Jak szybko schudnąć? 3 ćwiczenia, które skutecznie spalają tkankę tłuszczową

Lady Gugu

Jak szybko schudnąć? 3 ćwiczenia, które skutecznie spalają tkankę tłuszczową

Lady Gugu

Alergia na gluten czy nadwrażliwość? Jaka jest różnica?

Wiecie, że mechanizm powstawania alergii nie jest do końca zbadany? Naukowcy spierają się co do tego mechanizmu, a teorii jest co najmniej kilka. Jedna mówi o tym, że alergiczne cząsteczki sprawiają, iż ścianki jelita stają się bardziej przepuszczalne, alergen trafia do układów, w których nie powinien się znaleźć, co ciała odpornościowe traktują jako atak na ich suwerenność i wytaczają bardzo ciężkie działa przeciwko intruzowi. Jest to dość prawdopodobne wytłumaczenie mechanizmu alergii pokarmowych. Jedną z roślin, która usilnie broni się przed zjedzeniem, jest pszenica. W zasadzie nie stanowi ona (w przeciwieństwie do chociażby ziemniaków) obiektu westchnień małych stworzeń. Owszem, pryska się ją przeciwko grzybom, pleśniom i chorobom, ale nie przeciw insektom, bo te zwyczajnie się jej nie chwytają. Wszystko dlatego, iż pszenica wytwarza substancję, która blokuje trawienie u owadów. Pszenica broni się przed zjedzeniem, a efektem tego może być również słaba tolerancja białka zbóż – glutenu u ludzi. Ostatnio produkty bezglutenowe stały się numerem jeden na półkach ze zdrową żywnością. Nagle okazało się, że ogromna większość społeczeństwa powinna unikać produktów z glutenem, który powoduje u nich nieprzyjemne, trawienne dolegliwości. Czy to jednak prawda? Czy to możliwe, że połowa moich znajomych cierpi na alergię na gluten? Celiakia, czyli alergia na gluten… … to poważna choroba trzewna, która może powodować nawet zanik kosmków jelitowych i w rezultacie nieodwracalne zmiany w układzie trawiennym. Główne objawy celiakii to bóle brzucha, wzdęcia, nieustanne biegunki, blada cera zimą czy zaburzony wzrost w dzieciństwie. Jest to choroba, na którą nie ma lekarstwa, a jedynym ratunkiem jest unikanie produktów z glutenem. Jednak na wrodzoną celiakię cierpi zaledwie 1 osoba na 100! Diagnostyka celiakii jest trudna – można badać przeciwciała z krwi, posłużyć się badaniem endoskopowym, obserwować ilość płytek krwi czy testować enzymy wątrobowe. Wszystko to jednak jest trudne do przeprowadzenia i nie daje jednoznacznych wyników. Poza tym na jawną postać celiakii chorują głównie dzieci, a u dorosłych objawy rozsiewają się na tyle narządów, że chory szuka pomocy u wielu lekarzy zanim trafi do gastroenterologa. O wiele częściej niż z alergia, występuje nadwrażliwość na gluten (zwana również –nie całkiem poprawnie – nietolerancją).  Takie osoby mają podobne objawy, ale nie są one aż tak nasilone. Co więcej, gluten nie powoduje u nich zaniku kosmków jelitowych czym samym nie degraduje narządów. W przeciwieństwie do celiakii, nadwrażliwość czy nietolerancja glutenu nie pokaże w wynikach badań wzrostu pewnych przeciwciał, których obecność wskazuje na celiakię. Mimo wszystko odstawienie produktów z glutenem poprawia u takich ludzi samopoczucie – znikają problemy z koncentracją, kłopoty gastryczne, zmęczenie, bóle głowy czy brzucha. Gluten według niektórych może powodować więc objawy alergiczne, mimo, że nie chorujemy na celiakię. Nietolerancja glutenu nie jest jednak wyrokiem na całe życie – przepuszczalność jelit może zmieniać się w czasie, wpływają na nią różne czynniki (np. alkohol, antybiotykoterapia czy stres). Jedynym wyjściem jest więc obserwacja organizmu i czasowe, stopniowe ograniczanie produktów zawierających gluten. W czym jest gluten? Można go znaleźć niemal wszędzie. Niestety, nie występuje on tylko we wspomnianej na początku pszenicy, ale również w życie, jęczmieniu i owsie. Przez to można znaleźć go m.in. w pasztetach, parówkach, jogurtach, lodach, cukierkach, chipsach, sosach, proszku do pieczenia oraz… kosmetykach czy niektórych lekach, np. przeciwbólowych i antyalergicznych. Objawy nietolerancji glutenu Do głównych objawów nietolerancji glutenu należą: bóle brzucha, głowy, wysypki, uczucie ciągłego zmęczenia, biegunka. Pojawiają się one do kilku godzin od spożycia produktu z glutenem. Jeśli odstawisz produkty z glutenem na dwa tygodnie (tyle tradycyjnie trwa obserwacja potencjalnej alergii pokarmowej) i zauważysz poprawę, być może cierpisz na nietolerancję czy nadwrażliwość na gluten. Dieta bezglutenowa Do „bezpiecznych” produktów należą kukurydza, ryż, gryka, proso, soja, mąka ziemniaczana, a także orzechy, ryby, jaja, cukier, miód, kawa ziarnista, herbata. Producenci żywności zwietrzyli także dochodowy interes i na półkach ostatnio pojawia się coraz więcej towarów z napisem „gluten free”. Produkcja takiej żywności polega na zastąpieniu powszechnie używanej skrobii pszennej przykładowo skrobią kukurydzianą (która również nie jest zdrowa, bo zawiera ogromną ilość fruktozy) czy izolatami białka sojowego. Niestety, napis „gluten free” jest małym oszustwem, bo dieta oparta na produktach tego typu będzie dla osób z nadwrażliwością bardziej szkodliwa niż glutenowa, ze względu na sztuczne dodatki prosto z tablicy Mendelejewa. Na koniec najciekawsze: część naukowców twierdzi, że coś takiego jak nietolerancja glutenu niezwiązana z celiakią w ogóle nie istnieje! W roku 2011 przeprowadzono badanie na kilkudziesięciu osobach, które stwierdziło jednoznacznie, iż objawy nadwrażliwości na gluten (np. wzdęcia i bóle brzucha) pojawiały się tylko wtedy, gdy naukowcy przyznawali, iż pacjent dostaje glutenu. W rzeczywistości podawali go jednak, a mimo wszystko badani nie stwierdzali żadnych objawów. Był to więc dowód na niezwykłą siłę autosugestii i efekt placebo, który zaprzeczył istnieniu nietolerancji glutenu. Czy więc nadwrażliwość i nietolerancja na gluten to sprawnie podchwycone przez ogromne lobby producentów żywności hasło reklamowe? Być może. Rozumiem tłumaczenia moich znajomych, że odkąd nie jedzą glutenu, czują się lepiej. Ale czy nie polega to po prostu na bardziej przemyślanym, ostrożnym dobieraniu wszystkich produktów spożywczych, czyli na świadomym jedzeniu? Starając się unikać glutenu, rezygnują przecież również z przetworzonej żywności, np. wędlin czy gotowych dań, pełnych drażniących konserwantów. Dieta bezglutenowa jest nadal najmodniejszą, najbardziej dochodową gałęzią żywności dietetycznej. Od was zależy, czy się jej poddacie, bo osobiście zalecam jak zwykle zdrowy rozsądek. Post Alergia na gluten czy nadwrażliwość? Jaka jest różnica? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Co tak naprawdę psuje nam świąteczny nastrój? Święta kiedyś i dziś.

Lady Gugu

Co tak naprawdę psuje nam świąteczny nastrój? Święta kiedyś i dziś.

Jak zorganizować i ile kosztują wakacje na Florydzie?

Lady Gugu

Jak zorganizować i ile kosztują wakacje na Florydzie?

Lady Gugu

Wigilijne opowieści. Bój się klątwy!

