytuacjach powinniśmy być szczęśliwi a w innych smutni. Że to szczęście i ten smutek powinniśmy okazywać w jakiś konkretny sposób. I że odstępstwa od normy źle o nas świadczą. „Powinieneś się wstydzić” mówi się do dziecka, które zrobiło coś niezgodnego z dobrym obyczajem. „Czemu się wściekasz? Powinieneś być szczęśliwy, że twój brat coś dostał” wmawiamy małemu chłopcu, który jest zazdrosny o zabawkę brata. Gdy dorastamy, indoktrynacja trwa. Okazuje się na przykład, że jest jeden przyjęty model przeżywania żałoby po kimś bliskim i społeczeństwu (a także dość bliskim nam osobom) trudno zaakceptować fakt, że ktoś tę żałobę przeżywa krócej, mniej intensywnie lub po prostu w mniej widoczny sposób niż by się tego można było spodziewać. Potem pojawiają się plotki, krzywe spojrzenia i domysły, że „na pewno nie kochał żony, skoro już w miesiąc po jej śmierci umawia się z inną”. Albo że taka niewdzięczna córka, bo matkę straciła niedawno, a jakaś taka dziwnie uśmiechnięta po mieście chodzi. I ciągle na imprezy. Nie da się kogoś zmusić do konkretnych uczuć. Można oczywiście wpływać na drugiego człowieka i różnymi działaniami doprowadzić go do danego uczucia – na przykład do miłości, radości strachu lub smutku, ale nie można nikomu „wytłumaczyć”, że od teraz powinien daną emocję czuć. Nie da się. Uczucia są czymś, na co świadomość nie ma większego wpływu i jedynym, co osiągniemy, nakłaniając do nich drugą osobę, będzie wyrzut sumienia lub poczucie niskiej wartości z powodu nieumiejętności sprostania naszym oczekiwaniom. A jednak wciąż to robimy – naszym dzieciom, partnerom, przyjaciołom. Zacznijmy od miłości. Nie można do niej nikogo zmusić. Ona pojawia się sama, umotywowana działaniami drugiej osoby (dlatego zakochujemy się w tym a nie innym człowieku), hormonami (dlatego matka przeważnie zakochuje się w dziecku) oraz tym, jak zostaliśmy wychowani i jakie mamy wzorce (dlatego często ludzie z patologicznych środowisk „trafiają” potem na toksycznych partnerów życiowych). Jak ona może go nie kochać?! Kilkakrotnie w życiu spotkałam się z ludźmi, którzy tak wypowiadali się o jakiejś znajomej: On jest dla niej taki dobry. Kwiaty jej przynosi, miły jest, opiekuńczy, nie awanturuje się, a ona kretynka jakaś chce odejść. No nienormalna jakaś. Och, gdyby to było takie proste… Gdyby tylko można było zakochać się we „właściwym” człowieku… Problem w tym, że po pierwsze serce nie sługa. A po drugie – my widzimy w innych związkach tylko to, co na wierzchu. Nie wiadomo, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. Nikt nie ma obowiązku kochać drugiego człowieka i brak tej miłości nigdy nie świadczy o „głupocie” lub złym charakterze. Wyrodna matka! Innym, dość często spotykanym błędem jest próba zmuszenia matki do kochania swojego dziecka. Wiem, że to dla wielu z Was jest dość abstrakcyjne, bo wiele matek kocha swoje dziecko już będąc w ciąży, a potem ta miłość tylko rośnie – ale uwierzcie mi, są matki, które zaczynają kochać swoje dziecko dopiero po porodzie, albo nawet i później, po kilku miesiącach macierzyństwa. To jest zupełnie normalne i częstsze niż nam się wydaje. Problem w tym, że żyjemy w takim terrorze jedynego dobrego, właściwego macierzyństwa i matki Polki idealnej, że wiele kobiet się do tego nie przyznaje. Co gorsza – w takiej kobiecie budzi się poczucie winy, bo wydaje się jej, że jest przez to złą matką. Że czegoś jej brakuje i dziecko na tym ucierpi. A to nieprawda. Dziecku na początku wystarczy bliskość, czułość i opieka. A gdy jest jeszcze w brzuchu, to w ogóle wystarczy mu spokój i zdrowy tryb życia mamy. Miłość przyjdzie potem nie zostawiając żadnych blizn i traum na jego psychice. Zła macocha Kolejny przykład z mojego podwórka: macochy i ojczymowie. Świat wymaga od nich, żeby kochali swoich pasierbów. Bo tak należy. Bo dzieci tego potrzebują. A tymczasem tak naprawdę wystarczy się lubić i szanować. Mam wrażenie, że więcej złego wynika z tej presji miłości niż dobrego, bo taka macocha lub ojczym, którzy – jak by na to nie patrzeć – NAGLE stają się opiekunami zupełnie obcych dzieci, nie umieją ot tak, zaraz ich pokochać. Nie mają wsparcia hormonalnego jak inni rodzice, nie są z nowymi dziećmi zżyci, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zazdrość dziecka o mamę / tatę, problemy z byłym partnerem rodzica (dość częste zjawisko niestety) oraz fakt, że nowa machocha lub ojczym nie mają żadnej realnej władzy nad dzieckiem i nie mogą na równi z partnerem decydować o jego wychowaniu, edukacji i rozwoju emocjonalnym. To oczekiwanie miłości jest ostatnim gwoździem do trumny i tak trudnej relacji. Dlatego gorąco Was namawiam, żebyście nigdy, ale to przenigdy nie próbowali naciskać na nowego partnera – ani na dzieci – by się kochali. Zaczną się darzyć miłością lub nie. To ich decyzja, ich relacja, ich sprawa. I do niczego ta ich miłość nie jest niezbędna, bo można naprawdę żyć szczęśliwie razem w takim układzie bez miłości. Wystarczy sympatia i szacunek. Małe wielkie problemy Pamiętacie, jak kiedyś płakaliście strasznie długo, bo dostaliście dwóję z matmy lub jakaś koleżanka brzydko do Was powiedziała przy kolegach w szkole? Dziś wzruszylibyście ramionami, ale wtedy to był problem na miarę dzisiejszego rozwodu lub wywalenia z pracy. Pamiętam doskonale dramatyczny ton moich wpisów w pamiętniku, gdzie „potwornym cierpieniem” nazywałam coś, czego dziś nie zaszczyciłabym nawet jedną łzą. Dzieci przeżywają swoje problemy zupełnie inaczej niż dorośli. Co więcej – to nie dotyczy tylko relacji dziecko – dorosły. Różnice występują też między samymi dorosłymi. Dla jednych bałagan w domu i góra naczyń w zlewie to nic takiego i mogą spokojnie cieszyć się życiem i funkcjonować w takim wnętrzu – podczas gdy dla innych to poważny problem, przez który nie potrafią się skupić, pracować i odpoczywać. Czy wydaje się Wam niedorzecznym, że żona może się rozwieść z mężem przez to, że on nie odkładał kubków do zmywarki? Bo tak się zdarza. Jeśli dla kogoś odkładanie brudnych naczyń do zmywarki jest bardzo ważne i powtarza to, tłumaczy partnerowi od lat – a ten partner nic w swoim zachowaniu nie zmienia (choć ta zmiana przecież nie kosztowałaby go zbyt wiele) to znaczy, że ktoś tu nie szanuje uczuć drugiej osoby i nie zależy mu na niej na tyle, by małym kosztem zdjąć z jego barków pewien istotny dyskomfort, na który ona nie ma wpływu. Trochę zachachmęciłam… W każdym razie chodzi mi o to, że każdy człowiek przejmuje się daną rzeczą na swój własny sposób i ten sam problem może mieć różną wielkość dla dwojga różnych ludzi. Trzeba to uszanować i zaakceptować percepcję drugiej osoby – a nie próbować ją na siłę zmienić. Nie da się. Żałoba nie jest dla innych. Jest dla ciebie. Jest taka teoria, że ślubu nie bierze się dla siebie, tylko dla rodziny. Dlatego nawet nowoczesne, młode pary, które najchętniej bawiłyby się z kieliszkiem wina na kameralnym weselu z własną listą mp3 – wynajmują DJa weselnego i piją wódkę przy oczepinach z całą bandą zbereźnych wujków. Spoko. Nie mam nic przeciwko, jeśli ktoś czuje taką potrzebę i tak został wychowany. Ale już cholera mnie bierze, gdy słyszę, jak krytykuje się czyjąś żałobę. Bo ona nie jest dla rodziny, dla sąsiadów i znajomych. Nie jest na pokaz. Jest w środku i jest bardzo osobista. Strata bliskiej osoby jest tak trudnym, bolesnym wydarzeniem, że naprawdę ostatnim, czego potrzebuje wtedy człowiek, jest krytyka otoczenia. A żałobę przeżywają najbliżsi, więc powinno się im wtedy dać przestrzeń, wolność i zrozumienie dla tego, jak się czują. Nie ma jednego zatwierdzonego sposobu na żałobę, więc jeśli straciłeś kogoś bliskiego, nie masz obowiązku ani płakać, ani siedzieć w domu, ani być nieszczęśliwym. Nie masz żadnego obowiązku. Możesz w ogóle nic nie czuć, możesz poczuć smutek po dłuższym czasie, możesz czuć smutek w środku i zupełnie nie pokazywać go innym, możesz też po prostu być smutnym krótko. „Za krótko” zdaniem innych. Ale to nieprawda. Scenariuszy i powodów dla krótkiej lub w ogóle nawet nieistniejącej żałoby może być wiele. Na przykład długie umieranie, które daje czas na oswojenie się ze śmiercią. Wtedy często pojawia się też poczucie ulgi – że ktoś bliski już nie cierpi, bo umarł. Albo że JA też już nie cierpię, bo opieka nad umierającym człowiekiem jest trudna i wymagająca. Nie ma nic złego w poczuciu ulgi, która potrafi przyjść po śmierci takiego człowieka. Poza tym niektórzy przeżywają żałobę w nietypowy sposób, bo śmiechem odreagowują stres. Tak więc czuj się, jak chcesz. I w dupie miej, co myślą o tym inni ludzie. Wstyd, wdzięczność, skrucha. To chyba najczęściej wymagane emocje od dzieci. Okazuje się, że dziecko „powinno się wstydzić swojego zachowania”, „powinno być wdzięczne mamie za pomoc” i „powinno być mu głupio i żałować swojego czynu”. Od dzieci wymaga się też często przepraszania za swoje zachowanie inne dzieci, co jest zabiegiem tak kompletnie bezcelowym i głupim, że aż mi głupio (sic! :)), że sama kilka razy prosiłam o to dziecko. Już zmądrzałam :) Przeproszenie jest narzędziem, które ma na celu dwie rzeczy: 1 – sprawienie, by osoba pokrzywdzona poczuła się lepiej. 2 – poprawienie relacji między osoba pokrzywdzoną a sprawcą krzywdy. Jeśli dziecko przeprasza machinalnie, niejako na rozkaz rodzica, „bo powinno”, to uwierzcie mi, to drugie dziecko WIE, że przeprosiny nie są szczere. A przepraszające dziecko wcale nie rozumie, że zrobiło coś źle, tylko po prostu próbuje nie wpakować się w większe kłopoty, przeciwstawiając się rodzicowi. W efekcie nikt niczego się nie uczy, cel przeprosin nie zostaje osiągnięty i w ogóle o kant dupy potłuc takie wychowanie. Ale wracając do tematu… Wstyd i skrucha to są emocje, które rodzą się w środku człowieka w wyniku świadomości popełnionego błędu. Jeśli tej świadomości nie ma, to nie da się też wywołać skruchy i wstydu. Jedynym sposobem na wychowanie człowieka tak, żeby wstydził się jakichś swoich zachowań i żałował ich, jest pokazanie mu, że te zachowania mają negatywny wpływ na innych ludzi lub na niego samego i że nikt inny tak się nie zachowuje – a przynajmniej nikt w jego środowisku, nikt dorosły, nikt fajny, mądry, dojrzały, dobrze wychowany itp. Czyli nikt z grupy, do której dziecko aspiruje. To samo z wdzięcznością. Sam nie będziesz wdzięczny nikomu, jeśli najpierw nie poczujesz, że ta osoba robi ci jakąś przysługę, której po pierwsze nie musi robić, a po drugie, którą robi ją jakimś kosztem. Jeśli nie masz tej świadomości, to nie będziesz wdzięczny. Proste. Dziecko nie może być wdzięczne rodzicowi za opiekę nad nim, bo ta opieka jest obowiązkiem rodzica i rodzic nie może jej nie wykonywać. Co więcej – dziecko nie prosiło się o przyjście na świat nie mogło „odmówić” tej opieki.  Dziecko nie będzie też wdzięczne za jakąś nadprogramową przysługę rodzica (na przykład za kupno smartfona lub zostawienie mu domu na weekend, żeby mogło urządzić megaimprezę dla kumpli), jeśli nie zrozumie, jaki jest koszt takiej przysługi (pieniądze lub czas potrzebny na ogarnięcie domu po imprezie, tłumaczenie się sąsiadom i mędzenie o tym, że trzeba umyć tę podłogę, bo cała się lepi). Tak czy inaczej, nikt nie ma obowiązku czuć się wdzięcznym. To uczucie albo się pojawia – albo nie. Taka wymuszona wdzięczność jest pusta, nic nie znaczy, niczego nie uczy. Depresja Jim Carrey powiedział kiedyś: Chciałbym, żeby wszyscy byli sławni i bogaci oraz żeby dostali wszystko to, o czym marzą, bo tylko wtedy zrozumieją, że nie o to chodzi.  Na depresję chorują wszyscy, niezależnie od wieku, stanu zdrowia, stanu posiadania, urody i liczebności rodziny. Oczywiście pewne elementy tej układanki mają większe lub mniejsze znaczenie, ale akurat sława, uroda i pieniądze grają tak małą rolę w walce o życiowe spełnienie, że używanie ich jako argumentu za „powinieneś być szczęśliwy” jest po prostu głupie. Najwięksi, najzdolniejsi, najpiękniejsi i najsławniejsi ludzie często byli, są i będą nieszczęśliwi. Jeśli więc chcesz pomóc komuś, kto jest w depresji – lub nawet w zwykłym dołku – nie tłumacz mu, że ma wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Usiądź obok, pogadaj, posłuchaj, pokiwaj głową. Przytul. Opowiedz o swoich doświadczeniach. Pozwól mu na takie emocje, jakie ma. I spraw, żeby mógł je przy tobie wyrazić – jasno, szczerze, bez wstydu i poczucia winy. Nie da się zmusić drugiego człowieka do miłości, żalu, szczęścia lub wstydu. Można go tylko zmusić do tego, by udawał miłość, żal, szczęście lub wstyd. Takie udawanie często okupione jest rosnącym poczuciem winy i utratą szczerości w Waszej relacji, którą trudno będzie odzyskać. 

Rytm dnia z małym dzieckiem

Segritta

Rytm dnia z małym dzieckiem

Pamiętam te wszystkie komentarze mam, które z pozycji wszystkowiedzących dorosłych patrzyły na moje beztroskie życie osoby bezdzietnej. Ciesz się, póki możesz – mówiły – Gdy urodzisz dziecko, nie będziesz miała czasu na nic. Wyśpij się na zapas. Zrób teraz wszystko, co musisz dokończyć, bo jak zostaniesz mamą, Twoje życie będzie się obracało wokół pieluch, płaczu, karmienia, kup, drzemek i co najmniej godzinnego usypiania dziecka na noc. Słuchałam tego i robiłam swoje, bo to gadanie zdawało mi się takim jękiem zazdrości przetykanym chęcią przemądrzania się. I wiecie co? Teraz mogę z pełną świadomością potwierdzić moje przypuszczenia. To były bzdury. Miały w sobie oczywiście ziarno prawdy, ale nijak miały się do rzeczywistości. Bo prawda jest taka, że teraz wysypiam się dużo lepiej niż przed urodzeniem dziecka. A choć praca, pisanie i przyjemności wymagają ode mnie pewnego logistycznego wysiłku i pomocy innych – wciąż znajduję na nie czas. Praktycznie każde źródło, do którego sięgałam – niezależnie od tego, czy był to internet, książki o dzieciach czy po prostu mądre głowy w moim otoczeniu – twierdziło, że jedną z najważniejszych rzeczy w życiu małego dziecka jest rytm dnia. Poleca się ustalenie stałych pór karmienia, stałych pór drzemek i stałych pór wieczornego usypiania. Na początku rzeczywiście próbowałam taki plan dnia wdrożyć w życie, ale szybko poległam w starciu z naturą i rzeczywistymi potrzebami mojego dziecka. Tu opisuję dokładniej cały proces. Karmienie Otóż okazało się, że dziecko jest głodne wtedy, kiedy jest głodne – a nie wtedy, gdy minie magiczne „3 godziny” od ostatniego karmienia. Choć próbowałam w pewnym momencie zmusić małego do dwugodzinnych przerw między piciem mleka, dość szybko zauważyłam, że nie ma co walczyć z wiatrakami i najlepiej go po prostu karmić na żądanie, nawet jeśli to oznacza przystawianie go do piersi co 45 minut. Ten czas stopniowo (choć nieregularnie) się wydłużał – a mały był dzięki temu spokojny. Dziś je co 2 – 3 godziny. Drzemki Od początku słuchałam się w tej kwestii wyłącznie mojego syna i po prostu pozwalałam mu spać wtedy, gdy zasypiał. Tak zwyczajnie. Czasem nie spał pół dnia, czasem miał kilka dwudziestominutowych drzemek, czasem potrafił przespać na spacerze 3 godziny. Jedyne, co założyłam sobie od samego początku, to nie chować go w ciszy – tylko prowadzić normalne, domowe życie i pozwalać mu zasypiać w tym zwyczajnym środowisku, w którym się rozmawia, ogląda film lub pracuje. W efekcie mam dziecko, które śpi spokojnie przy nas podczas gdy jemy kolację ze znajomymi w restauracji lub gramy w domu w planszówki. I śpi, kiedy chce – choć jakoś tak naturalnie wyszło, że przeważnie ma pierwszą drzemkę około 11 – 12 a drugą koło 16. Sen Z porami zasypiania było tak samo: pozwoliliśmy mu wybierać czas, gdy zasypia. Do dziś jest tak, że czasem zasypia głębokim snem już o 20 – a czasem dopiero około północy. Nie wpływa to w żaden sposób na jego humor, samopoczucie ani długość nocnego snu. Bzdurą okazał się też pomysł, by nie kłaść go spać za wcześnie, „bo się w nocy obudzi”. Nie. W nocy, gdy śpimy obok, jest ciemno i cicho, on tez śpi. I nawet jeśli obudzi się na karmienie, po prostu przystawiam go do piersi i zasypiam. A on zasypia razem ze mną lub chwilę później. Naturalny rytm dnia Generalnie jest tak, że pozwalam dziecku samodzielnie decydować o swoim rytmie dnia i on faktycznie, sam, sobie ten dzień reguluje. A to z kolei sprawia, że i mój dzień jest dużo bardziej wydajny niż wtedy, gdy nie byłam mamą. Budzę się wcześniej, bo za nic w świecie nie przegapiłabym porannego festiwalu uśmiechu, dzięki temu więcej robię za dnia i robię się zmęczona około północy. Jeszcze nigdy nie byłam tak wyspana, jak teraz. Jeszcze nigdy nie wykorzystywałam każdej chwili na pracę, jak teraz. I tego Wam życzę, drogie, młode mamy :) To czwarty artykuł z cyklu o ciąży i macierzyństwie, którego sponsorem jest marka Lovela. W poprzednim tekście pisałam o najlepszych sposobach na płacz maluszka. W następnym tekście opowiem o spaniu z dzieckiem w jednym łóżku. Odwiedź stronę producenta i dowiedź się więcej o gamie produktów Lovela

Jak reagować na płacz małego dziecka?

