Kosmetyki naturalne. Jak zrobić mydło glicerynowe dla dzieci (z niespodzianką)?

Lady Gugu

Kosmetyki naturalne. Jak zrobić mydło glicerynowe dla dzieci (z niespodzianką)?

Pomysł na śniadanie – puszysty omlet z płatkami owsianymi

Lady Gugu

Pomysł na śniadanie – puszysty omlet z płatkami owsianymi

Lady Gugu

Czym zastąpić cukier? 6 zdrowych zamienników cukru

Nie wszyscy są przekonani o tym, że cukier szkodzi. Pod moim tekstem znajdziecie na to dowody w postaci komentarzy: Jak cukier wpływa na mózg dziecka? Ja jestem jednak uparta i wprawdzie nie unikam cukru jak ognia, ale staram się go ograniczać. Spróbujcie jednak wytłumaczyć 4-latce, że niesłodki budyń jest równie dobry, to wkrótce skończycie z miską na głowie zlizując ten budyń z włosów. Jednak słodki smak nie zawsze musi oznaczać białe kryształki w środku w postaci cukru rafinowanego, który zakwasza organizm, powoduje otyłość, grzybice czy rozdrażnienie. A tu przychodzą mi z rozwiązaniem zdrowe zamienniki cukru. Oto kilka moich propozycji, czym zastąpić cukier: Ksylitol    Nazwa brzmi chemicznie, ale bez obaw – to cukier pochodzący z brzozy, czyli cukier brzozowy, w 100% naturalny. Można powiedzieć, że w organizmie działa dokładnie odwrotnie niż cukier. Zamiast osłabiać odporność – wzmacnia ją. Zamiast powodować starzenie organizmu – działa antyrodnikowo. Zamiast wypłukiwać wapń – poprawia jego przyswajalność. Nie zakwasza, ale sprzyja odczynowi zasadowemu w organizmie. Jest słodki jak biały cukier, a dostarcza ponad 40% mniej kalorii. Nie powoduje nagłego wyrzytu insuliny. Działa antybakteryjnie, więc chronione są nasze zęby (w przeciwieństwie do cukru, z którym szkliwo nie ma szans). Jest tu jednak jedno „ale”: nie możemy go zjeść więcej, niż 3 łyżeczki dziennie, bo może to skończyć się biegunką. Szczególnie ostrożnym trzeba być podając ksylitol dzieciom. Kupisz go w sklepach zielarskich, hipermarketach a nawet drogeriach (np. w Rossmannie). Stewia Sproszkowana wersja rośliny z Paragwaju szturmem wdziera się na salony. Bardzo słodka (300 razy słodsza niż cukier!), ale uwierzycie, że uznawana jest za zupełnie bezkaloryczną? A to dlatego, że trawi się dopiero w jelicie grubym, z czym bez trudu radzą sobie od razu bakterie jelitowe. Można używać jej również do pieczenia ciast, bo jest odporna na wysokie temperatury. Dostarcza organizmowi wielu witamin (np. z grupy B) oraz mikroelementów (magnez, potas, chrom, żelazo, selen). Syrop klonowy Jedna z niewielu rzeczy, które przywieźliśmy z Florydy. Wiadomo, że obok Kanady, USA jest ojczyzną syropu klonowego. Cechuje się on nieporównywaną słodyczą i charakterystycznym smakiem, a do tego ma aż 34 dobroczynne substancje, korzystnie wpływające na nasze zdrowie. Jest źródłem antyoksydantów, witaminy B czy cynku. Owszem, zawiera cukier, ale udowodniono, że nie tylko nie powoduje on wyrzutu insuliny z trzustki, ale wręcz reguluje jej działanie, co docenią chorzy na cukrzycę. Ale uwaga: musicie poszukać naturalnego, organicznego produktu (co nie jest takie trudne, bo większość supermarketów ma półkę z ekologicznymi produktami), bo jak sama nazwa wskazuje, syrop klonowy pochodzi z klonu i żadne sztuczne dodatki nie są mu potrzebne… Lukrecja Bardzo częsty składnik produktów spożywczych, np. herbat owocowych. Pochodzi z korzenia lukrecji, więc jest w 100% naturalna. Można sporządzać z niej odwary lub wyciągi z korzenia samodzielnie w domu i będą one miały bardzo słodki smak. Jest to jednak czasochłonne. Lukrecja może dać również szereg niepokojących objawów: biegunki, podwyższone ciśnienie, przeczyszcza. Wchodzi także w interakcje z różnymi lekami czy ziołami (np. naparstnicą). Ma szereg dobroczynnych właściwości (pomaga walczyć z infekcjami gardła, dróg oddechowych czy problemach żołądkowych), ale dla mnie osobiście jest zbyt kłopotliwa. Syrop z agawy Pochodzi z meksykańskiej rośliny i owszem, zawiera cukier prosty, ale nie sacharozę ani glukozę, tylko fruktozę (czyli to co wszystkie owoce). Fruktoza natomiast trawi się zupełnie inaczej, niż pozostałe cukrowe „złe siostry” i nie powoduje wyrzutu insuliny z trzustki. Zaletą syropu z agawy jest zawartość popularnej ostatnio inuliny, który działa dobroczynnie na nasz układ trawienny. Jest świetnym zdrowym zamiennikiem cukrów i ma aż czterokrotnie niższy indeks glikemiczny niż miód (czyli nie powoduje takiego skoku cukru we krwi). Miód Uwielbiam jego smak, konsystencję i kolor, ale celowo umieściłam go na końcu. Jak pisałam tutaj: Jak cię pszczelarz nabija w butelkę, w ponad 80% składa się z cukrów i niestety są to cukry proste: fruktoza i glukoza. Na szczęście działanie tej ostatniej niwelowane jest nieco przez pewne składniki, których w miodzie bez liku. Można nim słodzić w zasadzie wszystko, ale pamiętać trzeba, że miód traci swoje dobroczynne właściwości w wysokich temperaturach, szczególnie, kiedy jest im poddawany dość długo (np. podczas pieczenia ciasta). Post Czym zastąpić cukier? 6 zdrowych zamienników cukru pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Najpiękniejsza pościel dla dzieci