Uwierzcie: nie zawsze byłam z zawodu perfekcyjną mamą. Jak większość z nas, miałam i ja swoje studenckie czasy. Zdarzyło się tak, że miałam okazję popracować w najbardziej pogardzanym zawodzie w Polsce. Mowa tu nie o pracowniku miejskiego przedsiębiorstwa oczyszczania miasta, ale niewdzięcznej, słabo płatnej i ciężkiej pracy sklepowego sprzedawcy. Przez pewien czas bardzo to lubiłam, do czasu jednak. Kiedyś bowiem nadeszły święta Bożego Narodzenia, a ja prawie nie zauważyłam, że minęły. Byłam tak piekielnie zmęczona i oszołomiona, że marzyłam tylko, żeby przespać ten czas. Powodem nie były dźwięki dzwoneczków, dobiegające ze wszystkich sklepowych głośników ani setki, tysiące, miliony takich samych sweterków w Rudolfy, bałwanki i mikołaje ze świątecznej dostawy. O rozstrój nerwowy przysporzyli mnie ci, co zazwyczaj uprzejmie dziękowali i prawili miłe słówka, a którzy przed świętami przeistaczali się w zionących ogniem Bazyliszków –klienci. Dziś trauma minęła i święta Bożego Narodzenia to dni, na które czekam cały rok. Ale wtedy pojawiło się we mnie współczucie dla wszystkich ludzi pracujących w sklepie, a którzy muszą ten magiczny czas spędzać w pracy. Uczucie to nie mija, a nawet z roku na rok umacnia się we mnie. Teraz, kiedy mam rodzinę, musiałoby chyba niebo zawalić mi się na głowę, żebym poszła do pracy w Wigilię. Co rok dziękuję w duchu, że los pozwolił mi na spędzanie tego wyjątkowego dnia z rodziną. Cieszą mnie coraz silniejsze z roku na rok głosy, żądające zakazu handlu w Wigilię. Sama mam dość wątły głosik i właściwie jedyne, co mogę zrobić, to za pośrednictwem tego bloga zaapelować do prawie 50 tysięcy moich fanów (dziękuję!!!): Ludzie, nie róbcie zakupów w Wigilię! 1. Miejcie litość. Sprzedawca to też człowiek. Wbrew pozorom nie są to tylko studenci, choć nawet ci chcieliby w święta porzucić picie piwa i przytulić się do maminej piersi…indyczej oczywiście. Często są to mamy, ojcowie, ludzie, którzy nie wybrzydzają na pracę, bo muszą wykarmić dzieci. To, że pracują w sklepie, często nie jest ich wyborem, bo lepiej mieć 1100 zł na rękę (tak tak, od moich studenckich czasów niewiele się zmieniło) niż nic. Nie może też odmówić pracy w Wigilię, bo wiadomo, że po świętach nie będzie miał do czego wracać. Nie dość, że w ostatnich dniach przed świętami czuje się w pracy, jakby właśnie przeszło przez sklep stado słoni, to jeszcze musi przyjść do pracy w dzień, kiedy jego dziecko ubiera samotnie choinkę i piecze ciasteczka z babcią, nerwowo zerkając na zegarek odmierzający godziny do powrotu mamy z pracy. W wielu sklepach, na przykład odzieżowych, w pierwszy dzień po świętach obowiązuje już wyprzedaż – cały obowiązek przygotowania jej spoczywa na sprzedawcach wigilijnych. Nie dość, że muszą przyjść do pracy w Wigilię, to zamiast pić na zapleczu kawę i jeść makowca,  muszą wrzucać piąty bieg i przeceniać, oklejać i walczyć z wieszakami… Uderzam tu w łzawy ton, wiem, ale skoro idą święta, to może zmiękły wam już serducha, co?.. 2. Pośpiech to zły doradca. Jeszcze nigdy nie udało mi się kupić w ostatniej chwili udanego prezentu. Ohydny krawat w metalowym etui (w którym potem same trzymamy igły-przyznajcie się, że kupujecie te krawaty dla etui!), kubek za 5 złotych z choinką zawinięty w celofan, skarpety z reniferem (spróbujcie schować to wystające poroże do buta!) albo zestawy kosmetyków, których i tak nigdy nikt nie używa…Wszystkie te rzeczy wątpliwej urody (no dobra, badziewiarskie) to efekt naszych nerwowych zakupów na ostatnią chwilę. Człowiek w tym stanie weźmie cokolwiek, a ile się potem naogląda sztucznych uśmiechów, ile się natłumaczy: „Bo wiesz, ten kubek jest duży, a ty lubisz duże; bo nie masz jeszcze czarnego krawata (można dodać „będzie dobry to trumny”); bo zawsze marzną ci stopy (wyjdziemy na czułych i zatroskanych, może nawet ten nieszczęsny kubek ujdzie płazem…). Kupując w pośpiechu ani nie sprawdzamy etykiet (glutaminiany i sorbiniany, mniam), dat ważności (owszem, grudzień, ale 2013) ani cen (kawa i kubek gratis czasem naprawdę kosztują więcej, niż sama kawa). 3. Same resztki na półkach. Uwierzcie, wiem to z doświadczenia: w Wigilię nic wartościowego nie da się kupić. Ciuchy przebrane (większość z nas lubi kupić sobie coś nowego, żeby poszpanować przed rodziną), babki i makowce stare i zasuszone (sklepy nie pieką w ten dzień, nie mogą sobie pozwolić żeby towar został im na półkach na „po świętach”), mięso jeżeli jakieś ostało się w chłodziarkach, to prawdopodobnie 30 innych klientów niosło go w stronę kasy, w drodze z niego zrezygnowało, wcisnęło na dział z kosmetykami, tam po 3 godzinach ktoś przypadkowo go znalazł i wrzucił z powrotem do chłodziarki, a bakterie urządzają sobie na nim właśnie niezłą imprezę… Zresztą dobrego bigosu ani barszczu i tak już nie zdążycie ugotować. 4. Stres zabija! Wigilijni klienci są łatwo rozpoznawalni: obłęd w oczach, pośpiech w nogach, podarte rajstopy („Ja tak wyszłam z domu?!”), szalik, czapka i zapięta kurtka („Przecież wpadłam tylko na sekundkę!”). Gdyby narysować mapę ich wędrówki, przypominałoby to dziecięce esy-floresy: pieczywo, kosmetyki, nabiał, mięso, pieczywo, nabiał, kosmetyki, nabiał, mięso, warzywa, pieczywo…i tak w nieskończoność, bo przecież ciągle coś się przypomina. Listy oczywiście nie mają, bo po co, skoro wpadli tylko na minutkę po 3 rzeczy dosłownie. Toczą pianę i krzesają iskry zębami ze złości, że żadnego sprzedawcy znaleźć nie można, to co że są święta, przecież na pewno do pracy przyszli sami samotni (nieprawda), ateiści (nieprawda) i studenci (nieprawda). Warczą na kasjerów, członków rodziny (choć najczęściej wigilijnymi klientami są samotni mężowie, wysłani po drobiazgi przez przebiegłą, chcącą pozbyć się chłopa z kuchni żonę) i innych tak samo wkurzonych i dyszących chęcią zemsty na tym, który wymyślił święta (w takich chwilach nie pamiętają chyba, że winny jest Jezus…). W domu zanim odreagują, to jest już drugi dzień świąt i pora zbierać ze stołu kieliszki. 5. Bój się klątwy! Raczej dla tych, którzy są przesądni. Niezależnie od tego, czy wigilijny sprzedawca jest dalszym członkiem twojej rodziny czy ukochanym sąsiadem, on po prostu nienawidzi cię tego dnia. Nawet najbardziej łagodna kasjerka, pani Stasia, staje się tego dnia żądnym zemsty, rzucającym kalumnie i kłody pod nogi potworem. Wigilijny sprzedawca nigdy nie przyniesie ci towaru z magazynu; jeśli spytasz gdzie są orzechy, wskaże dział z płynami do prania (pewnie w nadziei, że poślizgniesz się na jakiejś plamie), a jeśli zauważy przy kasie wadę w kupowanym sweterku schowa go szybko do torby i jeszcze powiększy dziurę paznokciem. Jeżeli boicie się zemsty i wierzycie w klątwy lepiej przemykajcie chyłkiem między regałami, chowajcie się za wieszakami i NIGDY, PRZENIGDY nie mówcie: „Jaka pani biedna, musi pani pracować w Wigilię”. Przecież pracuje właśnie przez ciebie.   Post Wigilijne opowieści. Bój się klątwy! pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Nietolerancja laktozy. Czy picie mleka szkodzi?