Segritta

Jak reagować na płacz małego dziecka?

Nawet największy aniołek i najspokojniejsze dziecko świata czasem płacze. I dobrze. Bo płacz jest naturalnym, zdrowym odruchem człowieka, który cierpi  – a w przypadku niemowląt jest też sposobem na sygnalizowanie swoich potrzeb, bo niemowlęta, nomen omen, nie mówią. Wbrew powszechnej opinii, uważam, że nie każdy płacz trzeba ukoić, bo tak jak w przypadku dorosłych, dzieci czasem muszą płaczem odreagować emocje. Nie oznacza to jednak, by płacz ignorować. Żadnego płaczu nie można ignorować. Niektóre wystarczy ukoić, inne wymagają większych starań, jeszcze inne są po prostu sygnałem, że dziecko jest głodne lub wymaga zmianę pieluszki. Bardzo ważne jest jednak, żeby za każdym razem wykluczać możliwość, że dziecko płacze z powodu jakiegoś poważnego urazu lub choroby. Przede wszystkim: nigdy nie zostawiaj płaczącego dziecka, żeby samo przestało płakać. Instynkt podpowiada Ci jako rodzicowi, że dziecko cierpi, więc słuchaj się instynktu i działaj. Nie daj sobie wmówić przez ciocie i wujków dobre rady, że „powinno się wypłakać, samo zaśnie” albo „ono tak Cię terroryzuje. Skumało, że wtedy dostanie to, czego chce”. Nie. Niemowlę nie manipuluje świadomie dorosłym, płacząc. Płacz jest zawsze sygnałem dla Ciebie: że coś boli, że jeść, że pielucha, że nie może zasnąć albo że się boi. I to ten ostatni powód jest często dla nas, dorosłych, „niczym poważnym”, więc go bagatelizujemy. A tymczasem potrzeba bliskości z rodzicem lub opiekunem jest u małego dziecka potrzebą fizjologiczną, jak potrzeba jedzenia lub spania. Dziecko, które potrzebuje bliskości i jej nie dostaje, autentycznie się boi i straszliwie tęskni. Dlatego jeśli słyszysz rozpacz i ból w płaczu dziecka, to uwierz mi, ono rozpacza i cierpi. Nie udaje, nie manipuluje, nie terroryzuje. Kolejność działań, czyli łatwy sposób na wykluczanie kolejnych potencjalnych przyczyn płaczu. Ach, ile to razy straciłam godzinę na próbach karmienia dziecka i noszenia go na rękach, żeby w końcu odkryć, że tak naprawdę cały czas chodziło o pieluchę. Jest kilka najczęstszych powodów płaczu i tak łatwo im sprostać, że naprawdę warto za każdym razem na początku spróbować trzech sposobów: Na ręce – bo nosząc dziecko, zaspokajasz jego potrzebę bliskości, uspokajasz, odganiasz lęk. No najszybsze i najprostsze, co możesz zrobić, więc warto od tego zacząć. Jeśli płacz ustaje, to znaczy, że właśnie uratowałeś dziecku świat i nie musisz już kombinować dalej. Brawo Ty! Do cycka – jeśli karmisz piersią, to jest drugi najszybszy sposób, żeby ukoić płacz dziecka, bo dzieci potrafią płakać z głodu nawet 23 razy dziennie. Tak, tyle razy dziennie jadł mój syn przez pierwsze miesiące życia. Jeśli karmisz butelką, będziesz miał trochę więcej roboty, ale naprawdę nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że dziecko będzie głodne po godzinie lub nawet 30 minutach od ostatniego karmienia. Tak się często zdarza zwłaszcza latem, gdy do głosu dochodzi pragnienie (mleko z piersi na początku jest dość wodniste, by zaspokoić pragnienie dziecka. Dlatego częste i krótkie posiłki są sposobem dziecka na ochłodzenie organizmu, gdy jest mu gorąco). Na przewijak – Mój syn ma teraz 8 miesięcy i zmieniamy mu pieluchę około 4 razy dziennie, ale w pierwszych miesiącach życia płakał przy najmniejszym zmoczeniu pieluszki. Taki wrażliwiec był. Przetrzymana, wilgotna pielucha powodowała odparzenia u noworodka. Dlatego jeśli wzięcie na ręce nie pomaga, cycek nie pomaga, sprawdź, czy nie musisz zmienić pieluchy. Płacz, który musi wybrzmieć Uważam, że są takie płacze, które muszą swoje potrwać. Nie twierdzę, że nie powinno się na nie reagować – wręcz przeciwnie – trzeba wtedy zaoferować dziecku dużo bliskości i czułości, ale jestem przeciwna rozweselaniu na siłę takiego płaczu. Mówię o płaczu spowodowanym długą tęsknotą, płaczu po szczepieniu, upadku lub innym nagłym bólu. Biorę wtedy syna na ręce, przytulam go i przemawiam do niego spokojnym głosem, pozwalając mu się wypłakać. Jest taka teoria, i coś w niej jest, że dzieci czasem pozwalają sobie na szczery płacz dopiero w objęciach kogoś, do kogo mają zaufanie. Dlatego nie płaczą na rękach np. cioci lub babci, które rzadko widują – ale już u mamy zanoszą się łzami. Dajmy dziecku komfort niczym nieskrępowanego szlochania, gdy tego potrzebuje. Tulmy go długo, bądźmy wyrozumiali i cierpliwi. Szczepionka, upadek, zadrapanie lub tęsknota za rodzicem to naprawdę poważne powody do smutku. Najlepszy uspokajacz (tuż po cycku) to kołysanie w ramionach Ludzie są noszeniakami. To znaczy, że jako małe dzieci, jesteśmy przeznaczeni do noszenia na rękach, w chustach, w hamakach. Podczas gdy prarodzice przemieszczali się, pracowali lub migrowali – pradzieci spały smacznie na wozach lub na plecach rodziców. Dlatego uspokaja nas kołysanie. Tu przeczytacie więcej o noszeniu dzieci, przyzwyczajaniu do noszenia i naszych gatunkowych potrzebach. Poza tym kołysanie jest też dla takiego małego dziecka naturalnym przypomnieniem życia w fazie płodowej. W brzuchu mamy było ciepło, ciasno i ciągle kołysało. Jeśli więc masz dziecko, które długo płacze z potrzeby bliskości, a Ty nie masz już siły ciągle nosić go na rękach, wypróbuj jednej z następujących metod: Metody na ukojenie płaczu lub ułatwienie zasypiania Kołyska – jeśli nie chcesz kupować oddzielnej kołyski, możesz znaleźć łóżeczko z płozami do kołysania albo leżaczek z płozami, który można rozłożyć na płasko. Kołysanie pomaga wielu dzieciom zasypiać. Chusta – Fantastyczny, bezpieczny, zdrowy dla kręgosłupa dziecka sposób na noszenie noworodka lub niemowlaka. Jest mnóstwo wspaniałych wiązań, które pozwalają nosić dziecko z przodu, na biodrze lub na plecach. Zdecydowana większość dzieci szybko zasypia i uspokaja się w chustach. Używaną chustę możesz znaleźć już za 50zł. Pamiętaj jednak, żeby używać specjalnej chusty przeznaczonej do noszenia dzieci (ręczniki, pościel lub zwykłe chusty nie są bezpieczne) oraz żeby dobrze poznać wiązania oraz prawidłowo, ciasno zawinąć dziecko. Tu opis i instrukcja „kieszonki”, jednego z najprostszych wiązań. Nosidło ergonomiczne – czyli nosidło miękkie, w którym nosi się dziecko przodem do siebie (nigdy przodem do świata), dające dobre podparcie dla bioder. Szybsze niż chusta, choć niestety nie może być stosowane u dzieci jeszcze nie siedzących. spacer w wózku – kołysanie i świeże powietrze to magiczna mieszanka usypiająca małe dzieci. Możesz spacerować nawet w mrozy, po prostu pamiętaj wtedy o ciepłym ubraniu i przykryciu dziecka oraz o ochronieniu kremem jego wrażliwej skóry twarzy. Mówienie, śpiewanie – nie musisz pięknie śpiewać, żeby uspokoić dziecko piosenką. Dzieci przeważnie lubią słuchać głosu rodzica. Lubią piosenki, rytmiczne wiersze, możesz też czytać książki, nawet jeśli dziecko ich nie zrozumie. Chodzi o tembr głosu. Szum – to jest genialny trick wychwalany przez wielu rodziców, choć na mojego Conana niestety nie podziałał. White noise – czyli biały szum, działa uspokajająco i usypiająco na wiele niemowląt. Możesz puścić go z głośników komputera (poszukaj hasła „white noise” na youtube), możesz zacząć odkurzać, możesz włączyć okap kuchenny i postawić kołyskę z dzieckiem obok albo kupić mu zabawkę z wmontowanym, szumiącym głośnikiem. Próbuj, na wiele dzieci to działa. Otulacz – to albo specjalny, ciasny śpiworek, który elastycznie otacza dziecko, dając mu poczucie zbliżone do bezpieczeństwa w maminym brzuchu – albo po prostu ciasno zawinięty ręcznik lub kocyk. Pamiętaj, żeby materiał, którego użyjesz, nie był „prosto ze sklepu”. Wypierz go najpierw w hipoalergicznym środku do prania, żeby chemikalia nie podrażniły skóry dziecka. Na youtubie na pewno znajdziesz mnóstwo instrukcji dotyczących ciasnego zawijania dziecka. Tu jedna z nich. Jazda samochodem – Tu też mamy combo szumu z kołysaniem. Powodzenia! I pamiętaj, że dziecko, na którego płacz nikt nie reaguje, płacze jeszcze dłużej. Więc reaguj. Karm, przewijaj, noś, kołysz, spiewaj, otulaj. I nie przejmuj się – z czasem Twoje dziecko będzie coraz bardziej samodzielne i coraz lepiej będzie Cię informowało o swoich potrzebach. To trzeci artykuł z cyklu o ciąży i macierzyństwie, którego sponsorem jest marka Lovela. W poprzednim tekście pisałam o idealnej wyprawce dla mamy i dziecka do szpitala. W następnym tekście opowiem o rytmie dnia z małym dzieckiem. Odwiedź stronę producenta i dowiedź się więcej o gamie produktów Lovela

Segritta

Bądźmy dla siebie mili

Napisałam kiedyś tekst, którego się wstydzę. To był tekst hejterski, pomimo że do niektórych obecnych hejtów się nie umywa. Skrytykowałam w nim dwie blogerki, Basię i Disę, które pisały bloga o takim dzisiejszym lajfstajlu, który wtedy sie tak jeszcze nie nazywał. W moim tekście nie napisałam niby nic obraźliwego, a jednak z jego brzmienia można było wyczytać, że krytykuję autorki i mam o nich niezbyt wygórowane zdanie. Nie pamiętam, czy jedna z nich odpisała mi w komentarzu, czy wspomniała o artykule u siebie, ale pamiętam, że napisała „cóż.. nie każdy musi nas lubić”. Duże wrażenie wywarła na mnie ta odpowiedź, do dziś ją pamiętam. A dziś widzę Basię Pasek, jak spełnia swoje marzenia, które już wtedy jasno formułowała – że chce pracować w telewizji. Strasznie mi głupio, że napisałam wtedy ten tekst. Był złośliwy, nie miał żadnego sensu, a dziewczyny przecież nie robiły nikomu krzywdy, po prostu pisały z pasją o swoim życiu, które różniło się od mojego. Basiu, Diso, jeśli to teraz czytacie – przepraszam. Głupia byłam. Napisałam też inny tekst, którego może się nie wstydzę, ale którego teraz bym już nie napisała. O feministkach był i o tym, „czemu ich nie lubię”. Artykuł ma ponad 4 lata, ja byłam młoda, a świat widziałam tylko przez pryzmat własnych doświadczeń. Dlatego nie widziałam sensu istnienia feminizmu, bo przecież mnie tam żadna dyskryminacja nie spotkała. Myliłam się. Dziś to wiem, dzięki kolejnym moim życiowym doświadczeniom, przemyśleniom i setkom wysłuchanych oraz przeczytanych historii innych ludzi. Dziś jestem feministką. Wspominam o tamtym artykule z dwóch względów – po pierwsze, żeby pokazać, że nie ma nic złego w zmienianiu zdania i że to naturalne, że rośniemy, dojrzewamy i mądrzejemy. A po drugie dlatego, że temat został odgrzebany ostatnio na twitterze przez kilka osób, które tekst skrytykowały. W dyskusji pojawiły się argumenty dotyczące samej treści artykułu, wyrwane z kontekstu, ale jednak. Doceniam. Poza tym pojawiły się komentarze, że nie można się po tej Segritcie spodziewać wyrafinowania, że „panna” (ja) próbuje wypłynąć na poklasku oraz że „czego można oczekiwać od damskiej wersji Kominka”. Pamiętam, jeden komentarz pod tym albo innym antyfeministycznym tekstem. Napisała go kobieta. Powiedziała, że ona też tak kiedyś myślała, ale teraz jest feministką. Że może ja też kiedyś zmienię zdanie. Że ona rozumie, że niektóre feministki mogą działać głupio i pochopnie, ale to nie powinno skreślać całego ruchu. I pamiętam, że z całego komentarza biła taka łagodność, próba zrozumienia mnie i zwykła, ludzka serdeczność. Dziś przyznaję tamtej komentatorce rację. Jest taka blogerka modowa, której karierę śledzę z zapartym tchem. Nazywa się Jessica Mercedes Kirchner i prze do przodu jak lokomotywa. Wzmianki o niej i zdjęcia jej stylizacji pojawiają się w największych i najważniejszych mediach modowych, jest zapraszana na najlepsze pokazy, bierze udział w prestiżowych kampaniach, do tego wygląda świetnie, jest wygadana i ma ten niesamowity zmysł estetyczny, który czyni z niej trendseterkę – a przynajmniej modowego proroka. I teraz się Wam do czegoś przyznam: Nie podoba mi się większość stylizacji Jess. No kompletnie bym sie tak nie ubrała. Jak ona czasem coś założy, to się zastanawiam, czy to jest do chodzenia po ogrodzie czy na pokaz mody. I co się potem okazuje? Że na pokaz. I ona tak idzie na ten pokaz, paparazzi, którzy w Paryżu wołają do niej po imieniu, robią jej zdjęcia, a potem Vogue to publikuje jako świetną stylizację. Wniosek? Nie znam się na modzie, nigdy się nia nie interesowałam, to nie jest moja broszka. A Jess się zna. Ma wyczucie, umie się ubrać zgodnie z trendami. To jest naprawdę trudne i podziwiam ją za to. Tak, to jest właśnie jedyny, jasny, oczywisty wniosek. Nie że „ona się nie umie ubrać, a ja wiem lepiej”. Nie. To ona jest w tej kwestii lepsza ode mnie i kropka. Umiem się do tego przyznać. Może dlatego, że mam 33 lata i wyrosłam z zawiści. Kiedyś bym chyba nie umiała. Ze zgrozą obserwuję komentarze na temat Jess i jej stylizacji w różnych polskich portalach i na fanpage’ach. Jadą po niej tak, jak nastolatki jadą po sobie w amerykańskich filmach i w programach typu „my sweet sixteen”. Z tym że to nie są nastolatki. To dorośli ludzie. I wychodzi z nich taka brzydka zawiść, którą czyta się jak w otwartej księdze. „Zazdroszczę, więc nienawidzę”. Tydzień temu media zdominowała wiadomość, że pewni rodzice posłali swoje niezaszczepione, dwuletnie dziecko na „ospa party” i to dziecko wkrótce zmarło. Internet do dziś nie szczędzi niewybrednych, bardzo obraźliwych, wulgarnych, nienawistnych komentarzy tym rodzicom. A ja widzę dwoje nieprawdopodobnie cierpiących ludzi, którzy nie tylko stracili dziecko (co samo w sobie jest przerażające), ale jeszcze mają świadomość, że umarło z ich winy. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak oni teraz muszą cierpieć. Bo czego by o nich nie mówić, nie wysłali dziecka na ospa – party, by je skrzywdzić. Wręcz przeciwnie. Zrobili to z miłości i chęci dbania o nie. Byli po prostu głupi. Naiwni. Niedoinformowani. Zaufali złej, szkodliwej teorii, z którą naukowcy, lekarze, a także tacy zwykli rodzice jak ja walczymy od lat. Ale do tych rodziców nasze argumenty nie dotarły i teraz – uwierzcie mi – ponoszą największą możliwą karę. Nie trzeba im dokładać. Jest naprawdę ogromna różnica pomiędzy piętnowaniem pewnego zachowania i głupoty – a piętnowaniem człowieka. Tekst o Disie i Basi dawno wykasowałam, bo godził personalnie w dziewczyny. Tekstu o feministkach nie kasuję, żeby pamiętać. Pamiętać, że myślałam kiedyś inaczej, że pewnych rzeczy nie znałam, nie wiedziałam czegoś i choć z wieloma kwestiami tam poruszonymi wciąż się zgadzam, to część jest już głupia lub naiwna. I nie kasuję go, żeby pamiętać o tym, jak ta jedna moja czytelniczka miała rację i jak jednym, łagodnym, miłym komentarzem przyczyniła się do mojej zmiany zdania. Ludzie popełniają błędy. Wszyscy popełniamy błędy. Bądźmy wobec innych wyrozumiali, jeśli chcemy, by kiedyś to oni byli wyrozumiali wobec nas. Mam wrażenie, że najgłośniej krzyczą i najbardziej ranią ci, którzy sami sobie wybaczyć pewnych błędów nie umieją. A warto. Niektórzy ludzie mają też inne zainteresowania i inny gust niż my. Nam te zainteresowania i ten gust mogą wydawać się złe lub głupie, ale każdy kij ma dwa końce. Jakbyś się poczuł, gdyby to Twój gust i Twoją pasję ktoś uznał za głupie? Bo z pewnością znajdą się ludzie, którzy tak je ocenią. Są ludzie mądrzejsi od Ciebie, inteligentniejsi od Ciebie, znający się lepiej na polityce, na filozofii, czytający więcej książek. Zastanów się dwa razy, zanim skrytykujesz kogoś za nieobeznanie, niewiedzę lub powierzchowne zainteresowania. Obrażaniem, wyśmiewaniem i szyderstwem nikogo nie przekonamy do naszych racji. Pogłębimy tylko przepaść nas dzielącą. Bądźmy dla siebie mili.

DIY Pomysłowe wykorzystanie płytek ceramicznych po remoncie

Segritta

DIY Pomysłowe wykorzystanie płytek ceramicznych po remoncie

Posty z prośbą o pomoc na Facebooku – czyli dlaczego czasem szkodzisz, pomagając.

Segritta

Posty z prośbą o pomoc na Facebooku – czyli dlaczego czasem szkodzisz, pomagając.