Lady Gugu

Najpiękniejsza pościel dla dzieci

Lady Gugu

Najlepsze komedie romantyczne

No i jest – zima… Co można robić wieczorami, gdy silnik twojego samochodu odmówi współpracy w podróży do galerii, a z igraszek nici, bo sopel zwisa z nosa? Oczywiście na ratunek przychodzi coś, co każdemu spędza sen z powiek, tylko z różnych powodów… … komedie romantyczne Jedni je uwielbiają, drudzy nienawidzą, ale na pewno nie można przejść obok nich obojętnie. Sama mam sztywny kanon romantycznych komedii na zimowe wieczory, które rozgrzeją atmosferę albo – z drugiej strony – oziębią zapędy rozgrzanego męża, któremu nawet sopel nie przeszkadza. „To właśnie miłość” Nie wiem, dlaczego telewizja co rak puszcza „Kevina” i „Szklaną pułapkę”, skoro nie ma cieplejszego zimowego filmu niż ta brytyjska komedia. Z drugiej strony, nie wiem do końca, czy to na pewno komedia: nieszczęśliwie zakochany w mężatce przystojniak, zdradzona żona, depresyjny, podstarzały piosenkarz (bezkonkurencyjny Bill Nighy!)… To chyba składowe dramatu, ale jednak śmiejemy się na tym filmie, i płaczemy, i znowu śmiejemy. Ktoś obserwując nas z boku może mieć wrażenie, że mamy rozdwojenie jaźni… Rozgrzewamy się słoneczną Portugalią, wychładzamy bożonarodzeniowym Londynem. Zachwycamy Liamem Neesonem i Colinem Firthem. Jedynym minusem tego filmu jest to, że wasz mąż płacze na nim jeszcze więcej niż wy, co przeszkadza wam w kontemplowaniu urody Hugh Granta. „50 pierwszych randek” To film nie tylko dla tych, którzy randki mają już za sobą i marzą, aby facet codziennie ich czymś zaskakiwał. Dla bohaterki tego filmu (urocza jak zwykle Drew Barrymore) każdy dzień to zupełnie nowy rozdział, bo w wyniku wypadku cierpi na syndrom braku pamięci. Niby jej współczujemy, ale i zazdrościmy – w końcu jej partnerem jest Adam Sandler, któremu pomysłów nigdy nie brakuje i nudzić się przy nim nie będzie. Oglądam ten film zimą i wzdycham do pól pełnych ananasów, do oceanu rozświetlonego światłem księżyca, do hawajskiego słońca opromieniającego ich twarze… Gdy zdaję sobie sprawę, że wzdycham w sumie do tandety, film się kończy, a ja jestem rozgrzana jak jajko wrzucone na pustynny kamień. „Wesele w Sorrento” Nigdy nie byłam we Włoszech, ale jeśli pojadę, to właśnie do Sorrento. No, wiem, że George Clooney już dawno nie kręci tam tego filmu, ale może pozostał gdzieś po nim chociaż zapach?.. Ta komedia nie jest prosto skonstruowaną historyjką, bo zaskoczeń jest niemało, a jedno… naprawdę spore. Błyskotliwy scenariusz nie mógł wyjść spod ręki Amerykanów i faktycznie – reżyserką jest