Słyszałyście o najdłużej trwającej w Polsce kampanii społecznej „Pij mleko, będziesz wielki”? Trwa ona nadal, ale ostatnio jakby z mniejszym rozmachem. Niedługo po rozpoczęciu akcji, jako naturalna odpowiedź mlecznych hejterów, ktoś wynaturzył to hasło, zmieniając je na „Pij mleko, będziesz kaleką”. Jeszcze później dowiedziałam się, że twórca hasła „Pij mleko, będziesz wielki” sam nie pije mleka i mimo że jego dzieci mają po 8 i 10 lat, nigdy w życiu nie wypiły nawet szklanki tego białego napoju. Ponadto zewsząd zaczynają ostatnio dochodzić mnie głosy, że mleko jest szkodliwe dla organizmów ludzkich, bo teoretycznie jest wytworem krowiej matki i jest przeznaczone dla cielaków. Zaczęłam natrafiać na artykuły, które wpędzały mnie w poczucie winy, że jestem wyrodną matką podając dziecku mleko i jego produkty, bo przecież bez wątpienia jak większość ludzi na świecie, ona mleka po prostu nie trawi. I najgorsze: znajome matki patrzyły na mnie morderczym wzrokiem, kiedy tylko natrafiały w mojej lodówce na karton z mlekiem lub gdy proponowałam im mleko do kawy… Jak zwykle, gdy ktoś próbuje mi wmawiać, że coś źle robię, postanowiłam zgłębić temat, żeby znów stać się górą w dyskusji. Bo przeciwników mleka jest w Polsce coraz więcej, ale to przecież niemożliwe, żebyśmy od wieków popełniali tak ogromny błąd, a mimo tego żyli coraz dłużej. Przecież mleko pije i piło się od setek lat. Co więcej, osobiście znam kilka osób z mojego pokolenia, które nie były karmione piersią, a ze względu na deficyt mleka modyfikowanego w latach 80-tych, podawano im… rozcieńczone mleko krowie. I co ciekawsze, żyją i mają się świetnie. Nietolerancja laktozy. Czy picie mleka szkodzi? Mleko jest jedynym znanym tak bogatym źródłem wapnia. Oczywiście pewne produkty roślinne również go zawierają, ale podczas gdy przyswajalność tego pierwiastka z mleka wynosi około 80%, to z produktów roślinnych tylko ok. 15%! Co więcej, rośliny zawierają dużo błonnika , który zmniejsza wchłanianie wapnia. Wiadomo, że wapń jest niezbędny do wzrostu kości, dlatego najwięcej potrzebują go dzieci i młodzież od 10 do 18 roku życia. Ale nie jest tak, że dorośli mają już zgromadzone zapasy na całe życie. Masa kostna zmniejsza się z wiekiem – nasze kości stają się bez wapnia kruche i łamliwe, a chyba nie ma w Polsce osoby, która nie słyszałaby słowa „osteoporoza”. Drugim niezbędnym dla kości budulcem jest witamina D i wprawdzie możemy znaleźć ją również w wątróbce drobiowej, jajach czy niektórych rybach, to musielibyśmy jeść te produkty codziennie, aby zapewnić sobie wystarczającą ilość tej witaminy. Lepszą alternatywą jest więc mleko. Wiele osób jednak całkowicie z niego rezygnuje, płynąc z modnym ostatnio nurtem zatytułowanym „nietolerancja laktozy”. Laktoza jest cukrem mlecznym, którego zdolność do trawienia u ludzi faktycznie zmniejsza się z wiekiem. Najwięcej enzymu potrzebnego do trawienia laktozy mają dzieci, a osoba dorosła ma go już tylko około 15%. Co się wtedy dzieje? U takich osób po wypiciu mleka najczęściej pojawiają się niezbyt przyjemne objawy, takie jak bóle brzucha i wzdęcia. Mleko w jelicie zamiast zostać błyskawicznie strawione (tłuszcze „mleczne” są najlepiej przyswajalnymi tłuszczami spożywczymi), staje się świetną pożywką dla bytujących w jelicie bakterii. Te rzucają się jak szalone na cząsteczki laktozy, objadają i dziękują nam głośno… sowitym wydzielaniem gazów. Nietolerancja laktozy dotyka coraz więcej osób, a statystyki mówią nawet o 20% procentach polskiej populacji, u której zdiagnozowano tę przypadłość. Badania kliniczne jednak temu przeczą, bo w Europie zaledwie około 10% ludzi może się „poszczycić” nietolerancją laktozy i usprawiedliwić swoją decyzję niepicia mleka. Za nieprzyjemne objawy odpowiadają w rzeczywistości inne produkty jedzone w nadmiarze (np. owoce) oraz konserwanty dodawane do żywności (aspartam, glutaminian monosodowy czy sorbinian potasu). Faktycznie – na nietolerancję laktozy cierpi większość społeczeństwa, ale… azjatyckiego, bo na tamtym kontynencie nie ma tradycji picia mleka od pokoleń. W Europie ponad 90% ludzi może pozwolić sobie na picie mleka, a nawet powinno się do tego zmusić, jeśli nie ma niepokojących objawów. Jeśli jednak one się pojawiają, to nietolerancja laktozy nie dotyczy pochodnych mleka – serwatki, kefirów czy serów podpuszczkowych (np. żółtych). Spokojnie można zastąpić nimi mleko, bo w procesie fermentacji zawartość laktozy się zmniejsza, natomiast ilość wapnia pozostaje podobna. Wyjątkiem jest ser twarogowy, który zawiera mało wapnia, bo prawie cały pozostaje on w produkcie ubocznym produkcji twarogu – właśnie w serwatce. Nie ma znaczenia z punktu widzenia wapnia, czy kupujecie mleko UHT (sterylizowane) czy pasteryzowane, bo ilość tego pierwiastka nie zmienia się znacząco podczas tych procesów. Natomiast pasteryzacja zmniejsza ilość witamin w nim o ok. 20%. Najlepszym mlekiem jest mleko świeże (np. z woreczka), ale bezwzględnie trzeba je przegotować, gdyż może zawierać bakterie. I nie bójmy się mleka pełnotłustego (3,2%) – tylko takie ma komplet koniecznych witamin, bo odłuszczanie pozbawia mleko właściwie wszystkiego. Nie wiem, czy hasło „Pij mleko, będziesz wielki” jest prawdą – gdyby to było takie proste, moglibyśmy żywić się wyłącznie nim i rosnąć w siłę. Ja jednak nie zamierzam na starość chodzić stale w gipsie i nawet, jeśli z mleka zrezygnowałam ( i czuję się dzięki temu o wiele lepiej), to kefiry i jogurty mają w mojej lodówce honorowe miejsce. A w waszej? Post Nietolerancja laktozy. Czy picie mleka szkodzi? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Wakacje na Florydzie – Honeymoon Island

Lady Gugu

Wakacje na Florydzie – Honeymoon Island

Lady Gugu

Jak leczy się Polak – suplementy, apteka i doktor Google

Co robi Polak, gdy czuje się źle? Biegnie do przychodni? Broń Boże, kto by stał godzinami w kolejce, żeby lekarz od progu zawyrokował: infekcja wirusowa. Polak udaje się po poradę do najtańszego, najbardziej dokładnego i cierpliwego lekarza świata – czyli doktora Google. Nie wierzę, że nigdy nie wpisywaliście w wyszukiwarkę „wysypka u dziecka” albo „ból prawej strony brzucha”. Co wyskakuje jako pierwsze? Oczywiście śmiertelne choroby, wśród których rak to tylko zawodnik wagi piórkowej. Jeśli dobrze pójdzie, to wyszukiwarka da ci miesiąc życia. Jeśli źle – leć kupować trumnę. Statystyki mówią, że u Doktora Google regularnie bywa prawie 50% Polaków – w której połowie jesteście?.. Dr Google, czyli jak leczy się Polak? Mój znajomy lekarz, wiekowy już pan doktor, ostatnio na samą myśl o dyżurze w prywatnej przychodni dostaje bólu głowy. Pech chciał, że placówka umiejscowiona jest tuż przy jednym z centrów outsourcingowych, w których pracujący tam młodzi ludzie mają wykupione prywatne leczenie. Doktor ten zdradził mi, że ostatnio bez przerwy trafiają do niego roztrzęsieni pacjenci, którzy zdiagnozowali u siebie śmiertelną chorobę i już prawie proszą o akt zgonu. Nie informują o objawach, symptomach, ale przychodzą z żądaniem wypisania konkretnych leków na chorobę, którą wyrzucił im ze swoich przepastnych trzewi Internet. A ten tylko czyha na hipochondryków. Tych z kolei coraz więcej, bo dolegliwości mamy mnóstwo. Problem w tym, że połowa naszych schorzeń (jeśli nie więcej) pochodzi ze złego odżywiania, fatalnego stylu życia, stresu, małej ilości ruchu. Ludzie, którzy korzystają z Internetu w celu diagnozy, sami wpędzają się w choroby – przysparzają sobie dodatkowej ilości zmartwień, przez co: pojawia się stres, osłabia odporność, namnażają się „złe” bakterie i… prawdziwa choroba gotowa. Wniosek? Zdrowy człowiek stawiając samodzielnie diagnozę sam wydaje na siebie wyrok. Doktor Google ma też plusy, bo niektórym lekarze nie do końca potrafią pomóc. Taki pacjent usilnie sam szuka odpowiedzi. Ale wymaga to czasu, uwagi, wiedzy, umiejętności filtrowania danych oraz konsultacji z dobrym lekarzem. Niedawno pewna pacjentka z Polski dzięki Internetowi wykryła u siebie odmianę choroby, której lekarze nie potrafili dostrzec. Determinacja, jaką się wykazała, czyni z nią rodzimego Doktora House’a, ale kto z nas korzysta z anglojęzycznych, specjalistycznych stron? Kto szuka informacji na stronach dla profesjonalistów? Większość ogranicza się do pierwszej strony w wyszukiwarce, z których pierwsze 10 wyników to strony stworzone z myślą o reklamowaniu produktów, gdzie artykuły i „specjaliści” są z reguły studentami polonistyki, piszącymi artykuły typu „kopiuj-wklej”… Twórcy stron i portali poświęconych zdrowiu czyhają na takiego poszukiwacza. Budują atmosferę grozy, zastraszają. Może nie zwróciliście uwagi na to, że tuż obok artykułu o konkretnej chorobie nieśmiało ulokowana jest reklama specyfiku… właśnie na tę dolegliwość! Połowa treści na takich portalach jest sztucznie nadmuchiwana, moderowana przez specjalistów, którzy pobudzają dyskusje. Bardzo podobnie działają reklamy suplementów diety, obiecujących znaczną poprawę naszych dolegliwości na podstawie domniemań. Suplementy diety są bowiem środkami spożywczymi i dietetycznymi, a nie lekami! Nie podlegają ŻADNEJ kontroli, a wymagają jedynie zgłoszenia do sanepidu. Nie mają potwierdzonego klinicznie działania, więc nie można namacalnie stwierdzić na podstawie badań z udziałem placebo, że zadziałały. To zwykłe obiecanki-cacanki. Jakim cudem się to sprzedaje? Otóż ludzie chcą komuś wierzyć, a NFZ stracił całkowicie społeczne zaufanie. Czasem większym uznaniem cieszy się farmaceuta w aptece, który paradoksalnie wcale nie musi już kończyć studiów, bo do pracy w aptece wystarczy technikum. Ale tu musicie wiedzieć, że za polecanie konkretnego produktu oraz zrealizowanie określonego poziomu sprzedaży apteka ma różne profity dla pracowników. Co gorsze, czasem tym profitem jest możliwość zachowania posady – w tym przypadku apteka działa tak, jak zwykły sklep. Rynek suplementów i ilość stron internetowych poświęconych zdrowiu rośnie. Kluczem jest tu filtrowanie informacji i dystans do tego, co oglądamy w telewizji czy czytamy na ekranie komputera. Specjaliści od reklamy to profesjonaliści – wmówią ci wszystko, podobnie jak ci, którzy za ból brzucha uczynią u ciebie odpowiedzialnym nowotwór złośliwy. Jak tu nie zwariować? Znajdź dobrego lekarza i mu zaufaj. Takiego, który potrafi sprowadzić cię na ziemię, ale nie bagatelizuje poważnych symptomów. Takiego, który wie, jakie dolegliwości biorą się ze stresu, a które są objawem choroby. Czasem szukasz takiego pół życia, ale dzięki temu chociaż to drugie pół przeżyjesz w zdrowiu. Post Jak leczy się Polak – suplementy, apteka i doktor Google pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Logopeda radzi: gimnastyka mózgu dziecka (darmowe materiały do ćwiczeń do pobrania)