Mam wśród swoich znajomych na Facebooku kilka, może kilkanaście osób, które są bardzo zaangażowane w pomoc potrzebującym. Są to ludzie związani z organizacjami charytatywnymi, wolontariusze w schroniskach dla bezdomnych zwierząt albo po prostu bardzo wrażliwi ludzie, którzy czują potrzebę dzielenia się ze światem wstrząsającymi apelami o pomoc chorym dzieciom. Posty większości tych osób nie wyświetlają się u mnie w newsfeedzie, bo ukryłam sobie ich aktywność na portalu. Zrobiłam to z prostej przyczyny: ich posty są dla mnie zbyt trudne do przetrawienia, gdy pojawiają się tak często każdego dnia i nie jestem w stanie im sprostać emocjonalnie. Płaczę za każdym razem,gdy widzę zdjęcie skatowanego zwierzęcia lub niewinną twarzyczkę umierającego na ciężką chorobę dziecka. Gdybym dostawała tych zdjęć i historii kilka dziennie, nie byłabym już stanie być szczęśliwą. Z pewnością jest to powód dość egoistyczny i znajdą się tacy, którzy będą moralnie piętnować moją decyzję, ale i tak się jej nie wstydzę. Co więcej, zachęcam Was do tego samego. Innym przykładem mojego „egoizmu” jest fakt, że nie poruszam na blogu zbyt wielu tematów związanych z akcjami charytatywnymi. Jako blogerka dostaję miesięcznie kilka (lub w pewnych momentach w roku nawet kilkanaście) propozycji wzięcia udziału w jakiejś akcji charytatywnej i prośbę o wsparcie takiej akcji poprzez opublikowanie na blogu oraz w moich kanałach social mediowych. Nie robię tego, bo… wyobraźmy sobie, że zgadzam się na każdą prośbę o wsparcie zbiórki pieniędzy na leczenie jakiegoś dziecka lub opisanie innej kampanii na rzecz ratowania biednych kotków. Mój blog staje się dość szybko słupem z ogłoszeniami charytatywnymi, a moi czytelnicy, którzy przychodzą tu po porady męsko-damskie lub parentingowe przestają mnie subskrybować. Nie zdziwiłabym się. W konkretne miejsce w sieci wchodzisz po konkretny kontent, a nie po to, by widzieć cierpienie i podejmować decyzję czy – i jak chcesz temu cierpieniu zaradzić. Oczywiście niewiele osób szuka miejsc, gdzie pojawiałyby się tylko takie ogłoszenia, dlatego uważam, że raz na jakiś czas warto zaangażować się w jakąś akcję dobroczynną, ale uważam też, że jeśli jest ich zbyt wiele, de facto tracimy zasięg i wpływ na odbiorców (lub znajomych, jeśli mówimy o prywatnym profilu na Facebooku), który pomaga w osiąganiu dobrych celów i uświadamianiu społeczeństwa. Podejmowanie decyzji w oparciu o emocje i chwilowe zrywy nie jest zawsze najlepszym rozwiązaniem. Ba, czasem wręcz szkodzi. Między innymi to jest głównym założeniem tak zwanego efektywnego altruizmu, czyli ruchu, którego celem jest propagowanie jak najlepszego, jak najbardziej efektywnego pomagania potrzebującym – czyli takiej pomocy, która daje najwięcej – jak najmniejszym kosztem. Dam Wam przykład z naszego podwórka: Z pewnością nie raz trafiliście na Fejsie na ogłoszenie, które błagało o pomoc dla bezdomnych szczeniąt znalezionych w jakimś rowie. Jest przy takim poście zdjęcie psów w złych warunkach, chorych lub zachudzonych. Jest też straszna historia, która naprawdę chwyta za serce. Chodzi o to, by jak najszybciej znaleźć dla nich dom i pierwszym odruchem empatycznego, dobrego człowieka będzie chęć przygarnięcia takiego psa, a przynajmniej znalezienia mu domu poprzez popytanie znajomych lub udostępnienie posta dalej. Ta ostatnia aktywność wpisuję się z kolei w ideę sklacktivismu, czyli zjawiska wspierania inicjatyw dobroczynnych lub społecznych poprzez „leniwe” kliknięcie lajka, share’a, wpisanie komentarza, lub złożeniu podpisu pod jakąś petycją. Sęk w tym, że takie działanie – choć w jakimś stopniu pomaga potrzebującym (pomaga znaleźć dom bezdomnemu psu), jest w istocie mało efektywną dobroczynnością. Dużo więcej dobrego bowiem zrobimy, jeśli zamiast udostępniać post o bezdomnych szczeniaczkach – udostępnimy post namawiający ludzi do sterylizacji /kastracji psów niehodowlanych. Choć obie aktywności „kosztują” nas tyle samo, to ta pierwsza pomaga tylko jednemu psu – a druga pomaga w ogóle uniknąć problemu bezdomności. Problem bezdomnych psów nie wynika bowiem z tego, że zbyt mało ludzi chce adoptować szczenięta. Wynika z tego, że ludzie zbyt pochopnie rozmnażają swoje psy, że kwitnie handel psami bez rodowodów, że ludzie bez przemyślenia kupują lub adoptują psy, które potem okazują się ciężarem i są wyrzucane z domu, że psy są pozostawiane samopas i rozmnażają się bez żadnej kontroli, w wyniku czego rodzi się zbyt wiele niechcianych szczeniąt lub szczeniąt chorych, których nikt nie chce adoptować. Dużo więcej dobrego zrobisz więc, czytając o akcji rasowy = rodowodowy, propagując to myślenie wśród znajomych lub udostępniając posty namawiające ludzi do sterylizacji lub kastracji swoich zwierząt. W ramach pomocy bezdomnym psom możesz też wspierać schroniska dla psów finansowo lub rzeczowo, zawożąc im karmę, stare koce i miski lub dając im siebie i swój czas, wyprowadzając bezdomne psy na spacery. To są akcje i działania, które wpływają lepiej na złą sytuację bezdomnych zwierząt niż szukanie domku jednemu Kajtkowi z pozostawionego w lesie miotu. Co więcej – jeśli skupisz się na pomaganiu takim pojedynczych przypadków bezdomnych psów i zapełnisz nimi większość swoich postów na Fejsie, to istnieje poważne ryzyko, że wielu z Twoich znajomych przestanie te posty obserwować. Efektywny altruizm to nieustanne szukanie najlepszych dróg pomocy potrzebującym w jak najlepszy sposób. Oznacza to też, że czasem lepiej pomagać kilku konkretnym celom – ale lepiej – niż wielu, ale w mniejszym stopniu. Wychodzę tu z założenia, że każdy człowiek powinien wybrać sobie cel, misję, która jest mu najbliższa, w której jest najbardziej kompetentny lub o której wie najwięcej i na niej skupić swoje działania dobroczynne. Nie musisz się angażować w każdą dobroczynność, by realizować swój moralny obowiązek pomagania*. Na przykład dla kogoś, kto choruje na stwardnienie rozsiane lub ma wśród bliskich taką osobę, naturalne będzie wybranie wspomagania fundacji zajmującej się pomocą chorym na SM. Moja dobroczynność skupia się na pomocy bezdomnym psom. Od zawsze to właśnie one budziły najwięcej mojego współczucia i część mojego życia związałam właśnie z psami. Dlatego od wielu lat propaguję ideę odpowiedzialnej hodowli, kastracji / sterylizacji psów nierodowodowych, których rozród nie jest w żaden sposób kontrolowany, wspieram schroniska pomocą rzeczową oraz mam stałe zlecenie przelewu, co miesiąc pomagając finansowo Azylowi pod Psim Aniołem. To jest moja domena, to jest mój „dobroczynny” temat i kierunek, który czasem poruszam na blogu. Dodatkowo co roku osobiście wspieram WoŚP oraz Szlachetną Paczkę, bo obie te inicjatywy bardzo cenię i gorąco im kibicuję. Czasem wspominam o nich na blogu lub w Social Mediach. Pozostałym propozycjom niestety mówię nie. Nie dlatego, że ich nie popieram – tylko dlatego, że zdecydowałam się na inne kierunki pomocy charytatywnej. Was też zachęcam do wybrania jednej lub kilku domen w sferze dobroczynności, którą chcecie wspierać – poprzez edukowanie, wolontariat lub przez bezpośrednią pomoc rzeczową lub finansową. Zachęcam Was też do bliższego zapoznania się z ideą efektywnego altruizmu oraz z takim wyborem swojej aktywności, która przyniesie najwięcej korzyści potrzebującym. Okazuje się bowiem, że niektóre naprawdę duże organizacje charytatywne przekazują potrzebującym zaledwie kilka procent wpływów z fundacji. Dlatego dobrze zapoznajcie się z danymi dotyczącymi wydatków kilku organizacji i  wybierzcie tę, która pomaga najwięcej. Nie łudźcie się też, że udostępnianie lub jakowanie postów z makabrycznymi zdjęciami jest dobrym sposobem na dobroczynność. Po pierwsze – dość często takie viralowe posty są zmyślone lub już nieaktualne. Po drugie – wasi znajomi mogą dość szybko zrazić się do Waszych publikacji w ogóle. Po trzecie – dużo więcej dobrego zrobicie, jeśli wpłacicie na konto jakiejś fundacji po prostu pieniądze zamiast udostępniać zdjęcie.

Segritta

4 największe mity o współpracy z blogerami

Ten tekst jest polemiką z artykułem Kamila Mirowskiego z Mr Social, który mnie trochę zaskoczył, bo moje doświadczenia oraz doświadczenia znajomych blogerów i marketerów są zupełnie inne niż to, co zostało opisane w tekście. Postanowiłam więc napisać własną listę sześciu największych mitów związanych ze współpracą z blogerami. I tak się składa, że większość z nich to właśnie to, co Kamil uznaje na swoim blogu za prawdę. Ale muszę Was rozczarować – nie będzie darcia kotów i rozlewu krwi. Kot mnie pogryzł wczoraj, nie mam już ochoty walczyć. ;) Tak się składa, że mam w blogowaniu dziesięcioletnie doświadczenie. We współpracy w tej branży – od początku, gdy tylko zaczęło się w Polsce na blogach sensownie zarabiać, czyli od jakichś pięciu lat. Brałam udział w bardzo wielu małych kampaniach reklamowych, w kilku bardzo dużych, trwających po kilka miesięcy – do roku. Obejmujących wpisy sponsorowane, posty w Social Mediach, reklamy w tzw. outdoorze czyli na billboardach, w czasopismach, występy w telewizji, radiu i na eventach. Współpracowałam przy prowadzeniu imprez, wprowadzaniu nowych marek, wspierania obecnych, działaniach PR-owych i sprzedażowych. We wszystkich miałam trzy żelazne zasady: 1. Nie współpracuję przy marce lub produkcie, których nie lubię lub których nie poleciłabym z czystym sumieniem przyjaciółce. 2. Nie współpracuję barterowo. 3. Nie oszukuję czytelnika, a więc nie zgadzam się na cenzurę, pisanie tekstów przez ghost-writera, nieoznaczone teksty sponsorowane lub pisanie rzeczy, w które nie wierzę. Reszta to zwykła kultura biznesowa, której jakoś specjalnie uczyć się nie trzeba. Wystarczy nawet niewielkie rozeznanie w marketingu i zdrowy rozsądek, by przeprowadzić fajną kampanię, która wyjdzie na dobre zarówno klientowi – jak i moim czytelnikom oraz mnie samej. MIT nr 1 – POPULARNY BLOGER SPRAWI, ŻE PRODUKT ZOSTANIE WYPRZEDANY No właśnie. Odrzuciłam wiele ofert reklamowych – zwłaszcza tych od małych, startujących dopiero marek – w których czułam, że reklamodawcy zależy tylko na szybkiej sprzedaży produktu. Bloger nie sprzedaje. Nie jesteśmy sprzedawcami. Ten model się po prostu nie sprawdza, jeśli piszemy teksty sponsorowane, bo internauta jest człowiekiem wyjątkowo odpornym na reklamę i gdy tylko widzi, że ktoś napisał post sponsorowany przez markę X, to podchodzi nieufnie do treści tego posta (między innymi dlatego tak ważne jest, żeby nigdy czytelnika nie oszukać i nie wciskać mu kitu). Spośród czytelników blogera jedynie około jedna piąta faktycznie kupuje produkty polecane na blogu. Tylko, albo AŻ, bo to są mimo wszystko duże liczby, gdy zasięg blogera to na przykład 100 tys. użytkowników. Ale mimo wszystko największą zaletą blogera jest wpływ na wizerunek marki, a nie bezpośrednio na sprzedaż. Marki reklamowane w blogosferze zyskują taką przypinkę „fajne”. Stają się markami przyjaznymi, uśmiechniętymi, którym można zaufać i które chce się mieć. Popularny bloger to influencer. Tak jest, choć Kamil Mirowski próbuje w swoim artykule powiedzieć, że to mit. Influence to wpływ. Czyli bloger wpływa na czytelnika. Ma zasięg, jest czytany, wiele osób go podziwia, ceni lub mu zazdrości. I to, jakie marki ten bloger promuje, też dociera do czytelnika oraz buduje obraz tych marek w jego oczach. Nie zawsze i nie w całości to się przekłada na sprzedaż, ale – no właśnie – „influencer” to nie „seller”. Nie mylmy tych pojęć. Jedną z największych zalet influencera jest umiejętność zbudowania świadomości marki wśród czytelników i to z tego powinni korzystać reklamodawcy. Od tej zasady też zresztą są wyjątki, bo blogerzy potrafią sprzedać produkt, jeśli faktycznie jest on doskonale dopasowany do tematyki bloga i np. blogerka urodowa zareklamuje fantastyczną szminkę lub bloger finansowy zareklamuje świetną inwestycję. Takie produkty czasem rozchodzą się jak świeże bułeczki w ciągu paru dni od publikacji artykułu. Dlatego warto robić dobrze wybierać blogerów do danej kampanii i zwracać szczególną uwagę na tych, którzy mają swoje zaangażowane społeczności (nawet niewielkie) – a nie puste, szerokie zasięgi, za którymi idzie głównie przypadkowy czytelnik. PRAWDA: Bloger to influencer, a więc działa przede wszystkim dobrze na wizerunek marki i jej świadomość. Bloger to nie seller, a więc nie działa bezpośrednio na sprzedaż produktu. MIT nr 2 – BLOGER JEST NIELOJALNY Wiem, skąd się wziął ten mit. Ano stąd, że faktycznie raz na jakiś czas pojawia się w sieci jakaś burza związana z blogerem, który krytycznie ocenia jakąś markę. Ale… Po pierwsze to nie jest zjawisko zbyt częste. Po prostu widzimy je wyraźnie, bo ludzie lubią skandale, kłótnie i hejty, więc to nakręcają, wyjmują popcorn, colę i obserwują. Jak na igrzyskach śmierci. Po drugie – blogerów jest w Polsce milijon (a właściwie kilka milijonów), co sprowadza się do tego, że blogerem może się nazwać nawet pan Mirek z Pcimia, który pracuje jako hydraulik, ale w wolnym czasie recenzuje filmy na blogspocie. A ludzie hejtują. Wśród profesjonalnych blogerów, czyli tych bardzo popularnych i traktujących blogowanie jako zawód bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś hejtował jakąś markę, a już najrzadziej, żeby hejtował markę, z którą współpracuje lub współpracował. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie takiej akcji. Wręcz przeciwnie – w środowisku blogerów wiadomo, że pisanie źle o partnerze biznesowym nie tylko krzywdzi tego partnera, ale też blogera, który straci potem w oczach innych potencjalnych sponsorów. Dlatego blogerzy nie mówią źle o markach, z którymi współpracowali. Kamil Mirowski pisze w swoim tekście: Lojalność blogera w stosunku do marki czy produktu jest tak długotrwała, jak okres przeprowadzanej kampanii reklamowej. Bloger nie da Ci żadnej gwarancji, że dzień po zakończonej współpracy nie zostanie zaangażowany w kampanię reklamową konkurencyjnej firmy. Cóż. Trudno, żeby od blogera wymagać wyłączności za darmo. No właśnie. Bo tu już mowa o WYŁĄCZNOŚCI a nie LOJALNOŚCI. Znów – nie mylmy pojęć. To tak, jakby wykupić reklamę szminki w Elle i potem się dziwić, że konkurencyjna firma kupiła reklamę miesiąc później. No tak to działa. Za wyłączność się płaci. Jeśli dla blogera inny produkt jest równie dobry, co poprzednio reklamowany, to dlaczego miałby go nie reklamować – skoro nikt go do tego nie zobowiązuje i nie wynagradza mu braku możliwości zarobku po zakończonej kampanii. PRAWDA: Profesjonalny, doświadczony bloger nigdy nie jest nielojalny wobec marki, z którą współpracuje. Wyłączność to nie lojalność. Za wyłączność się płaci. MIT nr 3 – BLOGER JEST TANI O, i tu w sumie mity idą w obie strony. Z jednej strony bloger jest cholernie tani w porównaniu ze standardową reklamą w prasie lub telewizji. Dla przykładu: Czasopismo kobiece o nakładzie niecałe 200 tys. egzemplarzy miesięcznie bierze za rozkładówkę 350 tys. zł, za jedną stronę w środku około 150 tys. zł. Najmniejszy koszt reklamy w takim miesięczniku to 50 tys. zł i dostajemy wtedy 1/4 strony. W każdym przypadku reklama jest jedną z wielu i nie jest w żaden sposób osobiście promowana przez naczelną. Blogerka z tematyki kobiecej o czytelnictwie 100 tys. – 200 tys. UU bierze za tekst sponsorowany od 5 tys. zł. do 10 tys. zł. Takie posty są przeważnie dodatkowo wspierane w Social Mediach i stanowią jedyną treść danego dnia. Czytelnik wie, że blogerka osobiście przetestowała i poleca markę. Reklama jest więc główną treścią na blogu przez dzień lub kilka dni oraz stanowi jedną z kilkunastu autonomicznych publikacji w miesiącu. Z drugiej strony, faktycznie niektórym reklamodawcom wydaje się, że bloger będzie pracował w barterze za paczkę wacików kosmetycznych lub wystarczy mu wynagrodzenie rzędu kilkuset złotych za tekst dla kilkudziesięciotysięcznej publiczności. To to jest oczywiście mit. PRAWDA: Blogerzy są tani w porównaniu do tradycyjnej reklamy w starych mediach. Ale blogerzy nie pracują za darmo, za produkty albo za kilkaset złotych. MIT nr 4 – WSPÓŁPRACA Z BLOGEREM JEST TRUDNA. Tak się często mówi. Kamil Mirowski też tak mówi. I Michał Nowak tak mówi. I jeszcze paru innych bym znalazła, którzy tak twierdzą. Współczuję im w takim razie tych nieudanych współprac, na podstawie których wysnuli takie wnioski. Ludzie są różni. Z jednymi pracuje się łatwiej, z innymi trudniej. Dokładnie to samo tyczy się każdej innej branży i każdej innej relacji biznesowej. Ja, jako blogerka, mam też za sobą bardzo udane i bardzo trudne współprace z agencjami lub bezpośrednio z klientami. Ale nie wysnuwam na tej podstawie wniosków, że „współpraca z agencją reklamową jest trudna”, bo nie jest to reguła. Są blogerzy, którzy dopiero zaczynają profesjonalne blogowanie i mogą po prostu być nieporadni w kwestii umów oraz komunikacji. Być może niektórzy starzy wyjadacze też sprawiają problemy. Ale moje doświadczenie mówi, że to wcale nie bloger obwarowuje się warunkami, karami i obostrzeniami. To najczęściej wielkie agencje z dużymi działami prawnymi podsuwają małemu blogerowi umowy do podpisywania i w tych umowach na przykład widnieją kary rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych za to, że na przykład bloger nie zgodzi się na publikację jednego z tekstów. W zamian umowa nie oferuje żadnej równowagi. Bloger musi potem się wykłócać na przykład o wyższe odsetki w razie opóźnienia w płatności, a uwierzcie mi, takie opóźnienia, nawet kilkumiesięczne, są dość częste. Ja właśnie dostałam nakaz sądowy zapłaty od agencji, która ponad pół roku spóźniała się z płatnością i nie odpowiadała na maile i telefony (Nie piszę, kto, bo nie chcę, żeby na wpadce agencji ucierpiał niewinny reklamodawca, którego markę wciąż polecam i uważam za fantastyczną. Czyli – punkt 2 :)). Współpraca z profesjonalnym blogerem de facto sprowadza się do: 1. Napisania maila z propozycją [czego oczekuje klient]; 2. Bloger odpowiada, czy jest zainteresowany współpracą i jeśli jest, to podaje cenę takiej usługi; 3. Agencja akceptuje bądź negocjuje cenę i jeśli obie strony się na nią zgadzają… 4. Agencja wysyła umowę, która najczęściej jest dość jednostronna, więc bloger poddaje ją modyfikacjom lub proponuje własną (to ten etap można uznać za „trudny”); 5. Podpisanie umowy, najczęściej za pośrednictwem kuriera, bo szybciej; 6. Bloger w ustalonych terminach publikuje wpis lub w inny sposób wykonuje swoją część umowy; 7. Bloger wystawia fakturę; 8. Agencja opłaca fakturę, daj Borze w terminie. Dla blogera nie ma już znaczenia, czy się go traktuje indywidualnie, czy się zna bloga, czy się czytało dział „reklama na blogu”, czy marketer jest miły, czy łechce ego. Dla blogera jest ważna jasna, szybka, konkretna i terminowa współpraca. Tak więc, cytując Michała Góreckiego: Lubię Kamila, ale znam już na tyle, że przed przeczytaniem spodziewałem się wylewania żali :) Nazwałbym to „jak spieprzyć kampanie z blogerem gdy nie ma sie pojęcia jak ją zrobić dobrze” :)

Nie czuję się kobietą.