Dunka. Poza tym postaci zanurzone we włoskich gajach oliwnych, nurkujące w kryształowych wodach, nie są skonstruowane na zasadzie „zero-jedynkowej”, ale mają swoje grzeszki i tajemnice. Jak to zwykle bywa, dzień wesela staje się tu zarzewiem do wszczęcia wojen, wyciągnięcia najbrudniejszych sekretów, ale i dobrej zabawy. Ci, co lubią wiejskie wesela z obowiązkową bójką sztachetami, której powodu nigdy nikt nie zna, wiedzą, o czym mówię. Ten film wciągnie was nie tylko w fabułę, ale również w portale turystyczne – od razu zaczniecie szukać „last-minute” do Włoch. „Tamara i mężczyźni” Film, którego akcja dzieje się na brytyjskiej prowincji, więc spodziewajcie się oczywiście łąk, krów i farmy. Ale spomiędzy kur i gęsi co chwilę pojawia się jakaś postać, którą mogę określić jedynie jako „niebanalna”. Jako że nie lubię kryształowych charakterów, to świetnie mi się ten film ogląda. Tutaj każdy coś przeskrobał, a mimo tego wszyscy wychodzą z patowej sytuacji obronną ręką. I można nawet powiedzieć, że to komedia romantyczna, skoro ktoś w końcu szczęśliwie się zakochuje. Przy tym filmie zapominam, że za oknem mamy pełnię zimy, ale z drugiej strony cieszę się, że słońce nie dogrzewa mi do głowy tak, jak tym bohaterom. Upał bowiem jest tu powodem samych problemów. Jakich? Podobnie – nie zdradzę. Przy czym słowo „zdradzę” jest kluczem do fabuły… „Odrobina nieba” Film, w którym ciągle świeci słońce, drzewa są zielone a ludzie uśmiechnięci. Niby nuda, ale co ciekawe, w tym samym stopniu, co o miłości, „Odrobina nieba” opowiada o śmierci i umieraniu. To w przypadku pięknej, młodej kobiety nie powinno mieć optymistycznego wymiaru, a jednak w tym filmie ma. Nie spodziewajcie się niczego innego niż we wszystkich komediach romantycznych, choć film wyróżnia się pozytywną energią i szukaniem plusów tam, gdzie ich nie ma… czego jak zwykle wszystkim życzę. I dla nieprzekonanych: w roli głównej najbardziej uroczy wieczny chłopiec światowego kina – Gabriel Garcia Bernal. Samo jego pojawienie się na ekranie to jak powiew Meksyku – aż mrużymy oczy, bo tak razi blask bijący od tego aktora. A wy, jakie macie pomysły na najlepsze komedie romantyczne na zimowe wieczory, które rozgrzeją was przy minusowych temperaturach? A może wolicie horrory? Post Najlepsze komedie romantyczne pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Pomysł na obiad – zupa pomidorowa inna niż zwykle

Lady Gugu

Pomysł na obiad – zupa pomidorowa inna niż zwykle

Lady Gugu

Szczepić czy nie szczepić – oto jest pytanie. Skąd bierze się lęk przed szczepieniami?