Lady Gugu

Logopeda radzi: gimnastyka mózgu dziecka (darmowe materiały do ćwiczeń do pobrania)

Wakacje na Florydzie – Caladesi Island

Lady Gugu

Wakacje na Florydzie – Caladesi Island

Prezent dla niej: Fun in Design, czyli buty według własnego projektu KONKURS

Lady Gugu

Prezent dla niej: Fun in Design, czyli buty według własnego projektu KONKURS

Wyzwanie: zgrabne pośladki w 30 dni

Lady Gugu

Wyzwanie: zgrabne pośladki w 30 dni

Jak urządzić sypialnię?

Lady Gugu

Jak urządzić sypialnię?

#Clearwater

Lady Gugu

#Clearwater

Przepis na domowe frytki bez tłuszczu – test urządzenia Philips Airfryer

Lady Gugu

Przepis na domowe frytki bez tłuszczu – test urządzenia Philips Airfryer

Lady Gugu

Jakich gatunków ryb unikać, a które są szczególnie cenne?

Wiecie, że dietetycy radzą, żeby jeść ryby jak najczęściej, a co najmniej dwa razy w tygodniu? I tutaj ludzie dzielą się na: tych, którzy tego nie wiedzą i ostatnio rybę jedli w Wigilię oraz na tych, którzy faktycznie je jedzą. Pytanie tylko, czy ci drudzy na pewno mogą być z siebie dumni, bo nie wszystko, co jest rybą i pływało w wodzie, nadaje się do jedzenia. A więc, które ryby są najzdrowsze, a których lepiej unikać? Weźmy takiego popularnego tuńczyka w puszce, którego używamy namiętnie do sałatek czy past, skracając sobie –jak się okazuje – przy okazji życie. Ta ryba bowiem jak żadna inna jest wrażliwa na metale ciężkie i wchłania duże ich ilości. Należą do nich m.in. rtęć i ołów, które przenikają nawet przez łożysko do płodu. Z roku na rok tuńczyk jest coraz bardziej zatruty, bo takie staje się nasze środowisko. Skąd biorą się te zanieczyszczenia? Jeśli nie jecie ryb z dna oceanu, to oczywiste jest, że do wody, w której pływają statki i kutry zawsze trafią pozostałości ropy i benzyny. Nie wszystkie ryby są tak samo wrażliwe, ale akurat tuńczyk do nich należy. Z tego względu Europejski Instytut ds. Żywności wskazał tę rybę (wraz z rekinem, marlinem i miecznikiem) jako zakazaną dla kobiet w ciąży. Z ryb, które w ogóle nie powinny pojawić się na twoim stole, są z pewnością te pochodzące z hodowli azjatyckich. Mowa oczywiście o niesławnej pandze, która ze względu na swoje walory estetyczne (nie rozwarstwia się w smażeniu, nie ma rybiego zapachu, jej mięso jest śnieżnobiałe) stała się przed laty hitem na polskich stołach. Jednak nie zawiera ona wcale kwasów Omega-3 ani substancji odżywczych – jej mięso to samo białko i woda. Karmi się biedną pangę antybiotykami, syntetycznymi witaminami i mączką rybną. Pochodzi z Wietnamu, podobnie jak jej siostra tilapia. Ją z kolei pasie się tak różnymi specyfikami, że zakłóca się jej naturalną przemianę materii, przez co stosunek kwasów Omega-3 do Omega-6 jest niekorzystny dla naszego zdrowia. Sama zajadałam się kiedyś pstrągiem łososiowym – ale już tego nie robię. Nie dość, że hodowany jest w gospodarstwach rybackich i jest hodowlanym pstrągiem udającym łososia (swoją nazwę zawdzięcza jedynie barwie), to jeszcze, aby uzyskać mięso różowego koloru, dodaje się do karmy karotenoidy, czyli sztuczne barwniki. Jeszcze gorzej z popularną rybą maślaną, którą szczególnie kochają hotelowi kucharze i wykwintni restauratorzy. Okazuje się, że można sobie na nią pozwolić średnio raz w miesiącu, bo zawiera kwas oleinowy, nieprzyswajalny przez człowieka. Gdybyście na swoich wakacjach All inclusive codziennie zajadali się rybą maślaną, czekałaby was biegunka, wymioty i inne atrakcje urlopowe. Powyższe gatunki to najważniejsze, których lepiej unikać. Jest wiele gatunków ryb, które można jeść ze spokojem sumienia, bo zawartość rtęci w nich jest nieszkodliwa dla zdrowia (bo niestety w większości gatunków nie da się jej uniknąć). Dobrym wyborem jest łosoś, który kusi pysznym mięsem i wspaniałym kolorem. Jednak łosoś dzieli się na ten dziki oraz hodowlany. To nic, że producent pisze, iż pochodzi z Norwegii, która kojarzy nam się z czystymi wodami. W większości przypadków łososie pochodzą z hodowli, gdzie poziom skażenia wód jest spory. Poławia się go także w Bałtyku, gdzie wody również są w kiepskim stanie. Jakość karmy, którą karmione są ryby, również pozostawia wiele do życzenia. Najlepiej, jeśli uda wam się znaleźć tzw. łososia dzikiego, pochodzącego z Atlantyku lub Pacyfiku. Naukowcy porównali te dwa rodzaje ryb i okazuje się, że nawet najbardziej skażony łosoś dziki ma mniej szkodliwych substancji niż najzdrowszy łosoś hodowlany, jakiego udało się znaleźć. Warto szukać dobrego łososia, bo jest jedną z najbardziej wartościowych ryb; jeśli po tym artykule zechcecie przestać go kupować, to zabraniam: można jeść go bezpiecznie raz w tygodniu, a poza tym z roku na rok wody w hodowlach norweskich są coraz czystsze ze względu na liczne kontrole. Na naszym stole z pewnością może królować nasz rodzimy pstrąg, ale najlepiej, by był to pstrąg potokowy, a nie tęczowy, najpopularniejszy, pochodzący z hodowli i gospodarstw rybackich. Na plus dodam jednak, że polskie (i ogólnie europejskie) hodowle są ściśle kontrolowane i nie mamy się czego obawiać, jeśli nie jemy ich tak często, jak chleba i masła. Nie znajdziesz w pstrągu zbyt wielu kwasów omega, ale za to białko oraz mikro- i makroelementy. Oprócz tego niezwykle popularna makrela całkiem słusznie jest tak uwielbiana – jest w czołówce ryb zawierającej największe ilości białka, potasu i fosforu, kwasów omega-3 i omega-6. Warto byłoby pokusić się o poszukanie świeżej, ale jeśli macie sprawdzone źródło makreli wędzonej, to na pewno jej zjedzenie przyniesie wam więcej dobrego (ze względu na wartości odżywcze) niż złego (ze względu na sporą zawartość soli w produktach wędzonych). Polacy kochają też śledzie i kolejny raz trzeba oddać władzę w ręce ludu – śledź również jest wartościowy i cenny ze względu na makroelementy, ale należy unikać śledzi przetworzonych na tysiąc sposobów. Sos tysiąca wysp, sos salsa, musztardowy… chyba lepiej zrobić to samemu w domu ze świeżych filetów, które również sami zamarynujemy. Jedno jest pewne – jeśli nie znamy jakiejś ryby, najpierw o niej poczytajmy. Niektóre gatunki nie są ani zdrowe ani smaczne. Czasem ich wyławianie szkodzi środowisku, bo grozi ich wyginięciem (np. sola, dorsz atlantycki, morszczuk, dorada). Ryba nie należy przecież do produktów tanich, chyba, że są to moje „ulubione” paluszki rybne w rodzaju „kotlet z psa zmielony razem z budą”. Dlatego warto poszukać dobrego źródła i nie dać się namówić sprzedawcy na kupowanie kota w worku. Ryby oglądać i wąchać, bo nawet najbardziej skażony rtęcią tuńczyk jest zdrowszy niż zepsuta makrela latem. Post Jakich gatunków ryb unikać, a które są szczególnie cenne? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak nauczyć dziecko prawidłowo zakładać buty?