Segritta

Nie czuję się kobietą.

Segritta

Sukienka

Marzena i Wojtek poznali się na studiach. Oboje poszli na Marketing i Zarządzanie, bo chcieli zostać kiedyś bogatymi dyrektorami. Oboje pochodzili też z małych miejscowości pod Warszawą, mieli ciężko pracujących rodziców, którzy wychowali ich w przekonaniu, że człowiek może wszystko, wystarczy, że będzie tego bardzo chciał i oboje uwielbiali filmy z kategorii „Mordercze surykatki atakują”, które mogli oglądać godzinami, zaśmiewając się do bólu brzucha i zajadając popcorn zrobiony w mikrofali, z tą różnicą, że Wojtkowi nie szedł ten popcorn w boczki. Marzena była wtedy jeszcze pełną ambicji młodą dziewczyną, której marzyła się kariera w Stolicy, zarabianie dużych pieniędzy i wydawanie ich na swoją przyszłą, wymarzoną rodzinę, która – przynajmniej w jej wyobrażeniach – mieszkała w pięknym domu na Żoliborzu, dysponowała dwoma samochodami (jeden sportowy marki BMW i jeden van), ogrodem z wysokimi tujami i psem rasy Szitsu. Wojtek chciał podróżować, zwiedzić całą Amerykę Południową, spróbować kiedyś ayahuaski, napisać książkę i zaprojektować własną linię ciuchów, którą nosić będą wszystkie największe gwiazdy polskiego showbusinessu. Te marzenia dość szybko zweryfikowała rzeczywistość i już w rok po studiach, po wysłaniu pierdyliarda listów motywacyjnych wraz z cv do różnych firm oboje marzyli już tylko o zwykłej, ciepłej posadce w jakiejś korporacji, która pozwoliłaby im opłacić kredyt na mieszkanie na Pradze, które na razie wynajmowali, co było bez sensu, bo przecież lepiej spłacać kredyt niż płacić właścicielowi co miesiąc za wynajem. Szczęście się do nich uśmiechnęło i Marzena dostała wreszcie świetną pracę w firmie farmaceutycznej, której działalność uznawała za z gruntu złą, ale przecież jakoś pieniądze zarabiać trzeba. – Mamy wystarczająco dużo pieniędzy, byś mógł spokojnie zdecydować, co chcesz robić w życiu – powiedziała kiedyś, gdy siedzieli razem przy kawie w Starbaksie. Nie chciała, by Wojtek miał wyrzuty sumienia, że nie zarabia teraz pieniędzy. Chciała, żeby był szczęśliwy i sięgał po gwiazdy. Na Święta kupiła mu nawet maszynę do szycia marki Łucznik, by mógł realizować swoje największe marzenie i zacząć projektować ciuchy. On kupił jej piękną sukienkę z modnego sklepu znanej blogerki, by mogła pięknie wyglądać w pracy. Wojtek wziął się więc do pracy i zaczął wymyślać z kolegami pomysły na genialne startapy. Zapuścił brodę, założył konto na instagramie, zaczął śledzić najnowsze trendy w modzie i spędzał dużo czasu na placu Zbawiciela, rozmawiając z kolegami ze studiów, którzy też szukali swojej niszy, też mieli brody i też byli wciąż na utrzymaniu – ale rodziców, nie dziwczyny. Na maszynie Wojtek uszył poszewki do pościeli domowej, używając zielonego materiału z nadrukowanymi wąsami, które wyjatkowo mu się spodobały w sklepie z tkaninami. Czas mijał, a Wojtek był coraz bliżej założenia swojej nowej firmy. Marzena zdążyła w tym czasie awansować i dostać podwyżkę, ale spędzała za to więcej czasu w pracy, przez co z Wojtkiem widywali się tylko późnymi wieczorami i w weekendy. Spędzali czas, chodząc razem do kina, pijąc w barach nad Wisłą, jeżdżąc na weekendy do Zakopanego i oglądając w domu „Krwiożerczy rój much”, „Masakrę kretów ludojadów” i „Tornado rekinów” zajadane popcornem. Kochali się niezmiennie mocno, choć obojgu stuknęła już trzydziestka. Nie planowali jeszcze dzieci ani ślubu. Marzena chciała najpierw schudnąć, bo stresy w pracy i jedzenie na mieście sprawiły, że przybrała trochę na wadze. Z coraz większą frustracją przeglądała u kosmetyczki gazety z pięknymi, chudymi modelkami, które nosiły rozmiar 34 pomimo urodzenia dziecka. Też chciała tak wyglądać i gdy kosmetyczka robiła jej hybrydę w swetrowy splot na paznokciach, Marzena zamykała oczy i wyobrażała się w kostiumie kąpielowym na plaży w Sopocie, jak przystojny ratownik mierzy ją wzrokiem i potem masturbuje się w domu, myśląc o niej. Wiedziała, że powinna zapisać się na crossfit albo zumbę, ale nie było na to po prostu czasu. Postanowiła więc zacząć biegać. Kupiła w sklepie z odzieżą sportową piękne spodnie, koszulkę i buty. Dobrała do tego zegarek mierzący puls, nowoczesne słuchawki do telefonu i opaskę na ramię. Następnego dnia wstała wcześnie rano, żeby zdążyć z bieganiem przed pracą. Wyszła na dwór, przebiegła kilkaset metrów, ale tak się zmęczyła, że wróciła do domu, po drodze zahaczając o piekarnię i kupując pączki na śniadanie. Wojtek znalazł ją później zapłakaną w łazience, jedzącą pączka i patrzącą rozczarowanym wzrokiem na wagę, która wskazywała 70 kg. Zielony dywanik z Ikei był cały zasłany okruszkami lukru i tych drobnych skórek pomarańczowych ze skórki pączka, których nikt normalny nie je. – Nie mieszczę się… – jęknęła przez łzy, gdy do niej podszedł – W co się nie mieścisz, kochanie? – spytał – W tę sukienkę, którą mi kupiłeś. – Nie martw się, kociaku – powiedział i przytulił ją – jutro kupimy ci karnet na siłownię, wykupimy te dietetyczne obiadki, które przywożą do domu, na pewno schudniesz! Tak jak wymyślili, tak zrobili. Wojtek siedział pół dnia w internecie i szukał najlepszej diety z dowozem. Potem wykupił karnet na siłownię w Mariotcie i podarował go dziewczynie. Marzena wyszła z domu z nadzieją na przyszłość i uśmiechem na twarzy. Od kolejnego tygodnia do domu zaczęły przychodzić zdrowe posiłki, które zabierała do pracy. Karnetu na siłownię jeszcze nie wykorzystała, ale jadła te zdrowe kaszki, dietetyczne warzywka i pełnoziarniste pieczywa, wmawiając sobie, że to smaczne. Tylko raz w ciągu dnia wychodziła z koleżankami na burgera pod biurem i czasem w drodze do domu wpadała do Starbaksa na kawkę z syropem karmelowym. Po dwóch tygodniach postanowiła znów się zważyć. Weszła do łazienki i zauważyła, że starej wagi nie było. Zamiast niej stała nowa, z takim ładnym, dizajnerskim wzorkiem na boku, funkcją mierzenia tłuszczu, wody, BMI i piosenką Justina Biebera, która grała trzy minuty od wejścia na wagę, czyli dokładnie tyle, ile trzeba myć zęby. – Kochanie! Kupiłem nową wagę, bo stara się zepsuła – usłyszała od Wojtka, który siedział na internecie w dużym pokoju. Stanęła na wadze, a ta wskazała 68 kg. Udało się! – Kochanie! Schudłam dwa kilo! – wykrzyknęła i pobiegła do pokoju, przymierzyć sukienkę. Pasowała! Uradowana Marzena zamówiła sobie w nagrodę pizzę i oboje z Wojtkiem spędzili romantyczny wieczór przed telewizorem. Potem długo się kochali i zasnęli późno, wtuleni w siebie. To, czego nie zauważyła Marzena, to skrawki materiału upchnięte w szafce w gabinecie i odkurzona maszyna do szycia, której Wojtek użył do poszerzenia sukienki. Nie zauważyła też, że Wojtek majstrował przy wadze i tak ją ustawił, by wskazywała dwa kilo mniej niż powinna. Długo szukał odpowiedniej wagi na Allegro, a potem poprosił kumpla programistę o pomoc w hakowaniu urządzenia, bo ci komputerowcy się znają na takich rzeczach. Minął kolejny miesiąc, a Marzena wciąż nie poszła na siłownię. Nie przyznała się do tego jednak Wojtkowi. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo waga wciąż spadała a sukienka zrobiła się wręcz trochę luźna w pasie. Za dnia, gdy Marzena pracowała, Wojtek siedział przy maszynie i wszywał w sukienkę kolejne kliny, żeby trochę ją poszerzyć. Wszystko szło zgodnie z planem, Marzena wciąż zarabiała dużo pieniędzy, Wojtek wciąż wymyślał sobie swój idealny biznes a amerykańscy reżyserzy wciąż produkowali filmy o krwiożerczych wiewiórkach. Marzena stawała czasem przed lustrem i wzdychała, że jest gruba. Ale wtedy Wojtek podchodził do niej, obejmował ją w pasie na tyle, na ile sięgał, i mówił: – Ależ skąd, kochanie! Jesteś piękna! Pewnego dnia kochali się namiętnie w swoim łóżku, aż nagle stelaż zaskrzypiał, złamał się i łóżku tąpnęło na podłogę. Podłoga też zaskrzypiała, złamał się strop mieszkania poniżej i Wojtek wraz z Marzeną spadli na nakryty łowickim obrusem szklany stół do salonu starego małżeństwa, które oglądało właśnie teleekspres. Ciężar Marzeny złamał Wojtkowi kark, ona sama zaś dostała zawału i tak skończyła się ta wzruszająca historia miłosna. Koniec.

Segritta

Dlaczego mężczyźni nie odchodzą od żony do kochanki?

Kochanki. Są wśród nich studentki, pracownice korporacji, wolne strzelczynie i bezrobotne. Są starsze i młodsze. Utalentowane i uchodzące za super pewne siebie laski skazane na sukces – oraz ciche szare myszki, których nie posądziłbyś o jakiekolwiek kontakty męsko-damskie. Są samotne, w związkach partnerskich albo z obrączką na palcu. I choć niewielka ich część faktycznie nie wiąże z romansem żadnych nadziei i zupełnie na sucho oddziela ten seks od jakichkolwiek uczuć – to większość cierpi. Bo już się zakochała. Bo już jest za późno na odwrót. Bo nie tylko otoczenie ją źle osądza, ale ona sama też się w myślach biczuje. I nic z tym nie może zrobić, bo miłość jest silniejsza od każdej moralności. W każde Boże Narodzenie, w każde walentynki, w każdy weekend, urodziny i urlop ona musi czekać na swoją kolej, bo pierwsza jest żona. To żona jada z nim kolacje na mieście wśród znajomych, to z żoną ma zdjęcia na Fejsbuku, to z żoną ma dzieci i to żona planuje z nim wakacje w Grecji. Ona, kochanka, tylko czeka. Ale jest cierpliwa, bo wie, że on w końcu od tej żony odejdzie. Wie to na pewno, bo on tak jej powiedział. Już tej żony przecież nie kocha. Od dawna ze sobą nie sypiają. Są praktycznie w separacji. Tak, rozwód to tylko formalność, ale jeszcze nie teraz, bo teraz to nie jest dobry moment. Za miesiąc. Za rok. Droga kochanko, jeśli myślisz, że odejść od żony to taka prosta sprawa, to znaczy, że nigdy nie miałaś żony. :) Zerwanie przysięgi Nie bez kozery ludzkość wymyśliła instytucję małżeństwa. Ono jest właśnie po to, by cholernie utrudnić rozstanie. Społeczeństwo, kościół, rodzina – zewsząd płynie krytyka, gdy tylko człowiek postanowi zerwać śluby małżeńskie, a najsroższy sędzia jest w samym rozwodzącym się, bo przecież przysięgał – przed żoną, bogiem, rodziną i masą świadków – że nigdy tego nie zrobi. Zerwanie przysięgi nie jest wcale takie proste – i całe szczęście, że jeszcze w tym współczesnym człowieku trochę honoru zostało. Ale nie jest to główny powód, dla którego on nie odchodzi od żony. Gdyby tak bardzo przejmował się swoimi obietnicami, nie zdradziłby jej przecież. Obiecywał, że tego nie zrobi (ale po prostu na zdradzanie jest większe przyzwolenie społeczne niż na rozwód, w takim już społeczeństwie żyjemy). Finanse Jeśli nie dzielisz z kimś domu, kredytu, samochodu i konta w banku, to nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki lęk człowieka dopada, gdy ma z tego zrezygnować. Bo to wcale nie jest tak, że po rozwodzie ludzie się dzielą pół na pół… W zależności od istnienia bądź nieistnienia intercyzy, rozdzielności majątkowej i tego, co kto miał przed małżeństwem i czego dorobił się później – podział finansowy przebiega różnie. Bywa, że jeśli rozwód będzie z winy faceta (bo wyjdzie na jaw, że zdradzał), będzie on potem musiał żonie alimenty co miesiąc płacić. Tak, moim zdaniem to trochę abstrakcyjne jest, ale takie jest prawo. Nic dziwnego, że facet boi się rozwodu. Może na tym stracić dom, który de facto sam kupił i zbudował (ale wg sądu jest wspólny), samochód (przecież nie zostawi żony z dziećmi bez auta), a kredyt sam będzie spłacał, bo to on chce odejść, on zdradził, on ma wyrzuty sumienia. Rozwód kosztuje. Dzieci Jeśli twój żonaty facet nie ma dzieci, to wygrałaś bilet na loterii. Jego potencjalne rozstanie z żoną będzie dużo łatwiejsze. Niestety z dwóch powyższych powodów (czyli z tego braku przyzwolenia społecznego na rozwody oraz z powodu konfliktów finansowych) rozwody są dla dzieci dość bolesnym przeżyciem. Dzieci czują, że rodzice robią „coś złego”, są świadkami ich kłótni, stresu, smutku i ogromnej presji całej rodziny i społeczności w której żyją. Do tego dochodzą tarcia finansowe, bitwy o dom, alimenty, samochód… To sprawia, że nawet średniej jakości ojciec nie będzie chętnie takiego stresu fundował własnym dzieciom. Żona Żona potrafi mocno utrudnić odejście facetowi. Używa różnych metod, od tych zdrowych (na przykład zdobycie go na nowo, praca nad związkiem, psychoterapia itp.) po niezdrowe (szantażowanie, że już nigdy nie zobaczy dzieci, próby samobójcze, dzwonienie do kochanki i uprzykrzanie jej życia). Tak czy inaczej, jest ona najczęściej stroną aktywną w waszym trójkącie i rzadko kiedy jest jakąś mdłą, nic-nie-wiedzącą, panią, z którą on już od dawna nie sypia, a w ogóle to mieszkają praktycznie osobno i ona jest pochłonięta pracą. Żona, nawet jeśli nic nie wie o romansie męża, wywiera na niego wpływ. Może być w trudnym momencie życia, może być chora, może być zmęczona, może się poświęciła dla dzieci i on teraz czuje, że jest jej coś winien. Ale tak naprawdę… powodem jesteś ty. I tu dochodzimy do naprawdę mocnego argumentu, bo głównymi powodami, dla których faceci nie odchodzą od swoich żon do kochanek, są właśnie te kochanki. Oczywiście tym kochankom tłumaczy się, że powodem są finanse, dzieci albo nawet zwykłe „nie mogę jej teraz tego zrobić, ale obiecuję, że przyjdzie czas i się rozwiodę”, ale prawda jest brutalna: jeśli żonaty facet naprawdę zakochuje się w innej kobiecie, to oznacza, że Jego małżeństwo już poległo i było po prostu nieszczęśliwe. Nie zdradza się w szczęśliwych związkach. No po prostu to się nie zdarza (chyba, że mamy do czynienia z seksoholikiem, ale taki to tym bardziej nie zadurza się w innych kobietach, tylko po prostu musi uprawiać seks bez przerwy. Poza tym seksoholizm jest jednak jakimś wyjątkiem i wcale tak często się nie zdarza, w przeciwieństwie do tego, co próbują sobie wmówić zdradzający mężczyźni). Jeśli małżeństwo jest szczęśliwe i kochające, to żadna z jego stron nie ma ochoty na skok w bok. Kombajnem ich nie rozerwiesz. I proszę mi nie wciskać bajek o jakichś kobietach-modliszkach i innych femme fatale, bo winnym zdrady jest ZAWSZE zdradzający, a nigdy nie jakaś uwodzicielska kochanka. Nowa miłość błyskawicznie niszczy resztki przywiązania do starej miłości, rozsadza ją, miażdży, rozczłonkowuje i wywala na śmietnik, w efekcie czego mężczyzna równie błyskawicznie się rozwodzi, często nawet zbyt szybko, bo tracąc na tym sporo kasy (ale chce się jak najszybciej uwolnić i już mu wszystko jedno, byle by być z nową miłością). Zakochanemu mężczyźnie wystarcza miesiąc, by powiedzieć żonie „odchodzę”. Tak się dzieje, jeśli żonaty facet zakochuje się w innej kobiecie. Tak się nie dzieje, jeśli żonaty facet po prostu lubi uprawiać seks z inną kobietą. Sęk w tym, że ta „inna kobieta” nie ma pojęcia, że to nie miłość, bo on ją absolutnie rozpieszcza, komplementuje, uwodzi i na rękach nosi, obiecując wspaniałą przyszłość. Ba, on sam nie wie, co czuje i może nawet myśli, że ją (tę kochankę) kocha. Ale ja tego nie kupuję. Jeśli więc jesteś kochanką i myślisz, że on cię kocha, zadaj sobie jedno proste pytanie: jak długo już jesteście razem? Jeśli jesteście razem już ponad pół roku (a tak naprawdę ponad 2 miesiące. To wystarczy. Serio), a on jeszcze nie złożył pozwu, to nigdy go nie złoży. Popełniłaś błąd, którego już nie da się naprawić. Nie wymagałaś. Albo on po prostu cię nie kocha tak, jakbyś chciała. Tak czy owak, masz teraz do wyboru: trwać w tej sytuacji i trwonić na nią czas (bo może po prostu ci ona nie przeszkadza albo ją wręcz lubisz) – albo uciąć to, pokazać mu mój rodowy gest i poukładać sobie życie z kimś innym. Już tłumaczę, dlaczego to są jedyne opcje. Nowy związek, który niewątpliwie stworzyliście, podlega tym samym regułom, co wszystkie inne związki. Niezależnie od tego, czy jest oficjalny i „legalny” czy ukryty i zakazany, jest jakimś rodzajem związku i występują w nim wszystkie te fazy zażyłości, które występowały na przykład w jego związku z żoną. Czyli zaczęło się od zwykłej fascynacji, potem był etap odkrywania, potem takie trochę upajanie się sobą nawzajem (to się przeważnie nazywa fazą motylków w brzuchu), aż w końcu ustala się jakiś constans. Czyli nawzajem się do siebie przyzwyczajacie, poznajecie swoje granice, preferencje, siły i słabości. Jeśli przetrwałaś etap motylków w brzuszku i nie wymagałaś bezwzględnie rozwodu, to dałaś mu prostą informację – umiesz sobie z tym poradzić. Umiesz być zakochana, oddana, chętna w łóżku i po prostu szczęśliwa, kiedy on jest żonaty. Nie potrzebujesz jego rozwodu do tego, żeby z nim być. Koniec. Kropka. Udowodniłaś mu to już, będąc z nim te parę miesięcy i wiedząc, że ma żonę. Teraz on już nie musi cię zdobywać, bo raz to zrobił, mając obrączkę na palcu. Teraz już nie możesz mu stawiać warunków. Zaakceptowałaś go takim, jaki jest. A jest żonaty. On nie musi się rozwodzić. Jemu jest wygodnie w takiej sytuacji. Ma żonę w domu, która daje mu stabilizację, jest matką jego dzieci, kocha go, zna i akceptuje. I ma kochankę, gorącą i seksowną, która nie musi oglądać jego brudnych skarpet na podłodze i patrzeć na jego wyciąg z konta. Układ idealny. Żadnej tak naprawdę, z głębi serca nie kocha, ale umówmy się – nie każdy umie kochać, nie każdy miał dobre wzorce w dzieciństwie, nie każdy daje sobie szansę na miłość. I dopóki będziesz przy nim trwać, mimo że on jest żonaty z inną, dopóty on się nie rozwiedzie. A im dłużej tak trwasz, tym szanse na rozwód maleją. W ogóle mam dla Ciebie taki mały, skrócony poradnik dla kochanki. Gotowa? :) Jeśli jesteś wolna i romansujesz z facetem, który ma żonę, to tego nie rób. Skończ to. Nie dlatego, że robisz coś źle. Nie. Ty nikomu nic nie obiecywałaś, obrączki nie masz, przysięgi nie składałaś. Nie robisz absolutnie nic złego, w przeciwieństwie do tego, co ci się próbuje wmówić. Ale…. on jest chujem. Albo jest słaby psychicznie. Albo po prostu ma w dupie dane słowo. W dowolnym wypadku nie chcesz z takim facetem się wiązać, a uwierz mi, z niezobowiązującego romansu bardzo łatwo wpaść w miłość, a wtedy obiecuję ci, będziesz cierpieć. Przez brak rozwodu, przez rozwód, przez żonę, przez fakt, że mają dzieci. Po prostu zakończ to, póki czas. Jeśli jesteś mężatką i romansujesz z facetem wolnym, to nie bądź damskim chujem i szybko się z mężem rozwiedź. Potem możesz sobie romansować z kim chcesz. Jeśli jesteś mężatką i romansujesz z facetem żonatym, to najpierw się rozwiedź, a potem patrz punkt 1. Jeśli romansujesz z facetem żonatym i próbowałaś już punktu 1, ale niestety jesteś już zakochana i nie umiesz zerwać, to weź go na poważną rozmowę, usadź na czterech literach i poinformuj go, że przerywacie romans na czas jego rozwodu. W sensie, że dopóki się nie rozwiedzie, to mu nawet buziaka nie dasz. I teraz najtrudniejsze – nie dawaj mu nawet buziaka, póki się nie rozwiedzie. Jak Cię kocha, to się rozwiedzie. Niezależnie od wszystkiego. Tak szybko, że właściwie nie poczujesz rozłąki. Jeśli jesteś kochanką żonatego faceta i się zakochałaś, ale niestety to się nie wydarzyło wczoraj, tylko już dawno, a on od dawna planuje się rozwieść, ale tego nie robi, to masz tylko taki wybór: gnić w tym dalej, marnując swoje życie, butwiejąc z samotności i rozgoryczenia w toksycznym związku – albo jednak zebrać w sobie siły i to przerwać. Bo się, kobieto, nie szanujesz. A on od żony nie odejdzie. Bo jest uberchujem.