Jest taki czas, kiedy nawet najbardziej odważna matka drży jak osika na wietrze, a ojciec ze zdenerwowania gryzie pazury. To dzień szczepienia ich dziecka. Wokół nich narosło w Polsce wiele mitów, a ja obserwuję ostatnio medialną wojnę pomiędzy zwolennikami szczepień a ich przeciwnikami. Szczepić czy nie szczepić? Skąd bierze się lęk przed szczepieniami? Ja szczepię, ale wcale nie przychodzi mi to łatwo. Wiecie, że jestem z zasady nie tyle eco, co raczej świadomą matką. Nie robię z żołądka śmietnika, nie noszę ubrań zrobionych z plastiku, nie daję dziecku zabawek z BPA . Pozwalam jednak wprowadzić do jego organizmu obce DNA, związki rtęci, aluminium i Bóg wie, co jeszcze. Dobrowolnie, choć teoretycznie w Polsce istnieje przymus szczepień. Teoretycznie, bo nikt nie jest w stanie tego wyegzekwować. Szczepionia = autyzm? Skąd wziął się lęk przed szczepieniami? Najwięcej szkody w kreowaniu strachu przed nimi wyrządził niejaki doktor Wakefield, którego w sumie nie powinniśmy nawet już nazywać lekarzem, bo dożywotnie zostało mu odebrane prawo do wykonywania zawodu. Kilkanaście lat temu przedstawił niezbite dowody na to, że szczepionka MMR (odra, świnka, różyczka) jest bezpośrednim powodem autyzmu i choroby Crohna. Swoje rewelacje oparł na badaniu 12 dzieci (tak, tylko tuzina), u których dowiódł (według niego) bezpośredniego związku pomiędzy zachorowaniem na autyzm a podaniem tej szczepionki. W niedługim czasie okazało się, że: badania były sfabrykowane, wyniki naciągane, tezy niepoparte dowodami, dokumentacja nierzetelna. Lekarzem powodowała chęć zdobycia nagrody Nobla oraz… pieniądze, które zarabiał na firmach badawczych oraz które otrzymywał od lobby anty-szczepionkowego. Co z tego, że wykluczono go z zawodu, skoro nieważne: czy ciebie okradli czy ty ukradłeś, jesteś zamieszany w kradzież. Ludzie bowiem zapamiętali chwytliwe hasło, iż szczepionki powodują autyzm i tak zostało do dziś, choć teza ta jest całkowicie wyssana z palca. Tymczasem autyzm (oprócz niektórych jego form) bywa często diagnozowany dopiero w okolicach 15-18 miesiąca życia, czyli mniej więcej wtedy, gdy podawana jest szczepionka MMR. Jest to zatem smutny zbieg okoliczności. Istnieje wielu rodziców, którzy podają dowody na to, że szczepionka wywołała autyzm. Media tylko czekają na takie rewelacje i korzystają – w praktyce dziennikarskiej nazywa się to pompowaniem balonu. Ludzie nie pozostają nieczuli na dowody dziecięcego nieszczęścia, bo zdjęcia, dowody działają na emocjonalną stronę człowieka, a nie na rozumowe postrzeganie. Profesor Vetulani zwraca uwagę, że ludzie zawsze w pierwszej kolejności odbierają informację emocjonalnie, dopiero potem przychodzi racjonalizacja. Każdy ruch – szczepionkowy czy anty-szczepionkowy – ma w Polsce swoje lobby. Jedna opcja znieważa przymus stawiany na nas przez NFZ, a inna ośmiesza eco-podejście rodziców, obawiających się o zdrowie własnych dzieci . W Internecie znajdziecie i jedynych, i drugich. Nic dziwnego, że narasta strach, bo rodzice zwyczajnie nie wiedzą, co robić i kogo słuchać. A wystarczy zestawić z własnym dzieciństwem. Nas szczepiono na