Lady Gugu

Jak nauczyć dziecko prawidłowo zakładać buty?

Lady Gugu

Olej kokosowy – tłuszcz najzdrowszy do smażenia ( i nie tylko)

Jak powszechnie wiadomo, królem wszystkich zdrowych tłuszczy jest oliwa z oliwek. Powoli można jednak o tym mówić w czasie przeszłym (przynajmniej w kontekście smażenia), bo właśnie zaczęło być głośno o pewnym specyfiku, który potrafi zdziałać cuda dla naszego zdrowia – czyli o oleju kokosowym. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, pomyślałam, że to jakiś żart: z zewnątrz przypominał słoik z wiejskim smalcem… Po otwarciu pozbyłam się jednak wątpliwości, że to, co dostałam, pochodzi z samego czubka palmy i w rzeczywistości było kiedyś orzechem kokosowym. Zapach i smak – to pierwsze co mnie przekonało do oleju kokosowego. Okazuje się jednak, że intuicja mnie nie zawiodła i tłuszcz kokosowy ze względu na swoje właściwości pozwoli mi nie tylko dłużej i zdrowiej żyć, ale również być nieco piękniejszą (jeśli jeszcze bardziej można – taki żart). Dotychczas byłam wierna oliwie z oliwek. Dodawałam ją do sałatek, dań; nie smażyłam na niej jednak, bo  oliwa z oliwek nie nadaje się do smażenia i pieczenia. Jako olej, który zawiera ogromną ilość kwasów nienasyconych, pod wpływem wysokiej temperatury zaczyna uwalniać wolne rodniki, powodujące różnorakie choroby z rakiem na czele. Oliwa z oliwek extra virgin jest wspaniała, ale jedynie na zimno i surowo, ewentualnie do bardzo krótkiego podsmażenia (tak, aby nie zdążyła się spalić) lub duszenia. Olej kokosowy – tłuszcz najzdrowszy do smażenia Większość potraw wymaga jednak bardzo wysokiej temperatury i długiego smażenia; wtedy lepiej zastąpić inne oleje właśnie olejem kokosowym, który jak pokazują badania, jest tłuszczem najzdrowszym do smażenia. Ma on niską zawartość nienasyconych kwasów tłuszczowych, które w kontakcie z wysoką temperaturą utleniają się. Z kolei nasycone kwasy tłuszczowe zawarte w oleju kokosowym lubią się z rozgrzaną patelnią i garnkami. Olej kokosowy ma najwyższą ze wszystkich olejów temperaturę dymienia – czyli po prostu później zaczyna się palić, dymić i śmierdzieć i nie wydziela rakotwórczych substancji przy podgrzewaniu (akryloamidu, akroleiny i innych pięknie nazywających się kancerogenów). Podobne właściwości wykazują jedynie masło klarowane i przaśny smalec (ten jednak jest pochodzenia zwierzęcego, więc niekorzystny ze względu na dużą ilość cholesterolu). Olej kokosowy jest produktem wyjątkowym – zawiera prawie 50% kwasu laurynowego, który występuje jedynie w mleku matki i właśnie w oleju z orzecha kokosowego. Wpływa on w ogromnym stopniu na budowanie odporności oraz znany jest ze swoich właściwości antybakteryjnych – to jeden z potwierdzonych w działaniu naturalnych antybiotyków. Olej kokosowy wprawdzie kosztuje odrobinę więcej niż popularne oleje, ale z pewnością zachowuje długo świeżość – ten olej w zasadzie nie jełczeje, bo to jest cechą tłuszczów nasyconych, które się nie utleniają. Jeśli unikacie tych tłuszczów jak ognia sądząc, że podniosą wam cholesterol, jesteście w błędzie: olej kokosowy dzięki swojemu składowi wręcz pomaga obniżać poziom złego cholesterolu (LDL) i wpływa pozytywnie na pracę serca. Jego wielkim plusem jest też konsystencja – w temperaturze do 25 stopni Celsjusza zachowuje formę stałą, dzięki czemu świetnie nadaje się do zastosowania w kosmetyce. A tu jest spore do popisu: począwszy od maski do włosów, poprzez pastę do zębów aż po naturalny antyperspirant. Olej kokosowy ma właściwości nawilżające i odżywcze, antyseptyczne i antyoksydacyjne (żegnajcie pryszcze i zmarszczki). Jeśli jesteście matkami karmiącymi, to wiecie, że nie bardzo można znaleźć w sklepach cokolwiek do pielęgnacji biustu w tym okresie – a wystarczy zaopatrzyć się właśnie w olej kokosowy i smarować. Przy okazji nadaje się również do walki z odparzeniami na dziecięcej pupie. Mogłabym tak wyliczać i wyliczać, bo zakochałam się w tym oleju i wcale nie boję się, że od niego przytyję – jego cudowną właściwością jest duża zawartość MCFA, które mają mniejsze cząsteczki, są lepiej trawione i błyskawicznie przetwarzane w naszym organizmie na energię. Jednym słowem: organizm szybko sobie z nimi radzi, trawi, korzysta i wydala, a nie zamienia w oponkę na brzuchu. Olej kokosowy jest jedynym znanym źródłem pochodzącym z natury, który zawiera aż tak ogromną ilość MCFA – prawie 65%! Pamiętajcie jednak – jeśli chcecie kupić dobry olej kokosowy (jak i zresztą każdy inny), dołóżcie te 5 złotych i wybierzcie olej nierafinowany, tłoczony na zimno. Rafinacja polega na oczyszczaniu po podgrzaniu nawet do 240 stopni, a to już grubo ponad granicę tolerancji każdego oleju. W takiej temperaturze kwasy nienasycone i nasycone przekształcają się w tłuszcze trans, czyli… cóż, śmierć z odwleczonym terminem płatności. Nie dajcie się zwieźć, że dobry olej to taki bez koloru, smaku i zapachu – przeciwnie: oliwa z oliwek powinna być wyrazista i zielona, olej kokosowy pachnący kokosem. Jeśli olej jest bez smaku – to prawdopodobnie olej rafinowany, więc pozbawiony „dobrych” tłuszczy. I najważniejsze: nawet jeśli Polacy mają na ten temat inne zdanie, to dietetycy mówią, że nie powinno się jeść smażonych potraw częściej niż raz w tygodniu. Post Olej kokosowy – tłuszcz najzdrowszy do smażenia ( i nie tylko) pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Pomysł na prezent: drewniany stragan dla dzieci

Lady Gugu

Pomysł na prezent: drewniany stragan dla dzieci

Lady Gugu

Jak cukier wpływa na mózg dziecka?