Segritta

Różnica pomiędzy hejtem a krytyką

Czasem mam wrażenie, że ludzie się nigdy tego nie nauczą, i że muszę pogodzić się z oskarżeniami o „nieumiejętność radzenia sobie z krytyką” za każdym razem, gdy skasuję hejterski komentarz. To jest niestety coś, co dotyka każdego blogera na pewnym etapie popularności. Nie da się uniknąć hejtu. Jeśli czyta cię i obserwuje więcej niż garstka znajomych, w pewnym momencie pojawia się hejter. Hejterów mają blogerzy, dzienikarze, aktorzy, modelki, a nawet biznesmeni i naukowcy. Wystarczy, że twoje nazwisko staje się rozpoznawalne, a na pewno zaraz pojawi się człowiek, który będzie chciał ci zrobić przykrość. Bo to jest dla mnie właśnie istotą hejtu – chęć sprawienia komuś przykrości. Różne są metody na hejt. Można na przykład rozmawiać z hejterami. Nishka tak robi i całkiem fajnie jej to wychodzi, bo czasem nawet doprowadza hejtera do momentu, w którym jest mu głupio, przeprasza i już nie hejtuje. Ta metoda wymaga czasu, cierpliwości i dużego spokoju. Trzeba umieć zdystansować się do problemu, obudzić w sobie Matkę Teresę (taką symboliczną, bo ta prawdziwa akurat zbyt dobra nie była) i w odpowiedzi na atak uśmiechnąć się do agresora i spytać „skąd ten zły humor?”. Potem trzeba się na nim skupić, rozgryźć jego motywację, być miłym, współczującym, starać się go zrozumieć… Mi się nie chce. Można też go ignorować zupełnie i sama stosowałam tę technikę przez wiele lat blogowania. Nie wiedzieć czemu, założyłam sobie, że kasowanie hejtu byłoby niekulturalne. He he. Czaicie ten paradoks? Ktoś wchodzi na mojego bloga, pisze mi coś przykrego, a ja boję się go skasować, bo to by było niekulturalne. Z czasem jednak urosły mi jaja i postanowiłam się nie patyczkować. Ktoś, kto do mnie wchodzi i chce pisać komentarze, musi być miły. Kropka. Nie musi się ze mną zgadzać, ale musi mieć na tyle kultury osobistej, żeby swoje zdanie wyrazić w sposób grzeczny. I tu dochodzimy do sedna. Tak, dopuszczam na blogu krytykę. „Dopuszczam” to złe słowo. Ja nie mam nic, ale to absolutnie nic, nada, nothing, rien do krytyki. Nie przeszkadza mi ona, ba, nawet ją lubię. Krytyka to jest coś, co pcha ten świat do przodu, co każe rewidować swoje poglądy, co łączy ludzi i prowokuje do dyskusji. A choć ja mam faceta gadułę, czasem pół dnia spędzam na dyskutowaniu i mam tego dość, to generalnie dyskutować lubię. Problem polega na tym, że ludzie nie odróżniają krytyki od hejtu. Albo bardzo mocno udają, że nie odróżniają. Dlatego pozwólcie, że Wam wytłumaczę różnicę. :) Konstruktywna krytyka Zacznijmy od takiego śmiesznego podziału na krytykę i krytykę konstruktywną, w który to podział nie wierzę i wydaje mi się od zbędny. Krytyka to krytyka. Może być kulturalna lub niekulturalna, może być mądra lub głupia, uzasadniona lub na siłę. Ale to wszystko jest krytyka. To, czy będzie konstruktywna (czyli wpłynie na krytykowanego człowieka w sposób pozytywny i wskaże mu drogę ku zajebistości) zależy już tylko od jej odbiorcy i jego chęci. Nawet najgłupszą krytykę można bowiem przekuć na coś dobrego – i nawet najlepszą zignorować, uznać za czepialstwo i zamknąć się w sobie. Co ma na celu Krytyka? Celem krytyki jest próba wpłynięcia na opinię osoby krytykowanej lub osób stanowiących publiczność danej dyskusji. Nie zgadzam się z kimś, więc mu o tym mówię, przywołując argumenty i dążąc do tego, by zmienił zdanie. Uważam, że czyjeś opinie mają zły wpływ na jego publiczność, więc przedstawiam swoje zdanie, licząc na to, że moje argumenty okażą się dla publiczności bardziej przekonywające niż argumenty autora krytykowanej wypowiedzi. Krytyka chce zmieniać i czynić świat lepszym, choć oczywiście nikt nie lubi być krytykowanym, więc większość ludzi może poczuć się źle po wysłuchaniu negatywnej opinii na swój temat. Jeśli jednak ktoś się po krytyce poczuje urażony, to jest to efektem ubocznym krytyki – a nie jej celem. To bardzo ważny element: INTENCJA. Czy krytyka musi boleć? Z tego właśnie powodu jestem orędowniczką …bycia miłym w krytyce. Bo można. Bo się da. Naprawdę. :) Można tak sformułować swoje myśli, by – pomimo bycia krytyką – nie raniły odbiorcy. Wystarczy być kulturalnym i wykazać się empatią. Wyobraź sobie, że twoja przyjaciółka nie szczepi swojego dziecka. Osobiście uważasz (tak jak ja :)), że bezwzględnie trzeba szczepić dzieci a wszelkie ruchy antyszczepionkowe są nie tylko głupie, ale przede wszystkim szkodliwe dla ludzkości. Dlatego każdego antyszczepionkowca masz trochę za oszołoma. I spoko, możesz sobie o tym pisać artykuły, możesz takie opinie wyrażać wśród znajomych o podobnych poglądach, ale… …jeśli idziesz do swojej antyszczepionkowej koleżanki do domu, siadasz u niej w kuchni, pijesz jej herbatę i słuchasz jej autentycznych obaw i lęków wobec szczepień jej dziecka, to na Bug, nie mów jej, że jest kretynką! Wytłumacz jej, dlaczego twoim zdaniem się myli, przytocz jej naukowe argumenty, podaj fakty, a jeśli to wszystko nie podziała, to po prostu zmień temat lub się grzecznie pożegnaj i wyjdź. Nie obrażaj jej. Dokładnie te same zasady obowiązują, gdy z kimś bezpośrednio rozmawiasz na forum dyskusyjnym lub w komentarzach, gdy wchodzisz do kogoś na bloga, na profil fejsowy lub instagramowy. Generalnie jeśli jesteś u kogoś, to bądź grzeczny. Jeśli z kimś rozmawiasz, to bądź dla niego miły. A nawet jeśli z kimś bezpośrednio nie rozmawiasz, tylko piszesz posta u siebie na blogu, to staraj się nie obrażać jego osobiście – tylko jego przekonania lub zachowania. Ale to już wyższa szkoła jazdy. Nie każdy umie. Co jest celem hejtu? Hejt, w odróżnieniu od krytyki, nie ma na celu zmieniania czyjejś opinii ani czynienia świata lepszym. Hejt ma na celu wywoływanie negatywnych emocji a adresacie lub w publiczności. Chcę zranić człowieka, którego nie lubię, więc napiszę coś, co sprawi, że mu będzie przykro. Chcę sprawić, by inni ludzie nie lubili człowieka, którego nie lubię, więc napiszę coś, co sprawi, że będą mieli o nim złe zdanie. Może oni go teraz będą ranić. Powodem nie lubienia adresata hejtu jest najczęściej zazdrość (dlatego hejt pojawia się razem z popularnością, urodą albo z sukcesem danej osoby) – „ja też chcę być taka piękna” / „ja też chcę miec tyle kasy” / „ja też chcę być popularny” własne kompleksy. „Nie lubię w sobie egocentryzmu, więc będę go piętnował u innych”, „nie podoba mi się mój mały biust, więc będę krytykować inne małe biusty”. niedojrzałość emocjonalna uniemożliwiająca stosowanie krytyki. Ten przypadek jest typowo dziecięcy: „uderzyłem go, bo nie chciał podzielić się ze mną zabawką / śmiał się ze mnie”. Dziecko nie potrafi jeszcze kontrolować swoich emocji, więc gdy czyjeś zachowanie mu się nie podoba, sięga po agresję. Nie wie, że może rozmawiać, że może wyrażać swoje uczucia, że może manipulować odbiorcą lub po prostu go olać. Umie tylko zaatakować. Niezależnie jednak, co jest przyczyną hejtu, wyróżnia go zawsze INTENCJA. I jest nia chęć sprawienia przykrości. Hejter ma nadzieję, że Autorowi będzie przykro. Ma nadzieję, że jego obraźliwy komentarz dostanie dużo lajków i przez to Autorowi będzie jeszcze bardziej przykro. Ma nadzieję, że inni ludzie polubią jego – a nie Autora. I że to już tego autora zupełnie pogrąży. Zgniecie go. I wtedy on, hejter, cały na biało, dostanie trochę tej estymy, popularności i szacunku, którego tak pragnął. A nawet jeśli jej nie dostanie – to ktoś inny ja straci, więc w porównaniu nie wypadnie już tak źle. Różnica pomiędzy krytyką a hejtem leży właśnie w intencji. W dużym uproszczeniu, reasumując poprzednie punkty, krytyka ma na celu zmianę czyjegoś zdania – a hejt ma na celu zrobienie przykrości. Jasne? No to teraz weźmy się za zajęcia praktyczne i spróbujmy trafnie zidentyfikować hejt oraz krytykę. Na przykładzie. Zła Matka to fanpage promujący dość liberalne, naturalne podejście do macierzyństwa. Przykłady opisywane na tej stronie mogą być uznane za kontrowersyjne w niektórych środowiskach parentingowych i nierzadko posty Złej Matki spotykają się z negatywnym odzewem. A teraz spójrzcie na przykład dwóch negatywnych komentarzy pod pewnym statusem i zgadnijcie, który jest hejtem – a który krytyką.

Wyniki ankiety czytelników Segritty

Segritta

Wyniki ankiety czytelników Segritty

Segritta

Ankieta dla czytelników

Kochani, mam gorącą prośbę. Czy moglibyście wypełnić dla mnie małą ankietę? Jestem bardzo ciekawa jej wyników i pozwolą mi one dążyć w stronę zajebistości. A poza tym mam wrażenie, że Wy o mnie wiecie tak dużo, a ja Was wcale nie znam. W ankiecie pytam też o różne Wasze preferencje związane z blogiem. Tak więc będę bardzo wdzięczna, jeśli poświęcicie dwie minutki na jej wypełnienie. Proooooooszę <3 Tu kliknij, żeby wypełnić ankietę PS. Obrazek tytułowy autorstwa Agaty Wasiljew. Prawda, że piękny? :)

Porównanie leków na przeziębienie i grypę

Segritta

Porównanie leków na przeziębienie i grypę

Segritta

Gdzie zaczyna się prywatność mojego dziecka, którą muszę szanować?