potęgę, choć niekoniecznie na różyczkę i świnkę. Nikt nie myślał o żadnej rtęci w szczepionkach, choć wtedy nie było jeszcze dowodu na nieszkodliwość takiej ilości, jaką do nich dodają. Teraz świadomość jest większa, ale paradoksalnie to chyba ona rodzi strach. Ilość rtęci naprawdę jest znikoma (chyba nawet więcej ma puszka tuńczyka…), ale i tak oczyma wyobraźni widzimy, jak nasze dziecko wypija zawartość termometru. Dania w 1990 roku zakazała szczepionek ze związkami rtęci. I co? Od roku 1991 notuje się coraz więcej przypadków autyzmu? Powód? Lepsza diagnostyka, bardziej czujni rodzice, lepsi specjaliści, większa świadomość. Jaki tu związek ze szczepionką? Kalendarz szczepień Szczepienia były, są i będą frustrujące dla rodziców, ale jeśli przygotujemy się do nich, można jakoś przeżyć bez valium. Znajdźmy zaufanego lekarza – nie takiego, który szczepi mimo lekkiej gorączki, bo to nie jest przeciwwskazaniem według NFZ-u. Takiego, który zna nasze dziecko i wie, że szczepionka 6w1 oraz „na pneumokoki” za jednym razem to może być jednak za dużo. Na kilka dni przed szczepieniem obserwujmy nasze dziecko, czy nie zdradza symptomów choroby – żaden lekarz nie jest w stanie w 3 minuty ocenić stanu naszego dziecka tak, jak my sami. Jeśli cokolwiek, nawet bzdura, nas zaniepokoi – przełóżmy szczepienie. Niebo od tego się nie zawali. Kalendarz szczepień się zmienia, a szczepionka i tak i tak będzie działała. Mimo że jestem człowiekiem w miarę odważnym, w kontakcie ze szczepieniem głupieję i blednę. Przyczyną jest brak wiedzy – wszczepią dziecku ten autyzm dziś czy nie? Szukajmy informacji, ale rzetelnych – nie na forach internetowych, gdzie połowa kont jest fałszywa, założona przez producentów szczepionek, a druga połowa złożona jest z rodziców dzieci, u których stwierdzono NOP. Tych, u których szczepienie przeszło bez echa, jakoś nie słychać – bo czym tu się chwalić w Internecie? Słuchajmy intuicji. Przyglądajmy się naszym dzieciom – większość chorób daje symptomy wcześniej, a zrzucanie winy na szczepionkę to tylko usprawiedliwianie naszej ignorancji. I bójmy się – mamy do tego prawo, ale niech ten strach nie wiąże nam rąk. Ale naprawdę odra, będąca 8. w kolejności przyczyną śmierci na świecie, wraca. Naprawdę pneumokoki zabijają w dwa dni. Naprawdę przez rotawirusy można znaleźć się w szpitalu. Naprawdę świnka powoduje u nastolatków bezpłodność, a twój syn może będzie chciał mieć dzieci. Naprawdę różyczka jest niebezpieczna dla kobiety w ciąży, a zakładam, że moja córka może kiedyś w nią zajść. Niezgoda na szczepienie to nowa moda, która jak każda przeminie. Choroby jednak pozostają i czają się, żeby zaatakować – jak w Kanadzie, gdzie w styczniu 2015 wybuchła epidemia odry i zakazano przychodzenia niezaszczepionych dzieci do szkoły. To fakty. Zrób w nimi, co chcesz. Ja szczepię, choć ze strachu trzęsą mi się ręce tak, że pielęgniarka każe wziąć na kolana Lenkę mężowi… Post Szczepić czy nie szczepić – oto jest pytanie. Skąd bierze się lęk przed szczepieniami? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Polski Horror Show, czyli dlaczego kocham Walentynki