Niedawno rozpętała się afera w związku ze zmianami wprowadzanymi w szkolnych sklepikach. Wielu rodziców nie mogło znieść myśli, że ich dziecko będzie przez 6, 7 godzin szkoły pozbawione dostępu do najtańszego, legalnego, najbardziej popularnego narkotyku w Polsce – czyli do cukru. Na potęgę zaczęła się więc budować w szkołach siatka młodocianych przemytników, złożona z 9/10-latków, szmuglująca batoniki po zawyżonych cenach. Rodzice z kolei nielegalnie wsuwają dzieciom do plecaków saszetki z cukrem, aby tylko nie piły one niesłodzonego kompociku. Wszystko pachnie prohibicją, która tylko wzmaga podaż… Nie wiem, czy którykolwiek z tych rodziców słyszał jednak o tym, że cukier szkodzi nie tylko na zęby. On działa przede wszystkim na mózg ich dzieci i to na pewno nie w ten pozytywny sposób. Jak cukier wpływa na mózg dziecka? Jeśli myślicie, że wasze dziecko jak w reklamie przestanie gwiazdorzyć po zjedzeniu batonika albo dostanie na lekcji przypływu geniuszu po tym, jak wtryni jakąś mleczną kanapkę z 30g cukru na 100 g, to się mylicie. Srodze. Najnowsze badania nad cukrem i jego wpływem na mózg wykazały, że mózg karmiony nim stale rośnie wolniej. Jeśli myślicie, że były to tylko badania na szczurach, w które nikt nie wierzy, to się mylicie. Naukowcy przebadali po prostu dzieciaki z cukrzycą typu 1. Znowu postawicie się, mówiąc: ale moje dziecko jest zdrowe! Pasąc swoje dzieci cukierkami i lizakami szybko wpędzicie je w chorobą. Narażacie je przecież na stały przypływ cukru, taki sam, z jakim ma do czynienia dziecko z cukrzycą. Organizm w końcu przestanie sobie radzić z taką ilością – stąd bierze się cukrzyca typu 2. Do niedawna mówiło się, że to choroba osób starszych, a tymczasem coraz więcej przypadków cukrzycy typu 2 diagnozowanych jest już u nastolatków! Ale wracając do mózgu – zmiany w nim dostrzeżone dotyczą głównie obszarów odpowiedzialnych za uczenie się i zapamiętywanie. Co ciekawe, to właśnie młode mózgi były najbardziej narażone na spowodowane cukrem uszkodzenia tych obszarów. U dorosłego takich zmian już nie widać. Podczas badań okazało się, że nadmiar cukru powoduje coś w rodzaju stanu zapalnego tych ośrodków. Spadł również poziom pewnej substancji – czynnika wzrostu, bez którego niemożliwe jest zapamiętywanie nowych informacji oraz utrwalanie wspomnień. Co więcej, nadmiar cukru jest widoczny jak na dłoni. Po pierwsze w otyłości, na którą cierpi już (uwaga!) co piąte Polskie dziecko. Po drugie w wynikach badań – można często zaobserwować wzrost CRP, które wskazuje na stan zapalny organizmu. Szukamy wtedy przyczyn tego stanu rzeczy, stawiamy śmiertelne diagnozy, faszerujemy dziecko antybiotykami, a tymczasem powinniśmy bliżej przyjrzeć się naszym spiżarkom. Z pomocą przychodzą też statystyki – podczas szeroko zakrojonych badań w Niemczech, okazało się, że otyłe dzieci osiągają gorsze wyniki w nauce niż te, które nie mają problemów z nadmiarem kilogramów. Wyniki były szczególnie widoczne w przedmiotach ścisłych. Oczywiście nie można pominąć też faktu, że dzieciom otyłym jest w szkole po prostu trudniej przetrwać, więc przekłada się to na wyniki w nauce. Nie zakładam też, że dzieci z nadwagą gorzej się uczą – sama mam otyłą znajomą, która była najlepszą uczennicą w szkole. Jednak takie dzieci muszą naprawdę bardziej się starać i poświęcać na zapamiętywanie więcej czasu, niż szczupli. Cukier w diecie dziecka, to nie tylko słodycze. Przerażające jest to, że jedna porcja owoców jest w stanie zaspokoić dzienne zapotrzebowanie organizmu dziecka na cukier. A teraz policzcie, ile cukru dziś zjadły wasze dzieci. Założę się, że się nie doliczycie – pewnie nie wiecie, że syrop glukozowo-fruktozowy jest w zasadzie wszędzie, z keczupem i płatkami śniadaniowymi włącznie. Jeśli sądzicie, że wasze dziecko jest szczupłe, więc może dalej jeść tyle cukierków, ile chce (a raczej ile wy mu dacie), też się mylicie. U szczupłych problem jest tylko zamaskowany, bo wychodzi dopiero w badaniach wątrobowych czy przy sprawdzaniu poziomu glukozy. Cukier uzależnia – jak już zaczniemy, trudno przestać. Jest złodziejem – kradnie z organizmu wapń i witaminy z grupy B. Zatyka żyły tak samo jak zły cholesterol, bo gdy nasza wątroba nie ma już miejsca magazynować powstałego z syntezy cukrów glikogenu, wydala go do naszych tyłków i brzuchów, a potem do arterii. Są dowody, że niektóre choroby psychiczne są wynikiem tak naprawdę nietolerancji glukozy. Podobnie jest z ADD i ADHD, które są częstą reakcją na nadmiar cukru. Mogłabym tak wyliczać i wyliczać, bo i tak zrobicie z tym, co chcecie. Wasze dziecko – wasz wybór, ale założę się, że sami w dzieciństwie nie jedliście tyle słodyczy, co wasze dzieci. Może więc okazać się, że jesteście zdrowsi, niż one – czyli prawdopodobnie będziecie żyć dłużej od własnego syna lub córki. Może to was przekona, żeby zastanowić się jak ograniczyć cukier w diecie dziecka i zamiast jajka-niespodzianki kupić mu jabłko?.. Post Jak cukier wpływa na mózg dziecka? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Domowa depilacja światłem – efekty po kilku tygodniach stosowania Philips LUMEA Prestige

Lady Gugu

Domowa depilacja światłem – efekty po kilku tygodniach stosowania Philips LUMEA Prestige

Lady Gugu

Małżeństwo – koniec czy początek? Czy naprawdę warto brać ślub?

Mam pewną znajomą, która nic nie robi bez długiego zastanowienia. No i właśnie pewien pan, po jakimś czasie bycia z nią w związku, zaproponował znajomej ostatnio małżeństwo. Jako umysł praktyczny, zaczęła sobie spisywać argumenty „za i przeciw małżeństwu” (wiem, trochę to dziwne…) oraz rozsyłać zapytania do znajomych, w tym do mnie (wiem, jeszcze dziwniejsze). Tym samym, chcąc nie chcąc, musiałam się zastanowić nad tym, co koleżance spędza ostatnio sen z powiek: czyli czy warto brać ślub, po co i komu w ogóle potrzebne to całe małżeństwo. Z biologicznego punktu widzenia, nikomu. Natura tak nas zaprogramowała, że szukamy partnera pięknego, zdrowego i… odpowiednio pachnącego. Niekoniecznie perfumami, bo nikomu nie muszę chyba tłumaczyć, co to są feromony. Jak już spotkamy tego wymarzonego, to potem celem jest oczywiście przekazywanie genów. Na co tu komu papierek, umowa i świadkowie tego całego zamieszania? Otóż okazuje się, że społecznie każdy dąży do małżeństwa. Nie tylko do związków, które tylko początkowo dają wrażenie stabilizacji. Szczególnie kobiety potrzebują czegoś konkretnego, aby poczuć się w stu procentach bezpiecznie. Zobowiązanie, które na siebie przyjmują, nie jest tylko wobec siebie samej, ale również wobec społeczeństwa, rodziny, Boga. Panowie z kolei mają w sobie potrzebę sprawowania pieczy, choć wojujące feministki mówią, że są jak bluetooth – łączą się ze wszystkim, co jest w zasięgu… Naukowcy twierdzą, że ludzie w małżeństwach są o wiele szczęśliwsi niż w wolnych związkach, a już tym bardziej niż single. Nie mówiąc już, że niezamężni narażeni są na: choroby psychiczne, depresję, próby samobójcze, alkoholizm, czego prawdopodobieństwo zmniejsza się w przypadku osób w stałych związkach (choć wiemy, że nie znika zupełnie). Małżeństwo opłaca się również ekonomicznie, szczególnie na emeryturze: standard życia par małżeńskich w starszym wieku jest o wiele wyższy. Ale to trzeba dożyć późnych lat, a jaka jest na to szansa w dzisiejszym świecie, gdy mówi się o kryzysie małżeństwa oraz o tym, że co trzecia para decyduje się na rozwód? Tylko… czy rzeczywiście ten kryzys ma miejsce? Specjalista z fundacji „Rozwód? Poczekaj!” tłumaczy, że to klasyczne nadużycie statystyczne. Okazuje się, że faktycznie, 30% małżeństw się rozwodzi, ale tylko w stosunku do nowo zawartych związków w danym roku! W rzeczywistości zaledwie 73 pary postanawiają się rozejść na 10 tysięcy wszystkich – nowych i starych – małżeństw. Jeśli więc decyzja o rozwodzie podyktowana ma być usprawiedliwieniem, że nie będziesz wyrzutkiem, to przyjmij ten fakt do wiadomości – wcale nie rozpada się 30% małżeństw! No, ale chyba tylko moja znajoma myśli o potencjalnym rozwodzie na etapie planowania ślubu. Większość pań (rzadziej panów) sądzi, że małżeństwo to koniec ich drogi przez mękę i że od tej chwili będą mogli przestać się starać. A tu zamiast nagrody – zonk, jak u Zbigniewa Chajzera. Bo tu jednak trzeba się starać, i to nawet o wiele, wiele bardziej niż wcześniej. Ludzie chcą mieć wszystko pod kontrolą, stąd obawa o wchodzenie w związki małżeńskie. Bo jeśli nie mam papierka, w każdej chwili mogę się ewakuować i udawać, że wszystko poszło po mojej myśli i było to zaplanowane. Gorzej, jak w małżeństwie coś zgrzyta i trzeba przyznać się do porażki. Jeszcze gorzej, jak trzeba nad związkiem lub sobą popracować. Skoro żyjemy w epoce hedonizmu, to nikomu nie chce się starać; łudzimy się, że wszystko może przychodzić bez wysiłku, a jedynym zmartwieniem powinno być zarabianie pieniędzy. A ponieważ małżeństwo trwa wiele, wiele lat, to będzie trzeba włożyć w nie wiele, wiele wysiłku, aby się nie rozpadło. Stąd strach – o własną wygodę, o to, czy sił wystarczy. Strach przed porażką. Pewien psycholog powiedział, że zanim weźmiemy ślub, powinniśmy się udać wcześniej do psychoterapeuty, aby ocenił naszą gotowość. Może to przesada, ale coś w tym jest. Trzeba mianowicie znać swoje słabe i mocne strony, braki i niedociągnięcia, aby nie obarczać nimi partnera na starcie. Bo najgorzej jest, kiedy na wejściu oczekujemy czegoś od małżeństwa i od partnera, narzucając mu pewną rolę i schemat. A tymczasem partner może również czegoś żądać, czasem zupełnie przeciwnego… Najlepiej byłoby więc pozbyć się planu i płynąć z prądem, czasem tylko wiosłując, aby nie utonąć. Tak też poradziłam koleżance – wychodź za mąż, ale niczego nie oczekuj. Zobacz, co pokaże czas. Staraj się i gól nogi, a on niech zmienia skarpetki. I będzie fajnie. Bo małżeństwo to wspaniała przygoda, choć raczej z gatunku tych survivalowych – niebezpieczna, kusząca, ale jakże ekscytująca. Nie oszukujmy się – szalona namiętność i fajerwerki biologicznie mijają po około dwóch latach związku (dokładnie po 27 miesiącach). Lepiej spaść z wieżowca czy z jednego metra? No właśnie. Jeśli wychodzisz za mąż zaślepiona zakochaniem, otrzeźwienie przyjdzie szybko. Jeśli włożyłaś w związek więcej, niż tylko koronkowe majtki z pierwszej randki, to po ślubie będzie dobrze. Czy wspaniale? Może być, ale to już zależy tylko od was. Wniosek? Żeńcie się, nie tylko z sercem, ale i z głową. Małżeństwo nie jest dla leniwych, tchórzliwych i słabych. Nie dla tych, którzy myślą, że złapali Pana Boga za nogi. Bo to trochę jak praca, ale z gatunku tych, które lubisz. A nawet kochasz. Pękam z ciekawości, co mi powiecie na temat małżeństwa. Internet przyjmie wszystko, Ladygugu tym bardziej – można przecież pisać anonimowo… Post Małżeństwo – koniec czy początek? Czy naprawdę warto brać ślub? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Woda w diecie dziecka