To nie będzie tekst o tym, czy publikować zdjęcia dzieci w internecie. Uważam, że w tej kwestii naprawdę trudno popełnić błąd i choć sama nie publikuję zdjęć mojego dziecka i zamierzam tego nie robić póki nie uzyskam od niego świadomej zgody na taką publikację – nie mam absolutnie nic przeciwko rodzicom, którzy takie zdjęcia publikują. Wszyscy znani mi rodzice bowiem robią to z głową, nie wrzucają w internet zdjęć ani nieprzyzwoitych ani ośmieszających. Tak więc wyluzujcie pośladki, nie o to się dziś będziemy kłócić. Dziś chcę poruszyć inny temat związany z prywatnością dziecka, ale też nie chciałabym nikogo osądzać ani pouczać, więc napiszę po prostu o moim podejściu do tematu i o własnej motywacji. Jeśli Ty, czytelniku, robisz lub zamierzasz robić inaczej, opisz swoje zdanie w komentarzu. Może wywiąże się z tego konstruktywna dyskusja. A myślę, że temat na taką zasługuje. (a i tak czuję, że będziemy się kłócić ;)) Wzięłam ostatnio udział w ankiecie internetowej dotyczącej dzieci i elektroniki. W którymś momencie pytania przestały dotyczyć samego używania tabletów i telefonów przez najmłodszych – a zaczęły poruszać kwestię tego, jak my, rodzice, możemy wykorzystać te urządzenia do kontrolowania naszych dzieci. Nie pamiętam dokładnego brzmienia tych pytań, ale nie ma to teraz żadnego znaczenia. Przytoczę ich sedno. Czy chciałbyś zawsze wiedzieć, gdzie przebywa dziecko? (na przykład po to, by wiedzieć, jeśli nie ma go w szkole w godzinach lekcyjnych) Czy chciałbyś móc kontrolować treści, jakie przegląda w internecie? (np. żeby nie grał w nieodpowiednie gry lub nie wchodził na nieodpowiednie strony internetowe) Czy chciałbyś mieć wgląd w spis kontaktów dziecka? (np. żeby wiedzieć, czy nie kontaktuje się z niebezpiecznymi osobami) Czy chciałbyś mieć wgląd w maile i smsy dziecka? Jak byście odpowiedzieli na te pytania? Które z nich są dla Was racjonalnymi opcjami, a które przekraczają już pewną granicę prywatności dziecka? A może tam, gdzie w grę wchodzi jego bezpieczeństwo, prywatność niestety musi zejść na drugi plan? Ja na każde, poza pierwszym, odpowiedziałam negatywnie. A i z tym pierwszym sprawa wygląda inaczej, niż by się spodziewała osoba układająca ankietę. Bo nigdy nie wykorzystałabym śledzenia lokalizacji dziecka do jego wychowania, a więc nigdy nie sprawdzałabym w ten sposób, czy młody nie wagaruje. Byłoby to narzędzie awaryjne, do ratowania życia dziecka w przypadku np. zaginięcia lub porwania. Zanim w ogóle wprowadzilibyśmy taki system śledzenia lokalizacji, skonsultowałabym tę sprawę z dzieckiem i zobiła to tylko za jego zgodą. Potem zaś obiecałabym, że nigdy nie będę nadużywać tego narzędzia, nigdy nie będę wykorzystywać go do śledzenia dziecka – oraz że nigdy żadne informacje w ten sposób pozyskane nie będą się wiązały z żadną karą dla niego. Dlaczego? Z kilku powodów. Szacunek za szacunek Bo uważam, że jeśli chcę wymagać od dziecka, żeby szanowało cudzą (w tym moją) prywatność, to jedynym sposobem, żeby go tego nauczyć, jest też szanowanie jego prywatności. Od samego początku. Bezwzględnie. Nie chcę, by ktoś przeglądał moją pocztę lub moje smsy, więc nigdy nie będę przeglądać poczty i smsów dziecka. Nigdy też nie zajrzę do jego pamiętnika. Nie tylko dlatego, że uważam to za niewłaściwe – ale też dlatego, że mogę nie być gotowa na to, co tam przeczytam. Pamiętam, że w moim dziecięcym pamiętniku wypisywałam mnóstwo głupot i wylewałam frustracje, których nigdy nie wypowiedziałabym na głos. I bardzo dobrze, bo nie były to komunikaty dla nikogo – a jedynie moja forma autoterapii. Nie wyobrażam sobie, bym mogła mieszkać z kimś, kto mógłby złamać tajemnicę korespondencji lub włamać się do mojego pamiętnika, dlatego nigdy nie zrobię tego mojemu dziecku. Dzięki temu, mam nadzieję, i ono wykształci w sobie szacunek dla korespondencji innych ludzi. Chroniąc dziecko, nie uczysz go, jak chronić się samemu. Oczywiście jest taki czas w życiu dziecka, gdy trzeba je chronić odgórnie. To się nazywa wiek niemowlęcy. Dziecko nie mówi, trudno się z nim komunikować, trzeba czasem złapać je w pasie i pomimo protestów zanieść do łóżeczka, bo na blacie kuchennym mogłoby sobie zrobić krzywdę. Ale z czasem nasza władza rodzicielska maleje, a skoro proces wychowania dąży do samodzielności naszego potomka – trzeba tę odpowiedzialność na jego barki powoli przenosić. Nie nagle, nie całą, ale powoli coraz więcej. Gdy dziecko ma już 7 lat i idzie do szkoły, jest już moim zdaniem w pełni zdolne do zrozumienia, po co do tej szkoły chodzi, dla kogo to robi i na czym polegają jego obowiązki. Mieliśmy, jako rodzice, 7 lat na wytłumaczenie dziecku tych obowiązków i ich celu – więc teraz czas na to, żeby dziecko samo zmierzyło się z tymi obowiązkami oraz konsekwencjami ich niewykonania. Możemy z nim rozmawiać, tłumaczyć, że coś, co zrobiło, źle wpłynie na jego przyszłość / oceny / relacje z przyjaciółmi, ale podejmowanie ostatecznych decyzji za niego prowadzi do całkowitego zdjęcia odpowiedzialności z dziecka, a więc niczego go nie uczy. I potem rośnie nam pod dachem taki człowiek, który o nic się nie martwi, bo ma poczucie, że mamusia lub tatuś zawsze w końcu go wybronią i postarają się, żeby wszystko mu się w życiu udało. Prawo do grzechu Dziecko ma prawo do tego, żeby czasem nam „uciec”, czyli zrobić coś bez naszej wiedzy i zgody. Fajnie by było, żeby taka „ucieczka” była nieszkodliwa i oznaczała na przykład wagary raz na semestr (a nie opuszczanie połowy zajęć w roku), kupienie z kumplem piwa w supermarkecie i potajemne go wypicie (a nie regularne picie alkoholu w trzeciej klasie podstawówki) albo dobranie się do naszej szafy i mierzenie dorosłych ciuchów oraz wymazywanie szminek na twarzach (a nie podkradanie pieniędzy). Ale to nie my, jako rodzice, decydujemy o rodzaju ucieczki. To dziecko decyduje. Od tego mamy czas spędzany wspólnie, rozmowy, kontakt i wzajemny szacunek, żeby w procesie wychowawczym wspólnie zbudować jakieś podstawy dobrego wychowania, które pomogą dziecku podjąć słuszne decyzje i wybrać małą „ucieczkę” zamiast dużej. Ale wciąż – to nie my, to dziecko musi podjąć tę decyzję. Bo tylko wtedy się czegoś nauczy. Poza tym dziecko, podobnie zresztą jak dorosły, ma prawo do popełniania błędów. Jeśli uniemożliwisz mu to popełnianie błędów, to uniemożliwisz mu uczenie się. Zaufanie Wierzę gorąco w taką sprytną zależność związaną z zaufaniem: jeśli chcesz, żeby ktoś nie zawiódł Twojego zaufania, musisz mu zaufać. To przeciwieństwo starego przysłowia „ufaj i sprawdzaj”, wiem. :) Ale doświadczenie podpowiada mi, że ludzie naprawdę stają na wysokości zadania wtedy, gdy się im zaufa, a nie wtedy, gdy się ich ciągle sprawdza i im nie dowierza. Mówię oczywiście o relacjach przyjacielskich i rodzinnych, bo na przykład robotników budowlanych trzeba bez przerwy sprawdzać. Trust me :) W każdym razie nie wyobrażam sobie, bym nie chciała zaufać własnemu dziecku – nawet, jeśli jest ryzyko, że ono mnie zawiedzie. To dla mnie taka podstawa, bo sama, jako dziecko, nie znosiłam, gdy mama mi nie ufała. A gdy ufała, to rosło we mnie takie poczucie obowiązku wobec niej. „Ufa mi. Jejku… Nie mogę jej zawieść!” Przewodnik po świecie Może jesteście ciekawi, czemu nie mam zamiaru bronić mojemu dziecku dostępu do niektórych stron internetowych. A może nie jesteście ciekawi. Ale i tak Wam wytłumaczę :) Otóż moim zdaniem rodzic nie powinien być strażnikiem więziennym, który pokazuje dziecku jedynie pewne fragmenty świata, siłą broniąc mu dostępu do innych – tylko przewodnikiem po tym świecie. I niech sobie dziecko chodzi, zwiedza samo, a my – jako jego przewodnicy – tłumaczmy mu to, co widzi. Możemy ewentualnie polecać mu pewne miejsca a inne odradzać, ale gdy założymy mu kajdanki i każemy iść do jakiegoś muzeum, to już stajemy się strażnikami a nie przewodnikami. Gdy moje dziecko trafi w internecie na strony z pornografią lub przemocą, chcę o tym z nim porozmawiać – a nie zamykać mu dostęp do tych stron i zamiatać problem pod dywan. W ostateczności mogę mojemu dziecku zabronić wchodzenia na jakieś strony – ale nie mogę mu tego uniemożliwić. Czujecie różnicę? Dla mnie jest ona dość wyraźna. W pierwszym przypadku możliwa jest „ucieczka”, w drugim nie. Zasada wzajemności Znów wracamy do jednej z podstawowych zasad wychowania: jeśli wymagasz czegoś od dziecka – wymagaj tego od siebie. Jeśli chcesz, by dziecko traktowało cię w jakiś konkretny sposób – to sam też tak traktuj dziecko. A więc jeśli chcesz, by cię, szanowało, szanuj je. Jeśli nie chcesz, by otwierało twoje listy i sprawdzało twoje maile – nie otwieraj jego listów i nie sprawdzaj jego maili. Jeśli chcesz, by ci ufało – zaufaj jemu. Dlatego nigdy nie będę inwigilować mojego dziecka. Tak mi dopomóż Buk. :)  

Segritta

Kładzenie dziecka na brzuchu, sadzanie i nauka chodzenia – najczęstszy błąd

Jest taki błąd, który popełnia zdecydowana większość rodziców przy pierwszym dziecku. Nie tylko przy pierwszym, ale zwłaszcza przy nim. Nie chodzi o to, że wybierają nieodpowiednie zabawki; nie o to, że pielęgnują dziecko w ten a nie inny sposób; nie o to, że żywią je nieodpowiednim jedzeniem. Główny błąd, który obserwuję u prawie każdego dzieciatego znajomego, wynika paradoksalnie z wielkiej miłości do dziecka i z chęci, by wyrosło na mądrego, utalentowanego i sprawnego fizycznie człowieka. Tym błędem jest niecierpliwość i nieumiejętność …czekania. Chcemy, by dziecko było mądre, więc wcześnie uczymy je mówić, pisać, liczyć i władać obcymi językami. Dobrze, jeśli ta nauka wypada naturalnie i zgodnie z zainteresowaniami dziecka. Na przykład jeśli opiekunka lub jedno z rodziców od początku po prostu mówi do dziecka w obcym języku i w ten sposób naturalnie uzbraja je w przydatną umiejętność na przyszłość – gorzej, jeśli na siłę pchamy trzylatka na nielubiane lekcje. Dobrze, jeśli wysyłamy dziecko na kurs tańca lub grania na pianinie, bo samo tego chce i samo o to zabiega – gorzej, jeśli wysyłamy dziecko na ten kurs zanim pojawi się u dziecka taka potrzeba. Dobrze, jeśli słuchamy dziecka i wspieramy jego naturalną ciekawość po tym, jak zada pytanie lub poprosi o pomoc. Gorzej, jeśli interweniujemy pierwsi, wyręczając dziecko lub rozwiązując za nie problem po to, „by mu pokazać, jak to się robi”. Taka nadgorliwość naprawdę źle działa na rozwój emocjonalny i intelektualny dziecka. Problem jest dość szeroki i niedługo opiszę go w oddzielnym tekście. Ale ten sam mechanizm dotyczy nie tylko wychowania dziecka, ale też jego rozwoju fizycznego. „A moje dziecko już…” Kojarzycie „wyścig niemowląt”? To takie zjawisko, które dotyczy większości rodziców. Prześcigają się oni w tym, co ich dziecko już umie zrobić. Za punkt honoru obierają sobie, by ich maleństwo jak najwcześniej zaczęło samo spać, przewracać na brzuch, siadać i chodzić. Wydaje im się, że im wcześniej dziecko opanuje jakąś umiejętność, tym potem będzie… no właśnie nie wiem… lepsze w sporcie? Zdrowsze? Sprawniejsze? To oczywiście wszystko nieprawda. Dzieci w różnym wieku uczą się tych umiejętności i w żaden sposób nie jest to powiązane z ich przyszłą sprawnością. Niezależnie od tego, kiedy Twoje dziecko nauczy się chodzić, w wieku pięciu lat będzie biegało i skakało tak samo jak inne dzieci – albo nawet „lepiej” niż dzieci, które wcześniej zaczęły chodzić. Moment, w którym dziecko zaczyna siadać, nie ma też żadnego wpływu na jego rozwój, o ile oczywiście dziecko nie siada za wcześnie. Właśnie. Więcej problemów można zafundować dziecku, sztucznie przyspieszając jego rozwój, niż pozwalając mu levelować w swoim tempie. :) Kładzenie na brzuchu Na pewno niejednokrotnie o tym słyszeliście od znajomych, a nawet od niektórych lekarzy. Że „trzeba często kłaść dziecko na brzuchu”. Wiecie co? Nie kupuję tego. To znaczy oczywiście nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby kłaść na brzuchu dziecko, które to lubi i które nie protestuje przeciwko tej pozycji. Ja byłam od początku chowana na brzuchu, łącznie ze spaniem na brzuchu i najwyraźniej była to dla mnie fajna pozycja. Problem jednak polega na tym, że nie wszystkie noworodki lubią leżeć na brzuchu. Nie ma w tym nic dziwnego. Pomyślcie sobie, że ktoś Wam wstrzyknął jakiś paraliżujący lek i prawie nie możecie ruszać swoim ciałem. Możecie tylko trochę rękami ruszać, a głupie odwracanie głowy sprawia ogromne trudności. Tak właśnie czuje się noworodek. W pozycji na plecach wszystko widzi, może przetaczać głowę i operować w powietrzu rękami i nogami. W pozycji na brzuchu zaś… nic nie może. Jest unieruchomione, tyłem do świata, bez możliwości ruszania nogami i rękami. Co najgorsze – nie może samo się odwrócić z powrotem na plecy. Nic dziwnego, że płacze. Kanadyjscy naukowcy porównali dzieci często kładzione na brzuszku (przed kampanią „back to sleep”, która promowała układanie dzieci do snu na pleckach w ramach zapobiegania śmierci łóżczeczkowej) oraz te kładzione na plecach. Wyniki pokazały, że nie ma żadnych różnic w rozwoju motorycznym obu tych grup. Ten rozwój następuje tak czy owak. Po co więc fundować dziecku dodatkowy stres w jego i tak już pełnym nowości i wyzwań życiu? Tu macie jeszcze artykuł Lisy Sunbury, specjalisty od rozwoju dziecka, jeśli chcecie głębiej wgryźć się w temat. Jest taki moment w życiu dziecka, że samo przetacza się na boki, a potem na brzuch. Obiecuję, że to się wydarzy. I będzie to ten najwłaściwszy moment, by dziecko leżało na brzuchu – moment, w którym samo się tak położy oraz moment, gdy będzie umiało już samo wrócić do pozycji na plecach. Nie wcześniej. Nie przyspieszaj tego procesu na siłę, nie dręcz noworodka tą pozycją, jeśli jej nie lubi. Sadzanie dziecka Tu, w przeciwieństwie do poprzedniego zagadnienia, nie chodzi już tylko o komfort emocjonalny dziecka. Niemowlęta „sadzane”, podpierane poduszkami i wcześnie uczone siedzenia mogą mieć z tego powodu problemy rozwojowe. Dziecko opanowuje umiejętność siedzenia gdzieś pomiędzy 7 a 10 miesiącem życia. Jeśli Twoje dziecko ma 9 – 10 miesięcy i jeszcze nie siedzi, możesz skonsultować się z lekarzem, ale nie masz żadnych powodów do zmartwień, jeśli dziecko nie siada jako półroczniak. Ba, to nawet lepiej. Siadanie to umiejętność, która wymaga pewnej dojrzałości mięśni i układu kostnego. Jeśli dziecko nie jest gotowe, sadzanie go na siłę zbyt wcześnie, częste układanie na przykład 4-miesięcznego niemowlęcia w leżaczku lub podpieranie go poduszkami może źle wpłynąć na jego kręgosłup. Pozwól dziecku rozwijać się naturalnie i swobodnie poruszać po podłodze. Niech leży, obraca się, w końcu pełza i podciąga się do pozycji „na czworaka”. To z tej pozycji najczęściej niemowlęta uczą się same siadać. Są wtedy na to fizycznie gotowe – oraz, co stanowi dodatkowy plus – mają okazję poczuć się dumne z własnego sukcesu. :) Następnym razem, gdy jakaś upierdliwa sąsiadka spojrzy na Twoje półroczne dziecko i powie, że „jej synek już w tym wieku siedział”, powiedz jej, żeby się wypchała sprawdziła, czy jej się buraki nie przypalają. Tu macie fajny tekst o siadaniu niemowląt Nauka chodzenia W grze „Sims” jednym z zadań gracza jest nauczenie dziecka chodzenia. Jeśli jednak nie wykonamy tego zadania, w kolejnej fazie życia dziecko i tak chodzi. Mało to naukowy przykład, ale doskonale prezentuje to, co przez cały czas próbuję Wam przekazać: dziecka nie trzeba uczyć siadania lub chodzenia – ono samo prędzej czy później się tego nauczy. :) Co więcej, zbyt wczesna nauka chodzenia powoduje wady postawy, więc zdecydowanie lepiej będzie, jeśli poczekasz na naturalny rozwój tej umiejętności. Większość dzieci zaczyna chodzić dopiero pomiędzy 11 a 16 miesiącem życia. Tak się dzieje, jeśli w żaden sposób nie przyspieszamy tego rozwoju i do tego Was gorąco zachęcam. Oczywiście dziecko nauczy się chodzić wcześniej, jeśli często będziemy je stawiać w podparciu pod pachami i zachęcać do stawiania kroczków. Ale są to zabiegi zbędne i ryzykowne dla układu kostnego niemowlęcia. Innym poważnym błędem, który popełniają rodzice, jest wkładanie dziecka w chodzik. Chodziki są naprawdę szkodliwe dla kręgosłupa, stawów biodrowych i w żaden sposób nie pomagają dziecku w nauce chodzenia. Dziecko musi swoje wyleżeć, wysiedzieć na płasko i wyraczkować, by rozwinąć mięśnie, które później będą brać udział w nauce chodzenia. Warto wspomnieć, że Kanada już zakazała sprzedaży chodzików, bo lekarze są w tej kwestii jednogłośni. To szkodliwe. To nie ty prowadzisz dziecko w jego rozwoju motorycznym. To ono prowadzi się samo. Uszanuj to. Czekaj. Pamiętajcie, proszę, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie. Pamiętajcie ponadto, że poza nauką chodzenia, dziecko uczy się jednocześnie mnóstwa innych umiejętności i często jest tak, że później uczy się chodzić, bo skupia się raczej na rozwoju mowy lub operowaniu rękami i dłońmi. W rozwoju fizycznym, emocjonalnym i intelektualnym postęp nie musi przebiegać jednocześnie i rzadko tak się dzieje. Ale o ile siadanie i chodzenie mieści się w przypadku waszych dzieci w ramach czasowych podawanych przez specjalistów od rozwoju, absolutnie nie macie się czym martwić. Zdarza się, że dzieci uczą się siadać jednocześnie z nauką chodzenia. Zdarza się też, że zupełnie zdrowe dziecko chodzi dopiero w wieku 18 miesięcy. Badania dowiodły, że nie ma to żadnego wpływu na późniejszą sprawność dziecka. Więc głowa do góry i keep on parenting, you’re doing it right. :)

Segritta

Dwa eksperymenty psychologiczne, które ujawniają przerażającą właściwość ludzkiej natury

Kuba Wojewódzki i Piotr Kędzierski prowadzą radiowy program rozrywkowy. Pewnego dnia postanawiają „sprawdzić zasięg radia” i proszą słuchaczy o napisanie obraźliwego, niekulturalnego komentarza pod instagramowym zdjęciem blogera modowego. Wojewódzki: Postanowiliśmy sprawdzić zasięg i słuchalność naszego radia poprzez test związany z Instagramem. (…) Prosimy o wejście na profil Ekskluzywnego Menela i prosimy napisać tekst… Kędzierski: …pocałuj mnie w dupę… Wojewódzki: …tak. Każdego kto napisze „pocałuj mnie w dupę” na profilu Ekskluzywnego Menela będziemy wymieniać i chwalić w radiu. W efekcie pod zdjęciem Ekskluzywnego Menela pojawia się kilkaset obraźliwych komentarzy od osób, które go nie znają i którym nie wyrządził on żadnej krzywdy. Bloger nie wydaje się poruszony tym atakiem i w odpowiedzi zamieszcza swoje nagie zdjęcie z wieku niemowlęcego i opis: Zupełnie przez przypadek został powołany dzisiaj DZIEŃ CAŁOWANIA W DUPĘ – z tej okazji kawałek mojej