Lady Gugu

Woda w diecie dziecka

Jak zrobić się na bóstwo nie wychodząc z domu? Mobilny salon kosmetyczny w Krakowie

Lady Gugu

Jak zrobić się na bóstwo nie wychodząc z domu? Mobilny salon kosmetyczny w Krakowie

Lady Gugu

Czy kobiecie potrzebne są własne pieniądze, skoro mąż zarabia?

Kiedyś zainteresował mnie temat małżeńskich kłótni (nie, żeby mnie dotyczył…). Nie wiedziałam wtedy tego, co teraz, a mianowicie, że aż 70% par kłóci się w Polsce o pieniądze! Wiadomo – kasy nigdy dość. Ale nie wierzę, że ci, którzy śpią na pieniądzach, nie kłócą się o nie – zdaje się, że wtedy dopiero zaczynają się poważne problemy. Małżeństwo to biznes – ty coś dajesz, ja daję. Zdarza się hossa i bessa, ale bilans i tak powinien wyjść na zero. Problem w tym, żeby nie wyszedł na minus i to właśnie przez to, gdy jedna osoba od lat nie zarobiła ani grosza. Kiedy kobieta nie pracuje, a – stosując nomenklaturę biznesową – generuje tylko koszty, to facet faktycznie ma prawo czuć się jak szef bezwartościowego pracownika. Jeśli jeszcze opiekuje się dziećmi, to dopóki robi to z oddaniem i dobrymi efektami, to dobrotliwy Pan Domu stara się nie dostrzegać problemu. Gorzej, jeśli dzieci zaczynają iść własną drogą, a kobieta nadal jest tylko obciążeniem, bo przecież samo prowadzenie domu bez trójki dzieci uwieszonych u nogi nie jest dla Pana Domu żadną pracą. Wtedy zaczyna się jazda bez trzymanki. Wiadomo – nikt nie lubi iść przez życie z kulą u nogi (chyba, że bracia Dalton z bajki „Lucky Luke”). Dlatego namawiam wszystkie panie: nie dajcie się wpędzić w sytuację, kiedy poczujecie się jak krowa, której trzeba dawać siana, a która już nie daje mleka. Jak to zrobić? Cóż, można regularnie rodzić kolejnych potomków aby mieć alibi na nie zarabianie pieniędzy. To jednak sprawdza się jedynie do około 40-tego roku życia (choć – jak pokazuje przykład pewnej aktorki – to do 65 roku…). Lepiej jednak wcześniej zadbać, aby nie czuć się jak piąte koło u wozu i oprócz kosztów generować także przychód. Bo sukcesy dzieci na olimpiadach są wprawdzie jakimś efektem naszej pracy jako matek, ale lepiej, gdyby Pan Domu miał namacalny dowód w postaci kilku złotych pochodzących od kobiety. Czy kilka złotych wystarczy? Czy trzeba zbliżyć się do mężowskiej średniej? Otóż nie. Jak pokazują wyniki badań i rozmów z psychologami, panom wystarczy, aby panie przynosiły do domu cokolwiek. Po co, skoro męża nie ma całymi dniami i kasy na wspólnym koncie w bród? Okazuje się, że chodzi o szacunek. Żaden mężczyzna nie będzie poważał i pożądał kobiety, która jest niesamodzielna. Zamiast heroiny rodem z romansów, widzi w takiej jedynie dziecko, które trzeba prowadzić za rękę i wydzielać kieszonkowe. Niektórzy to lubią i jeśli jesteście takim małżeństwem, to naprawdę jesteście szczęściarzami. Większość jednak małżeństw, w których rozkład finansowych dochodów przedstawia się w systemie zero-jedynkowym (on oczywiście 1, ty 0), kłóci się o pieniądze aż wióry lecą. Jeśli kiedykolwiek Wasz Pan wypomniał ci piętnastą par butów, to wiesz, o co chodzi. Jeśli kupisz je za własne pieniądze, słowa: „Po co ci to?” utkną mu w gardle, gdy usłyszy: „Zarobiłam, to kupiłam”. Jeśli zaczniesz zarabiać jakiekolwiek pieniądze, nawet wyprzedając swoją kolekcję butów retro, zyskasz nie tylko szacunek męża. Odzyskasz również ten do siebie – nie wierzę bowiem, że można na dłuższą metę dobrze się czuć jako utrzymanka. Dopóki dzieci małe i nie ma innej możliwości, a pracy w domu tylko przybywa zamiast ubywać, to jeszcze jakoś się to toczy. Ale za kilka lat, gdy sytuacja na domowym froncie się uspokoi i z wojny zaczepnej zamieni się w okres pokoju, z czym zostaniesz? Ze starymi ubrankami dziecka i latami, których wprawdzie nie zmarnowałaś, bo wychowanie dało efekty, ale których nie da się nadrobić jeśli chodzi o stracone okazje do zarobienia pieniędzy. Dlatego tak ogromnym szacunkiem darzę kobiety, które zaczynają własny biznes już teraz, gdy noszą dziecko w brzuchu. Wiedzą, że jeśli utkną w domu, pieluchach i szkolnych tornistrach, to już po nich. Jeszcze większym szacunkiem darzę te, które po latach wracają do zawodu albo nawet zyskują nowy. Ale jest to okupione ogromnym wysiłkiem i wieloma niepowodzeniami – o wiele łatwiej byłoby zadbać o to nieco wcześniej, czyż nie? Sama borykałam się z tym problemem, kiedy byłam w ciąży. Sama myśl o tym, że mogłabym stać się drogą bo drogą, ale jednak utrzymanką, powodowała u mnie dodatkowy energetyczny kop, żeby zmobilizować się do działania. Efektem jest miejsce, gdzie teraz jesteście – czyli ten blog. Jak zwykle na koniec do czegoś was namawiam: nie dajcie sprowadzić się do roli podrzędnej w waszym domu. Nie oszukujmy się: większość panów nie wie, ile godzin dziennie kobieta przeznacza na prace domowe i że gdyby zarabiały 10 zł na godzinę, byłyby już dziś posiadaczkami futra z norek. Nie zostańcie na stare lata z niczym – bez własnoręcznie zarobionych pieniędzy oraz bez szacunku do siebie samej… co chyba boli jeszcze bardziej niż fakt zostania na lodzie, gdy mąż opuści ten świat (albo nas…). Post Czy kobiecie potrzebne są własne pieniądze, skoro mąż zarabia? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Tego tu jeszcze nie było