Metamorfoza czterech taboretów ze śmietnika

Segritta

Metamorfoza czterech taboretów ze śmietnika

Segritta

Idealna wyprawka do szpitala dla mamy i dziecka

Odpowiedzialne kobiety torbę do szpitala mają spakowaną na dwa miesiące przed planowanym terminem porodu. Nieodpowiedzialne, idące na żywioł i po prostu leniwe, robią to mniej więcej dwa dni wcześniej, ostatnie rzeczy pakując dopiero przy regularnych skurczach. Ja jestem oczywiście w tej drugiej grupie. :) Dobra wiadomość jest taka, że nawet jeśli o wszystkim zapomnisz, to ktoś Ci to może do szpitala przywieźć. Ja moją torbę z wyprawką zobaczyłam na oczy dopiero jakieś 12 godzin po porodzie, bo na sali operacyjnej i potem pooperacyjnej nie można było mieć własnych rzeczy. Tak więc spokojnie, to tylko ma ułatwić Wam życie, ale nie jest do tego życia niezbędne. Jedyne, o czym absolutnie musisz pamiętać, to dokumenty (dowód osobisty, karta ciąży i wyniki badań). Najlepiej miej je zawsze przy sobie w jakimś etui, koszulce lub kopercie. Noś je ze sobą, gdziekolwiek idziesz podczas ciąży. Tak na wszelki wypadek. W razie wypadku, przedwczesnego porodu i innych nieplanowanych zdarzeń, lekarze będą wiedzieli, jak Ciebie i dziecko leczyć. Co powinno znaleźć się w torbie do szpitala? DOKUMENTY: dowód osobisty, dowód ubezpieczenia, karta ciąży, numer NIP (swój lub pracodawcy), wszystkie badania przeprowadzone w trakcie ciąży (pełną listę badań znajdziesz na przykład na stronie Fundacji Rodzić po Ludzku tu – klik). NA CZAS PORODU: Stary, luźny T-shirt na poród. Poplami się, ubrudzi, i tak nie będziesz wyglądać jak milion dolarów, więc weź cokolwiek starego. Byle by było luźne, bawełniane i wygodne. Szlafrok, kapcie, skarpety. Taki zestaw do chodzenia, bo podczas naturalnego porodu możesz się normalnie poruszać, co wręcz jest wskazane, bo przyspiesza i ułatwia cały proces. Poza tym, niezależnie od tego, czy rodzisz naturalnie czy przez cesarskie cięcie, po prostu może być Ci zimno. Ja trzęsłam się jak osika. Wkłady poporodowe – czyli takie większe podpaski. Ale nie mogą to być podpaski, bo Twoja skóra musi po porodzie oddychać, a zwykłe podpaski mają nieprzepuszczające powietrze warstwy. Gumka do włosów i pomadka do ust. Koniecznie! wilgotne chusteczki, woda w sprayu do zwilżania twarzy, termofor, pielucha tetrowa, lód w termosie, olejek do masażu, płyty z ulubioną muzyką i cokolwiek jeszcze sprawi, że łatwiej będzie Ci się zrelaksować. Jest mnóstwo metod na niefarmakologiczne łagodzenie bólu i ułatwianie porodu. Warto, żebyś o nich poczytała i wspólnie z osobą towarzyszącą (jeśli będziecie rodzić razem) wybrała metody, które akurat Tobie mogą pomóc. Coś do jedzenia i picia (woda, sok, banany, czekolada, cukierki). To nieprawda, że podczas porodu naturalnego nie wolno jeść i pić. Wręcz przeciwnie. Musisz mieć dużo siły i dbać o swoje ciało, które bardzo potrzebuje wtedy energii i nawodnienia. PO PORODZIE Bluzka na guziki, T-shirt z rozciągliwym dekoltem lub rozpinana koszula – czyli coś wygodnego, z naturalnej tkaniny, umożliwiającego łatwe karmienie piersią. Możesz też wziąć stanik do karmienia. Ważne, żeby wszystkie rzeczy, z którymi będzie miało kontakt dziecko, nie były nasączone niczym drażniącym. Dlatego najlepiej uprać je wcześniej w hipoalergicznym proszku lub płynie do prania specjalnie dla noworodków. Ja od początku korzystam z produktów Lovela. jednorazowe majtki poporodowe i wkłady poporodowe. Przybory toaletowe (w szpitalu możesz spędzić kilka dni). 2 ręczniki – dla siebie i dziecka. Poduszka (w szpitalach może być ich mało, a przydają się do wygodnego podparcia podczas karmienia). Wkładki laktacyjne. Telefon i ładowarka. Paczka najmniejszych, dziecięcych pieluch jednorazowych i mokrych chusteczek. Kocyk dla niemowlęcia. 3 body z krótkim rękawkiem, 3 pary śpiochów rozpinanych w kroku. Nie bierz bluzeczek i spodenek. Najwygodniejsze będą takie pełne ubranka, które nie będą dziecku się rolować, zawijać i uwierać. czapeczka, skarpetki, rękawiczki. Na powrót do domu Ubranie dla Ciebie. Odpowiednie do pory roku ubranko wierzchnie dla dziecka na powrót do domu. Fotelik samochodowy! My zapomnieliśmy o tym i Seba na ostatnią chwilę załatwiał fotelik, żebyśmy mieli jak wrócić do domu. :) O czym jeszcze warto pamiętać, kompletując wyprawkę: Wybierając ciuchy dla dziecka, pamiętaj, żeby ubranka były tylko z naturalnych tkanin i dzianin. Pozbądź się metek wewnątrz ubranek. Naprawdę nie rozumiem, czemu producenci ubranek dla najmniejszych dzieci nie wzięli pod uwagę, że taka metka na delikatnej skórze noworodka może być wyjątkowo upierdliwym, bolesnym wręcz elementem stroju. Upierz wszystko, nawet nowe ubranka, ręczniki i własne koszule do karmienia. Materiały, które będą miały kontakt ze skórą noworodka, muszą być nie tylko czyste – ale też nie mogą mieć żadnych drażniących substancji chemicznych, które znajdują się często na nowych ubraniach lub w zwykłych proszkach do prania nieprzeznaczonych dla noworodków. Zapakuj oddzielnie dokumenty, rzeczy na czas porodu i rzeczy na po porodzie. Dzięki temu łatwiej będzie Ci tym wszystkim dysponować w szpitalu. Zaangażuj partnera lub inną osobę towarzyszącą w pakowanie torby do szpitala. Powiedz mu, co gdzie jest. Dzięki temu będzie Ci bardzo pomocny, gdy sama będziesz skupiona na porodzie. To drugi artykuł z cyklu o ciąży i macierzyństwie, którego sponsorem jest marka Lovela. W poprzednim tekście pisałam o trzech najlepszych sposobach na relaks w ciąży. W następnym tekście opowiem o kompletowaniu szpitalnej wyprawki dla mamy i dziecka. Odwiedź stronę producenta i dowiedź się więcej o gamie produktów Lovela

Segritta

Mój wewnętrzny dzikus

Ci, którzy mnie dopiero co poznają, mają mnie za osobę dość odważną, bezpośrednią i towarzyską. Ci, którzy znają mnie trochę lepiej, uważają, że jestem bardzo odważna, bezpośrednia i towarzyska. Ale najbliżsi przyjaciele, którzy znają mnie od lat, mieli okazję widzieć, jak zamykam się w sobie, uciekam od ludzi, zachowuję jak dzikus i wstydzę tak, że nie umiem poprawnego zdania skonstruować. Tak. Zdarza mi się to. Ponieważ psychologiem nie jestem a chwilowy brak internetu uniemożliwia mi przeprowadzenie gruntownego riserczu, pozwólcie, że tylko na swoim przykładzie opiszę Wam tę dwoistość natury, którą w samej sobie obserwuję – i którą, jestem pewna, ma też wielu ludzi z pozoru odważnych i towarzyskich. Boję się telefonować. Niby to tylko telefon po pizzę albo do urzędu, żeby sprawdzić, w jakich godzinach są czynni. A ja tego nie znoszę. Odwlekam takie telefony w nieskończoność lub zwalam na kogoś innego, jeśli to tylko możliwe. Na samą myśl o rozmowie z kimś obcym, kto będzie na mnie trwonił swój czas, przechodzą mnie ciarki. Gdy jeszcze do tego rozmówca “nie uśmiecha się głosem”, jest oschły i słychać, że się spieszy – a kompletnie tracę rezon i zaczynam pieprzyć trzy po trzy, czasem tracąc oddech lub mówiąc tak szybko, że trudno mnie zrozumieć. Podobna głupawka dopada mnie przy wystąpieniach publicznych albo przy autorytetach lub po prostu ludziach, których podziwiam za ich twórczość. Regularnie potrzebuję samotności Nie przepadam za zapraszaniem ludzi, których dobrze nie znam, do siebie do domu, bo po kilku godzinach spędzania z nimi czasu mam ochotę być sama – a głupio mi tak ich zostawić samych lub, co jeszcze trudniejsze, wyprosić ich z domu. Z przyjaciółmi nie mam tego problemu, bo oni rozumieją, że czasem mam dość. Dlatego dużo bezpieczniej jest spotkać się na mieście, gdzie mogę w pewnym momencie po prostu wrócić do siebie, tłumacząc się zmęczeniem. Bo to faktycznie tak działa – męczy mnie aktywność towarzyska i potrzebuję te kilka godzin dziennie być sama. Czasem, gdy kilka dni z rzędu spotykam się z ludźmi, taka ucieczka w samotność trwa nawet tydzień lub miesiąc. Siedzę wtedy sama w domu, gram lub pracuję. Test mieszkania razem lub wspólnej podróży. Kiedyś mieszkałam dłuższy czas z przyjaciółką, z którą wcześniej fantastycznie sie dogadywałam na stopie zwykłych spotkań towarzyskich. Niestety podczas mieszkania razem okazało się, że ona zupełnie nie potrzebuje samotności – podczas gdy mnie zabijało to spędzanie każdej godziny razem. Nie umiałam się w tym odnaleźć, wpadłam w dziwnego doła, zaczęłam nawet mieć objawy psychosomatyczne nerwicy. Nie potrafiłam jej wytłumaczyć, że cholernie potrzebuję tych kilku godzin dziennie bycia samej. Po prostu. Gdy wychodziła na spacer lub na miasto, chciała, żebym poszła z nią. Gdy odmawiałam, ona też zostawała w domu. Gdy sama chciałam wyjść, oferowała towarzystwo i zupełnie nie rozumiała, że mogę tego nie chcieć. Nie dlatego, że jej nie lubię, tylko dlatego, że bez tego zwariuję. Dlatego też kilka osób, z którymi się wcześniej przyjaźniłam, zupełnie nie przetrwało próby wspólnej podróży. Spięcia i kłótnie, jakie się podczas takich wyjazdów narodziły, zniszczyły naszą relację. Sprzątanie W czasach studenckich często organizowałam imprezy u mnie w domu. Przyjaciele pamiętają, że gdzieś w środku nocy, po kilku godzinach takiej imprezy, zaczynałam kompulsywnie sprzątać. Po części dlatego, że nie chciałam, żeby mama rano zastała bałagan w domu – ale też po części dlatego, że to był mój sposób na nie-bycie towarzyską wśród ludzi. Odmawiałam propozycjom pomocy, latałam po domu w poszukiwaniu szklanek i talerzy, wyrzucałam śmieci, zmywałam naczynia, zamiatałam podłogę. I to pewnie też sugerowało gościom, że czas się zwijać lub iść spać na kanapę. Tłumaczyłam, że jestem już zmęczona, ale gdy w końcu szłam spać do pokoju, potrafiłam jeszcze godzinę lub dwie siedzieć na internecie lub czytać książkę. Problem z asertywnością Nie umiem odmawiać. Uczę się tego, staram przełamywać, ale bardzo często prokrastynuję, żeby tylko odwlec odmowę w czasie. W mojej skrzynce odbiorczej na fejsie i na mailu jest mnóstwo maili od znajomych, którzy chcieli, żebym na blogu opublikowała jakiś tekst proszący o pomoc finansową dla jakiegoś psa, dziecka lub znajomego. Wiem, że nie od tego jest blog, żeby zalewać go takimi publikacjami i wiem, że mogę po prostu odmówić takiej publikacji, ale kompletnie nie wiem, jak to napisać, żeby nie urazić osoby proszącej – nawet jeśli jest to jakiś znajomy znajomego sprzed lat i nie jesteśmy blisko. Zostawiam bez odpowiedzi. Nieśmiałość Dała mi w kość w podstawówce i liceum. Nie umiałam wtedy zjednywać sobie przyjaciół, nie miałam powodzenia u chłopców. Na szkołach zimowych i imprezach szkolnych byłam zawsze z boku, milcząca, obserwująca, sztywna, gdy ktoś próbował ze mną rozmawiać. Kilkakrotnie docierały do mnie słuchy, że inni oceniają mnie jako wyniosłą i zadzierającą nosa. Dzieci nie odbierały mojego milczenia jako braku odwagi – tylko jako postawę oceniającą. Uznali, ze celowo się alienuję i że najprawdopodobniej ich nie lubię. Długo zajęło mi wychodzenie z tego problemu (nawet napisałam kiedyś tekst o kilku prostych trickach, których sama uczyłam się latami), ale do dziś zdarza mi się, że ktoś źle odbiera moje zachowanie. Nie jestem introwertykiem, a jednak mam w sobie kilka typowo introwertycznych cech. Nie jestem nieśmiała, a jednak czasem boję się ludzi i kontaktu z nimi. Z niektórymi takimi cechami staram się walczyć, ale niektóre – zwłaszcza tę potrzebę samotności – cenię, bo pozwalają mi czerpać energię i tworzyć. Piszę o tym, bo jestem ciekawa, czy też przeżywacie podobne emocje i macie takie obserwacje względem samych siebie. No i mam nadzieję, że jeśli ktoś Was kiedyś zostawi w środku imprezy albo będzie dziwnie z Wami rozmawiał przez telefon, nie posądzicie go o złe intencje i negatywne emocje – tylko zrozumiecie, że czasem największy cwaniak może być jednocześnie zwykłym dzikusem. :)

Segritta

Relaks w ciąży

Są kobiety, które ciążę wspominają jako najpiękniejszy czas w życiu. Twierdzą, że mogłyby być w ciąży cały czas, że czuły się wtedy wspaniale, normalnie pracowały do ostatniego dnia, nie odczuwały żadnych ciążowych dolegliwości poza lustrzycą w ostatnim trymestrze i takie kobiety albo relaksu wcale nie potrzebowały – albo relaksowały się w ciąży tak samo jak i przed nią, a więc w wannie, w kinie lub z książką i herbatą w wygodnym fotelu. Ja relaksowałam się na podłodze w łazience, żeby mieć blisko do kibelka. Mam nawet takie zdjęcie, gdy siedzę zaspana, oparta o wannę, cała zielona od mdłości i w myślach zastanawiająca się, czy poród będzie gorszy od pierwszego trymestru, bo jeśli tak, to ja już nigdy żadnej ciąży nie chcę. Spokojnie. Nie był gorszy. Nic nie przebiło tego pierwszego trymestru, mdłości, zmęczenia, spania po 14 godzin dziennie, rozdrażnienia i tego, że wszystko, ale to absolutnie WSZYSTKO śmierdziało. Jedynym zapachem, który nie wywoływał mdłości, było świeże, jesienne powietrze, zapach wiatru, liści i deszczu. Dlatego uwielbiałam siedzieć na tarasie i wąchać powietrze. To był mój relaks. W połączeniu z „zostawcie mnie wszyscy w spokoju” był absolutnym szczytem marzeń i żaden masaż SPA połączony z dżakuzi i dobrą kolacją by tego nie przebił. Dopiero trzeci trymestr okazał się polem do popisu dla Seby i sprawił, że moim głównym zajęciem w wolnym czasie było szukanie sposobów na zrelaksowanie się z tym wielkim brzuchem. I tak odkryłam cztery proste i genialne w tej prostocie sposoby na odprężenie się w stanie słoniowym. poduszka ciążowa Ten, kto wynalazł tę długą, walcowatą i zawiniętą poduchę, powinien dostać jakąś nagrodę od wszystkich ciężarnych. Gdy w trzecim trymestrze rozszerza nam się miednica, by przygotować kanał rodny na przyjście na świat potomka, a brzuch jest tak wielki, że utrudnia jakąkolwiek zmianę pozycji, naprawdę zbawieniem jest zwykła możliwość położenia jednej nogi wyżej. Tak. Po prostu przytulam się do poduszki ciążowej i kładę na niej wyższe ramię i wyższą nogę. Wyższą, bo oczywiście leżę na boku. To jedyna dostępna pozycja spania dla kobiety w trzecim trymestrze. Właśnie. Poduszka ciążowa, gdy się ją zwinie w kółko, może nawet umożliwić chwilowe poleżenie na brzuchu – tylko trzeba uważać i ostrożnie ten brzuch ulokować w kółku z poduchy. partner Nie da się przecenić jego roli. Zwłaszcza, że w pewnym momencie kobieta trzeciego trymestru nie umie sobie sama założyć skarpetek lub zawiązać sznurowadeł. Robi to partner. Partner też ma obowiązek wszystko za kobietę nosić, bo ona nie powinna nosić niczego cięższego niż kubek z wodą. Właśnie, jeszcze partner może robić herbatę, masować stopy, mówić miłe rzeczy, wybierać seriale do oglądania, chodzić na zakupy i generalnie kobietą się opiekować, bo ona właśnie sama robi człowieka. Można też partnera wykorzystać do seksualnej formy relaksu, bo o ile tylko kobieta ma na to ochotę – można bezpiecznie uprawiać seks w ciąży. Nogi w górze Najlepszy i chyba jedyny dostępny sposób na spuchnięte kostki. W moim przypadku wystarczył kwadrans chodzenia, by kostki robiły się jak balony, więc starałam się je trzymać wyżej niż tułów, a już na pewno nie niżej. Gdy siedziałam w fotelu, kładłam je na podnóżku lub na kolanach partnera (tu też ten partner się bardzo przydaje :)). Gdy leżałam, kładłam łydki na poduszkach. Pomaga. Kąpiel Woda to jedyne środowisko, w którym na chwilę zapomnisz o byciu słonicą. W wannie pełnej wody nagle robisz się lekka, brzuch nie ciąży, stawy i organy wewnętrzne odpoczywają od ciągłego nacisku i ciągnięcia. Fantastyczny sposób na ciążowy relaks. Ma tylko jeden minus – w momencie wychodzenia z wanny masz wrażenie, że grawitacja cię wbije w podłogę. ;) Więcej metod nie pamiętam, choć ja tylko raz w ciąży byłam, więc jestem przekonana, że któraś z Was, czytelniczek, miała jeszcze jakieś świetne sposoby na odprężanie się w ciąży. Podzielcie się nimi, proszę, w komentarzach. Niech inne mamy, zwłaszcza te początkujące, mają z czego wybierać. :) To pierwszy artykuł z nowego cyklu o ciąży i macierzyństwie, którego sponsorem jest marka Lovela. W następnym tekście opowiem o kompletowaniu szpitalnej wyprawki dla mamy i dziecka. Odwiedź stronę producenta i dowiedź się więcej o gamie produktów Lovela

Segritta

Dlaczego matka powinna być egoistką

Odkąd pojawiło się na świecie Twoje dziecko, wszyscy tłumaczą ci, że to ono jest najważniejsze. Zaczyna już personel medyczny w szpitalu, który nierzadko traktuje kobietę jak żywy pojemnik na człowieka, jak statystę przy porodzie i kompletnie się tą mamą nie interesuje. W prezentach od najbliższych dostajesz już tylko zabawki i ubranka dla dziecka. Nawet na Twoje urodziny dostajesz coś de facto nie dla Ciebie, tylko dla niego. Internet, poradniki, sąsiedzi, oni też skupiają się na dziecku, wywierając na Tobie presję, byś cały czas zajmowała się dzieckiem. I Ty tej presji ulegasz, bo jest ona dla Ciebie czymś naturalnym. Kochasz, czujesz potrzebę opiekowania się potomstwem, rezygnujesz z samej siebie dla dobra dziecka. Nie kończysz toksycznego związku, bo dziecko potrzebuje tatusia. Nie pozwalasz ojcu zająć się chorym dzieckiem, bo sama zrobisz to lepiej. Nie jedziesz na upragnione wakacje, nie podejmujesz znowu pracy, nie wychodzisz na imprezy, bo chcesz każdą chwilę dać dziecku. Wszędzie czytasz, że powinnaś się z nim bawić, spać z nim, czytać mu, wozić na zajęcia. Stajesz się jego opiekunką, sprzątaczką, kucharką, kierowcą, managerem, psychologiem i sponsorem. W pewnym momencie zaczynasz zbierać pieniądze już nie na swoje marzenia – ale na marzenia dziecka. Wybaczasz mu wszystko, odejmujesz sobie od ust, płaczesz nad jego porażkami i cieszysz się z jego sukcesów. Jego życie staje się Twoim projektem a Ty jesteś osobą odpowiedzialną za jego sukces lub porażkę, więc obwiniasz się za wszelkie niepowodzenia i pilnujesz na każdym kroku, by nie popełniać żadnych błędów. A potem dziecko dorasta, idzie na studia, do pracy, kupuje sobie mieszkanie, zakłada rodzinę i żyje własnym życiem, a Ty siadasz sama przy kubku herbaty i nagle okazuje się, że masz 50 lat, żadnych oszczędności, brak sił i właściwie już nie pamiętasz, że jako dwudziestolatka marzyłaś o podróży do Australii, zdobyciu Pulitzera i sportowym samochodzie. Teraz marzysz już tylko o tym, żeby Twoje dziecko czasem do Ciebie przyjechało i zjadło wspólny obiad. Ale to trudne, bo Twoje dziecko ma już swoje dzieci i w związku z tym kompletnie nie ma czasu dla Ciebie, bo jego całym światem są te dzieci i ich szczęście. Jest też inny scenariusz. Pani Marzena ma 36 letniego syna Stanisława, który mieszka z nią i jej mężem. Syn pani Marzeny ma dwójkę dzieci z poprzedniego związku, nową żonę i nowe dziecko z tą żoną. We trójkę mieszkają u pani Marzeny. Na dom zarabia ona i jej mąż. Staszek pracuje. Czasem. Tak przez miesiąc, póki go nie zwolnią. To, co przez ten miesiąc zarobi, wydaje na swoje przyjemności. Żona Stasia nie pracuje, bo skoro on nie pracuje, to ona też nie będzie, a co! Od pani Marzeny, która zapieprza 12 godzin dziennie w pracy, ciągnie kasę na życie, na paliwo, na leki dla dziecka. Jeżdżą jej samochodem. Nie chcą się wyprowadzić, bo nie stać ich na własne mieszkanie. A, byłabym zapomniała. Tę dwójkę dzieci z poprzedniego związku też utrzymuje pani Marzena, bo jego nie stać na alimenty. Staś w domu nie pomaga, bo nie umie. Mama nigdy nie nauczyła go gotować lub sprzątać. Robi to sama, po tych 12 godzinach pracy dziennie. Historia prawdziwa. Gdy pytam pani Marzeny o marzenia, mówi, że chciałaby uciec. Ale jakoś od lat nie umie tego zrobić. Bo oni sobie bez niej nie poradzą. Droga matko, chciałabym Ci coś powiedzieć. To Ty jesteś najważniejsza. Tak. Ty. Nie Twoje dziecko, nie dziecka Twojego dziecka, nie Twój mąż. Ty jesteś dla siebie samej najważniejsza, niezależnie od tego, co świat próbuje Ci wcisnąć.  Masz pod opieką człowieka, którego szczęście zależy tylko od Ciebie i to jesteś Ty sama. Ty jesteś odpowiedzialna za siebie samą i masz obowiązek o siebie zadbać, bo nikt inny tego nie zrobi. Co więcej: jeśli chcesz wychować swoje dziecko na samodzielnego człowieka, który umie o siebie zadbać, to możesz to zrobić tylko w jeden sposób – pokazać mu dobry wzorzec na własnym przykładzie. Musisz mu pokazać, że mama dba o siebie, realizuje się, spełnia swoje marzenia i że jej opieka nad dzieckiem nie odbywa się kosztem jej samej. Poświęcając się dla dziecka, robisz krzywdę nie tylko sobie – ale też samemu dziecku. Więc obudź w sobie egoizm, przypomnij sobie o własnych marzeniach i potrzebach, a potem zacznij je realizować. Masz cholerne szczęście, że urodziłaś się w cywilizowanym kraju, nie musisz walczyć z głodem i brakiem dachu nad głową. Więc naprawdę nie musisz się poświęcać. Jak to zrobić? Jeśli masz małe dziecko, umów się z partnerem, żeby dwie godziny dziennie zajmował się dzieckiem. W tym czasie nie sprzątaj, nie pierz, nie gotuj. Weź kąpiel, umów się na manicure, poczytaj książkę lub spotkaj się w kawiarni z przyjaciółką. Od samego początku, gdy tylko dziecko będzie w stanie wam pomagać w domu, dziel się z nim obowiązkami. Naucz je, żeby samo odkładało rzeczy do prania, ubierało się, robiło sobie jedzenie, zmywało po sobie, zamiatało podłogę lub czyściło łazienkę. Na początku będzie mu to wszystko wychodziło topornie i może się okazać, że tylko dołoży Wam pracy, zamiast jej odjąć. Ale to jest naturalny proces uczenia się i gwarantuję, że jeśli się nie poddasz, w końcu będzie wykonywało 10% domowych obowiązków – a potem wręcz jedną trzecią, czyli tyle, ile powinien wynosić wkład domownika trzyosobowej rodziny w utrzymanie porządku w domu. Nastolatek jest fizycznie i psychicznie w stanie to robić. Wymagaj tego od niego. Nie ucz go życia w domu ze służbą i nie czyń z faceta kaleki, który nie umie zamieść podłogi i zrobić sobie obiadu. Umie. Nie bierz na siebie obowiązków dziecka. Niech samo odrabia pracę domową, niech samo pilnuje swoich treningów sportowych, niech samo się ubiera, niech samo dba o porządek w swoim pokoju i niech samo wyprowadza psa, który jest jego psem i o którego obiecał dbać, gdy się wreszcie zgodziłaś na zwierzę w domu. Raz w roku zostaw dziecko na tydzień lub dwa z dziadkami i pojedź na wymarzone wakacje. Jeśli dziecko jest starsze, wyślij je w tym czasie na obóz sportowy i nie trać tych dwóch tygodni na generalne porządki. Jedź na wakacje do jasnej cholery. Albo i dalej. Jeśli nie pracujesz, tylko „siedzisz w domu z dzieckiem”, to wiedz, że to też jest praca. Praca sprzątaczki, niani i kucharki, od której też należy ci się wolne i urlop. Twój mąż wraca z pracy o 16 i chce mieć święty spokój? Powiedz mu, że ty też o 16 chcesz już mieć święty spokój. Podzielcie pozostałe w dniu godziny na pół i podczas gdy trwa jego połowa, Ty zajmij się sobą. Za każdym razem, gdy kupujesz nową zabawkę lub ciuch dziecku, kup też coś sobie. Robiąc zakupy spożywcze, nie kupuj tylko ulubionych produktów męża i dzieci. Kup też swoje ulubione oliwki, których nikt inny w domu nie lubi lub Colę, której dziecko nie może pić. Ty możesz i lubisz. Nie odmawiaj sobie czegoś tylko dlatego, że dziecko jest na diecie lub tego nie lubi. Jesteś dorosłym człowiekiem, na litość Buzka, i możesz sobie już kupować to, co chcesz. Nie czekaj z tym do emerytury. Żadne dziecko nie powinno być obarczone ciężarem odpowiedzialności za szczęście swojego rodzica. Nie powinno nigdy poczuć, że to przez nie mama nie zrobiła kariery, nie spełniła marzeń i przestała o siebie dbać. Nie powinno nigdy poczuć, że jej szczęście lub nieszczęście zależy tylko od niego i od tego, czy ono jest grzeczne / czy dobrze się uczy / czy osiąga sukcesy. To naprawdę ogromna presja, która sprawia, że dziecko zaczyna uczyć się oraz osiągać sukcesy dla mamy – a nie dla siebie. To właśnie pierwszy etap nauki, jak nie myśleć o sobie. Nie ucz tego. Jest różnica pomiędzy empatią a niezdrowym uzależnieniem. Empatia sprawia, że jest Ci przykro, gdy dziecko dostanie jedynkę w szkole, że przytulisz je, wskażesz drogę ku poprawie ocen – niezdrowe uzależnienie jest wtedy, gdy nagle koncentrujesz całą swoją uwagę na niepowodzeniu dziecka, chodzisz struta, rozczarowana i nieszczęśliwa z powodu tej jedynki. Empatia ułatwia dziecku samodzielne rozwiązanie problemu. Niezdrowe uzależnienie emocjonalne sprawia, że dziecko chce tylko, byś poczuła się lepiej i zdobywa oceny dla Ciebie lub zataja złe oceny, żebyś tylko nie czuła się źle. To samo dotyczy „grzecznego zachowania”, którego dziecko uczy się nie po to, by Cię uszczęśliwić, tylko po to, żeby mieć dobre relacje z przyjaciółmi, przyszłym partnerem i współpracownikami. Nie psuj sobie humoru tym, że dziecko coś rozlało, zepsuło, zgubiło. Niech sprzątnie. Niech naprawi. Niech dołoży się z kieszonkowego, by coś sobie odkupić. Dziecko nie uczy się, słuchając Twoich rad i wytycznych. Dziecko uczy się, obserwując i naśladując Ciebie. Nieważne, ile będziesz mu powtarzać, że trzeba się uczyć, czytać i kształcić. Ono nie będzie tego robić, jeśli nie będzie widziało, że Ty się uczysz, czytasz i kształcisz. Nie nauczy się odwagi, nie widząc jej u Ciebie. Nie nauczy się kultury i uprzejmości, nie obserwując ich u Ciebie. Nie nauczy się realizować marzeń, jeśli nie zobaczy, że Ty realizujesz swoje marzenia. Nie nauczy się walczyć, jeśli nie zobaczy, że Ty walczysz o swoje cele. Dziecko nauczy się, jak być szczęśliwym, jeśli nie zobaczy, jak Ty się uszczęśliwiasz. Odnajdź równowagę pomiędzy pomaganiem swoim najbliższym a dbaniem o samą siebie. Jada Pinkett Smith, amerykańska aktorka i wokalistka, żona Willa Smitha i mama dwójki dzieci, opowiada o tym, co jest najtrudniejsze w byciu matką. Obejrzyjcie sobie to wideo. Zwróćcie uwagę, jak ona pięknie mówi, z jaką klasą, bo przecież mówi o swoim egoizmie, a jednocześnie cały czas upewnia swoją córkę, jak bardzo ją kocha i jak bardzo jej na niej zależy. W tym filmie spostrzegłam też inną rzecz – z jaką uwagą i zrozumieniem słucha jej córka. Przywykłam do innego widoku na spacerach i imprezach, na których obserwuję mamy z dziećmi. Cholernie trudno im skupić uwagę dziecka na tym, co się do niego mówi. Dzieci, mówiąc kolokwialnie, mają to w dupie. Chcą już wrócić do zabawy, dostać to, czego chcą lub po prostu nie interesuje ich trajkotanie mam. Jednym z powodów może być sposób mówienia i poruszany temat, bo sami doskonale pamiętamy z własnego dzieciństwa, że dorośli często mędzą o tym samym, bywają nudni i upierdliwi – albo po prostu nie umieją się wysławiać równie ładnie co Jada. Ale myślę też, że wiele zależy od zwykłego szacunku dziecka do dorosłego. Szacunku, który wypracowuje się latami i do którego kluczem jest właśnie …szacunek do samej siebie. Nie zmuszaj dziecka do słuchania Twoich rad. Jeśli dziecko obserwuje cały czas matkę, która biega wokół dziecka, usługuje mu i nie daje sobie prawa do własnych potrzeb, to nic dziwnego, że taką matkę się zlewa. Wiem, że to brzmi okrutnie, ale to jest, wbrew pozorom, bardzo naturalny mechanizm. Dzieci lekceważą ludzi, których inni dorośli lekceważą i którzy sami się nie szanują. Czy słuchałbyś z uwagą upierdliwej sąsiadki, która co chwilę daje Ci dobre rady, chce ingerować w Twoje życie i mówić ci, co robić a czego nie robić? I czy sam wymagałbyś uwagi od kogoś, kto po prostu nie chce Cię słuchać? A może po prostu olałbyś człowieka, który nie słucha Cię uważnie i ewidentnie jest zainteresowany czymś innym? Tak? To dlaczego  zmuszasz do tego własne dziecko? Zostaw je. Olej. Nie chce Cię słuchać, niech nie słucha. Udowodnij mu, że szanujesz się na tyle, by nie rzucać grochem o ścianę. Nie chce rady, niech się sparzy. Niech za to przyjdzie do Ciebie i spyta o radę, kiedy będzie gotowe jej wysłuchać. Niech wie, że z Twoich ust płyną ważne słowa, że Twoje doświadczenia są dla niego cenne, że może się z nich uczyć i korzystać. I, przede wszystkim, szanuj się. Nie pozwól na siebie krzyczeć, nie rozmawiaj z dzieckiem, które Cię obraża. Nie znoś z pokorą jego wybuchów. Odejdź od dziecka, które Cię uderzyło. Nie zmuszaj się do zabaw, na które nie masz ochoty. Nie odmawiaj sobie przyjemności. Nie biczuj się za błędy – przepraszaj za nie. W ten sposób nauczysz dziecko przepraszać. Też jesteś czyimś dzieckiem, jesteś dorosłym człowiekiem, masz swoje prawa, masz swoje słabości, nie ma nic złego w robieniu czegoś tylko dla siebie i w odnajdowaniu szczęścia poza byciem matką. Dziel się obowiązkami z dziećmi. Dziel się dziećmi z partnerem. Ustal granice, których nikt nie może przekroczyć. Kochaj dzieci, ale kochaj też męża i kochaj samą siebie. Spraw, że Twoja córka będzie umiała zostać szczęśliwą żoną i matką. Spraw, że Twój syn wybierze sobie za partnerkę szczęśliwą żonę i matkę. Bądź egoistką. Bo dopiero – gdy Ty będziesz szczęśliwa – będziesz umiała zadbać o szczęście Twoich dzieci.

Segritta

16 instagramowych momentów z 2015 roku

Mój 2015 rok był nieziemski. Potwierdziły się historie, że zostanie matką jest wydarzeniem nie do opisania. Pięknym, uszczęśliwiającym i nadającym nowy sens życiu. Ale po kolei… Ostatni trymestr ciąży był dość upierdliwy i pamiętam, że do ostatniej chwili traktowałam dziecko w środku jak „obcego”. To uczucie, gdy kopał lub obracał się, zdecydowanie mnie nie wzruszało. Dopiero poród wyznaczył moment, w którym oszalałam z miłości do swojego syna. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 25 Sty, 2015 o 6:14 PST Jako że byłam wielka, ciężka, miałam spuchnięte kostki i co chwila latałam do łazienki na sikanie, moimi głównymi zajęciami były jedzenie, granie i oglądanie seriali. Wspólne śniadania to w ogóle był fetysz. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 21 Mar, 2015 o 2:19 PDT Podczas ciąży nie wypadł mi ani jeden włos. Miałam gęste, błyszczące futro na głowie, silne paznokcie i gładką cerę. Po trądziku z pierwszego trymestru nie było śladu. Ale z drugiej strony – spuchłam strasznie i wbrew masie komplementów nie czułam się pięknie w ostatnim trymestrze ciąży. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 15 Kwi, 2015 o 4:20 PDT Poród to temat na więcej niż kilka zdań. Opisałam go dokładnie na blogu. Teraz napiszę tylko, że noworodek naprawdę wydaje się matce najpiękniejszą istotą na Ziemi. Nie tylko mój, który był obiektywnie najpiękniejszy. :) Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 21 Kwi, 2015 o 2:03 PDT Na instagram wrzuciłam w 2015 roku mnóstwo zdjęć ze spacerów, bo to najfajniejszy sposób spędzania czasu z małym dzieckiem. W wózku lub w chuście, naprawdę świetnie to uspokaja malucha. Tu akurat zdjęcie z Brwinowa lub z Podkowy Leśnej. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 28 Maj, 2015 o 11:43 PDT Seba też nosił w chuście Conana. Chodziliśmy razem na lody na Nowy Świat i upajaliśmy się wiosną. Każdej kobiecie życzę tak partnerskiego partnera, jak Seba. :) Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 4 Cze, 2015 o 6:57 PDT O. Właśnie takiego. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 1 Lip, 2015 o 10:00 PDT Kijanki w stawie na Żoliborzu. Regularnie przyjeżdżam z Conanem do Matki Rodzicielki, która odkrywa uroki babcierzyństwa. ;) A tam spacerujemy po uliczkach i parkach żoliborskich. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 30 Cze, 2015 o 4:06 PDT Conan i przypadkowa instalacja artystyczna z kocy. Moim ulubiony obiektem zdjęć był w tym roku właśnie on. Spokojnie, już mi przechodzi. :) Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 1 Lip, 2015 o 6:01 PDT Jedziemy właśnie na wakacje. Mogę na palcach jednej ręki policzyć, ile razy byłam w tym roku umalowana. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 16 Lip, 2015 o 10:33 PDT Domek nad jeziorem mojego taty. Pierwsze spotkania z wnuczkiem, wędzone pstrągi, rum, słońce, las, przyjaciele z Kaszub. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 18 Lip, 2015 o 7:57 PDT Z małym Conanem chodzimy do restauracji, na wyprzedaże, na planszówki do knajp. Chusta i masz spokój z dzieckiem. Niestety mały staje się dla mnie już za ciężki i chyba szmatki poczekają na kolejne dziecko (bez nerwów, jeszcze nie teraz :)). Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 19 Wrz, 2015 o 4:07 PDT Blog Forum Gdańsk – najwspanialsza konferencja w Polsce. Tym razem prezentacje odsłuchałam później, bo podczas konferencji głównie siedzieliśmy z Conanem i rozmawialiśmy z ludźmi. Warkocz na łbie autorstwa Ka. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 27 Wrz, 2015 o 3:58 PDT Rosół Mocy Klaudyny Hebdy. Fantastyczna zupa. Zupa nad zupy. Królowa zup wręcz. Zdrowa, pyszna i taka fotogeniczna.. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 20 Lis, 2015 o 8:34 PST Ważny dla mnie i Seby moment. Bo to właśnie na tym wyjeździe,podczas tej wizyty u Konrada i Ka postanowiliśmy, że wspólnie kupimy ziemię na Warmii. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 6 Gru, 2015 o 1:41 PST Grudniowe spotkanie z moją ukochaną Fash i Kasią Gandor, która jest teraz moją ulubioną blogerką i przepięknie pisze o zagadnieniach naukowych. Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Matylda Kozakiewicz (@segritta) 20 Gru, 2015 o 1:37 PST Niech MOC będzie z Wami. Do zobaczenia w 2016 roku!