Lady Gugu

Tego tu jeszcze nie było

Lady Gugu

Spuszczona z łańcucha, czyli co porabia matka na wychodnym

Niektóre matki mówią, że szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko. Niestety – nie wszystkie. Niektóre twierdzą, że stuprocentowe poświęcenie jest wpisane w naturę matek i …zaszywają się w domu na długie lata. Takie mamy mają nieustanne poczucie obowiązku, misji i… wieczne wyrzuty sumienia. Szczególnie dotyczy to chwil traumatycznych w życiu każdej takiej mamy; chwil, na myśl o których oblewają ją zimne poty. Do jednych z nich należy moment, kiedy po urodzeniu dziecka trzeba w końcu wyjść na imprezę. Ja tam jestem sprytna i pod pretekstem robienia badań terenowych robię sobie wychodne. I stwierdziłam, że najlepsze miejsca w knajpie – czyli te przy drzwiach, kiedy każdy przystojniak ociera się o ciebie przechodząc, zajmują właśnie te ogłuszone wszechobecna muzyką i oślepione światłami stroboskopów wystraszone panie. Jako że ich wizja macierzyństwa oparta jest na modelu z „Domku na prerii”, każde wyjście z domu traktują jak zdradę rodzinnych wartości. Niektóre już teraz myślą, że trzeba się będzie z tego wyspowiadać. Okupują najlepsze miejsce z jednego ważnego powodu: w każdej chwili mogą czmychnąć, nie narażając się na zbyt długie tłumaczenia. Ewentualnie wychodzą pod pretekstem zadzwonienia, ale już nigdy nie wracają. Wyszłyby pod pretekstem zapalenia, ale nawet nie przyjdzie im do głowy, że matka może palić. Taka mama z własnej woli nie wyjdzie z domu, chyba, że nadszedł TEN czas i trzeba zacząć śledzić syna na randkach (wiecie, jak mama Pawełka w „Wojnie Domowej”). Jak już się zgodzi, to postawi mnóstwo warunków: a musi być blisko domu; a tylko na godzinkę; a czy będzie ktoś dzieciaty. Przychodzi spóźniona, bo za długo sterczy nad dziecięcym łóżeczkiem z pożegnaniem, jakby szła na szafot. Ale ona głowy nie traci, nie! Żadna przyzwoita matka nie weźmie do ust alkoholu! Jak już się pojawi na imprezie, to rozpoznasz ją błyskawicznie: rozgląda się nerwowo i zachowuje jak wiewiór z „Epoki lodowcowej”. Ale nie szuka żadnych orzeszków, przeciwnie: wszelkie oznaki męskiej uwagi przyjmuje z niedowierzaniem i myśli, że pan zapomniał z domu okularów. Nie sposób się z nią nudzić: jest specjalistką od tematów ogólnoludzkich – od aktualnej sytuacji w służbie zdrowia do trendów z Mediolanu. Oczywiście swoją wiedzę czerpie od Wellman i Prokopa, ale nikt jej o to nie pyta. Najczęściej jednak dopada kogoś i zaczyna pokazywać na telefonie nieskończone zdjęcia swoich pociech – najlepiej z okresu noworodkowego, gdzie wszystkie dzieci wyglądają dokładnie tak samo. Pół biedy, jak trafi na tak samo zapaloną mamę i przez cały wieczór wymieniają się uwagami o kupkach i radami, jak najlepiej odciągać katar. Gorzej, jak w towarzystwie sami single albo bezdzietni. Ale mama nie zamierza zostawić ich ze zdjęciami w spokoju: przeciwnie, uderza ze zdwojoną siłą, a wszystko po to, żeby mieć spokój z zaproszeniami na rok. Mogłaby oczywiście się upić i mieć spokój na dwa lata, ale jak już wiemy, żadna matka nie tyka alkoholu. Chyba że bezalkoholowego. Drugie panie to już typ znacznie rzadziej spotykany, ale to tylko kwestia tego, że potrafi się maskować niczym kameleon (po rocznej przerwie w wykonywaniu makijażu zresztą bardzo go przypomina). One nie tylko udają, że nie chcą wychodzić (to przed mężem), ale też udają, że się świetnie bawią (przed znajomymi). Jest to oczywiście sprzeczność, ale wynika z różnic między wyobrażeniami a rzeczywistością – zapomniały, że imprezowanie to tak naprawdę ciężka praca. Decyzja o wyjściu z domu zapada dość wcześnie, bo już w okolicach pierwszych urodzin dziecka. Taka mama planowanie zaczyna od doboru odpowiedniej, błyszczącej, niemożliwie ciasnej bielizny… modelującej. Niby umawia się jak najdalej od domu, że niby nie zamierza wracać po pierwszym telefonie od męża, ale zawczasu sprawdza, czy w knajpie jest zasięg , a w pobliżu postój taksówek. Podczas imprezy nie można oderwać jej ręki od butelki, ale gdyby zbadać ją alkomatem, to wynik wynosiłby okrągłe zero. Bo ona jest mistrzem kamuflażu – polewa, ile wlezie, zabawia, jest mistrzem ceremonii, wodzirejem i weselnym drużbą, ale sama nie pije. Chce za to szybko upić wszystkich wokół, żeby ewakuować się do domu (czytaj: do dziecka). Dla pozoru tańczy czasem z nieznajomymi, ale wcześniej upewnia się, że nie mają obrączki – wie przecież, co to rodzina i nie chce nikomu zabierać ojca. Rozprawia głośno o przewadze słoika z niedopałkami na balkonie nad słoiczkami dla dzieci. Tłumaczy się z karmienia, że dopóki ma jeszcze między piersiami medalik, a nie pępek (chętnym proponuje sprawdzić), to karmi. Jest mistrzem sprowadzania rozmowy na dawne czasy, minione imprezy , szkolne lata czy opowiadaniu sprośnych dowcipów – wszystko po to, żeby nikt nie zapytał ją o macierzyństwo, bo wtedy murowany potok łez związanych z tęsknotą. Zdradza ją jednak to, że zdrabnia wszystkie wypowiadane słowa, więc znajomi tłumaczą jej zachowanie mechanizmami wyparcia albo depresją poporodową. Tak czy owak, podobnie jak w przypadku pierwszym, również ta matka ma spokój na okrągły rok. Oczywiście są różne odcienie szarości – od czerni do białości. Spomiędzy tych dwóch typów, które łączy jedno wielkie poczucie winy, że zmarnowały właśnie trzy godziny z życia swojego dziecka, można wyróżnić jednostki wyjątkowe. Takie, które nie robią szopki z tego, iż są matkami, nie mając przy tym poczucia misji. Które korzystają z życia, bo wiedzą, że urodzenie dziecka przypadło na ich najlepsze lata i że wszystko da się pogodzić. I takie, które nie chcą na starość w odpowiedzi na :”Ja ci młodość poświęciłam!” usłyszeć: „A czy ja cię o to prosiłam?”. Byłam matką typu 1., potem 2…. Teraz jestem sobą i nigdy nie czułam się tak dobrze. Matki: gólcie nogi, depilujcie brwi, wciągajcie majty a la Bridget – wychodźcie czasem z domu! Życie jest krótkie, a ja nie wierzę w reinkarnację. A wy? Post Spuszczona z łańcucha, czyli co porabia matka na wychodnym pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

3 sposoby na pięknie opaloną skórę przez cały rok

Lady Gugu

3 sposoby na pięknie opaloną skórę przez cały rok

Lady Gugu

Nadzieja – jedyne, czego nie można zabić…

Mówi się, że żadne dziecko nie jest takie samo, jak inne. A ja myślę, że jedyną rzeczą, która odróżnia dzieci od siebie jest to, że niektóre mają szczęście, a inne pecha. Jedne są zdrowe, a innym ktoś spłatał figla i kazał wędrować z plecakiem pełnym kamieni. Do tych innych zalicza się Tynka. Ciężar, jaki w sobie nosi, pod mikroskopem układa się w przepiękne, filoetowo-różowe fraktale. Można by się zachwycić, gdyby nie fakt, że to neuroblastoma – potworny, podstępny nowotwór, który przytrafia się w zasadzie tylko dzieciom. I teraz ten pech przytrafił się właśnie Tynce, choć o prawdziwym braku szczęścia mogą mówić właściwie jej rodzice. Tynka miałaby dziś dwuletniego brata, który tuliłby ją, gdy ta ze wstrętem odwraca się od wenflonów. Niestety, brata już nie ma. Tulą rodzice – mocno, bo musi wystarczyć na tyle, żeby miała siłę znosić kolejne godziny naświetlań, terapii, zastrzyków. Przydałaby się do tulenia dodatkowa para rąk, nawet dwuletnich… U Tynki wykryto chorobę, gdy nowotwór miał około 9 centymetrów. Miała wtedy 3 lata, a od diagnozy minął zaledwie rok. Być może wyszła już z neuroblastomą z brzucha mamy. Kto by się spodziewał, że w jej brzuszku czai się coś, czego boją się nawet sami lekarze? Choćby nie wiem, jak się buntować na logikę świata, na który dzieci przychodzą z dodatkowym balastem, to nic poza walką z nim nie można zrobić. Więc oni walczą. O ostatnią nerkę córki. O jej wątrobę. I o pieniądze. Tynka to wojownik, prawdziwy Herkules, bo znosi chorobę z niewiarygodną siłą. Jej mama nie ma pojęcia, skąd w niej tyle mocy i woli życia. Sama też jeszcze ma jej trochę w zapasie, choć 4 miesiące czekania na wyniki badań decydujących o kwalifikacji do kuracji w Polsce wyczerpały jej siły. Ale nadzieja umiera ostatnia – choć rodzicom Tynki podcięto skrzydła, to wciąż potrafią nimi poruszać. I poruszają – również niebo i ziemię, żeby znaleźć środki na wysłanie Tynki do Włoch, gdzie terapia byłaby możliwa, bo przepisy są mniej restrykcyjne. Wszyscy lubią patrzeć, jak ich dziecko się zmienia. I Tynka też się zmieniła – z pogodnego, otwartego malucha stała się wystraszonym kłębkiem nerwów, kulącym się w sobie na widok białego fartucha. Ale można to jeszcze zmienić – znowu będzie mogła się śmiać, krzyczeć, wykłócać się z rodzicami i nie odrabiać lekcji. Jest szansa, ale sami nie dadzą rady. Wiem, że gdy trzeba było dobudować połowę serduszka Zuzi, pomogliście. Operacja była możliwa tylko dzięki wam. Nie mam pojęcia, skąd czerpią siły rodzice Tynki. Znam ich, choć ostatnio unikam. Ja tak słaba, że nie mogę spojrzeć im prosto w oczy bez wyrzutów sumienia i w której nie mają żadnego oparcia, nie mam prawa stawać naprzeciw tytanów. Jedyne, co mogę zrobić, to opisać wam ich historię i pozwolić zdecydować: skoro trzymacie w ręku życie Tynki, to wypuścicie je jak niepotrzebny balon czy pomożecie trzymać kurczowo sznurek?.. Post Nadzieja – jedyne, czego nie można zabić… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Śledzisz mnie?

Lady Gugu

Śledzisz mnie?