Przed nami najgorszy dzień w roku. Już teraz, w lutym, jestem przekonana, że gorszego nie będzie. Zeszłoroczne wspomnienia do tej pory wywołują u mnie dreszcze. Walentynki… …dzień, który spędziłam poza domem. Coś mnie podkusiło i wybrałam się tego dnia na miasto. Idę sobie spokojnie, a tu zza rogu wypada jakiś gość. Biegnie, pędzi, włos rozwiany, poły płaszcza powiewają na wietrze, okulary zaparowane. No leci ewidentnie do mnie! Rany boskie, myślę, czy to ukryta kamera czy zaczynam mieć początki demencji? Może to jednak mój mąż?.. Ale nie. Staję jak wryta, nie wiem, uciekać czy go łapać. Facet już, już prawie mnie dopada, gdy z drugiej strony coś mnie trąca i prawie ryję nosem w bruk. Dzięki temu uniknęłam zderzenia z gościem, ale nie z brukiem. Zbieram więc zęby z chodnika i kątem oka widzę, że tym czymś, co mnie potrąciło, była baba. Facet nie leciał do mnie, ale do baby, a baba leciała do faceta. Ja z kolei leciałam na glebę. Baba czymś ostrym, co trzyma w ręce, zadziera mi rajstopy. Patrzę, czy to maczeta czy parasolka. Mylę się – to róża. Bardzo czerwona i bardzo długa. Baba i facet odchodzą szybciej niż ja dostrzegam rozmiar szkód – potargane rajstopy i brudny płaszcz. Róża ciągnie się za babą, łodyga trze o bruk, prawie słyszę zgrzytanie. A nie, to ja zgrzytam – zębami, ze złości. Polski Horror Show, czyli dlaczego kocham Walentynki Nagle przypominam sobie – to Walentynki! Przez chwilę waham się, czy iść dalej czy pędzić do domu przygotowywać kolację pełną afrodyzjaków, ale idę dalej. Nie zrażam się. Oglądam sobie wystawy. Albo ja po spotkaniu zaślepionych zakochanych widzę wszystko na czerwono i jednak mam jakiś mały wylew, albo faktycznie każda witryna różowo-purpurowa. Wszystko w serca i róże. Rozumiem księgarnia: romanse się sprzedają, to nic, że są sprzed kilku sezonów – mają nową opaskę, wściekle różową z napisem „miłość”. Rozumiem odzieżowe: trochę bielizny z gratisami – podkoszulkiem z napisem „aj low ju”. Rozumiem spożywczaki, sklepy z pamiątkami… Ale dlaczego sklep przemysłowy postanowił wystawić nagle wszystkie swoje produkty w kolorze czerwonym?! Czy Domestos, ścierki zdzieraki i szczoty ryżowe przydają się w Walentynki? Może to jednak był sklep dla sadomasochistów?. Nagle dźwięk telefonu. A nuż mąż przypomniał sobie o tym wyjątkowym dniu. Ale nie – to wiadomość sieciowa. Za marne 2,44 ustawią mi melodię na czekanie. Do wyboru mam: „Klaun zakochany klaun” albo „Anna Maria”. Nie wybieram żadnej. Za chwilę dzwoni do mnie Mama i pyta, czemu nie odbieram szybciej bo ona musi słuchać klauna. Dziwne. Cóż, w końcu Walentynki. Wchodzę do księgarni, bo przypominam sobie, że mam kupić kartkę na urodziny Babci. Obracam wszystkimi sześcioma stojakami i przed oczami migają mi na przemian: serca, róże, złote obrączki, misie z balonikami i cherubinki. Tak, cherubinki też czerwone, w sumie przypominają diabełki. Im szybciej obracam tym bardziej robi się czerwono. W końcu dociera do mnie, że kartki dla Babci nie znajdę. Nie w Walentynki. No to wejdę do kwiaciarni, kwiatki Babci kupię. Taaa, akurat, wejdę. Tłum jak na koncercie Bibera. Cisnę się do środka i szukam frezji. Babcia najbardziej lubi frezje. Nie widzę. Nie ma też gerbery, lilii i eustomy. A co jest? RÓŻA! Wszędzie czerwono! Pytam kwiaciarki o inne kwiaty. Niby zajęta wiązaniem złotej wstążki na metrowej łodydze (różanej), ale mimo wszystko zerka na mnie. Jej uniesiona brew mówi wszystko. Wycofuję się odprowadzana litościwym spojrzeniem klientów mówiącym: „Biedna, jej nikt nie kocha”. Postanawiam wracać tramwajem. Czekając na niego liczę, ile osób jednak mnie kocha. No, może nie jest szaleńczo zakochanych, ale jednak kocha. Wychodzi parzyście, damsko-męsko, nie jest źle. Pocieszona wsiadam do tramwaju. Ledwo. Ludzi niewiele, ale większość miejsca zajmują torby z serduszkami, wściekle czerwone balony i… róże. W sumie więcej róży niż ludzi. Chyba każdy trzyma po dwie. Dziwne. Ale cóż, Walentynki, święto zakochanych, może są tacy, co mają serce pojemne jak przedwojenna wanna i mają więcej osób do kochania niż jedną. Sama mam torbę tylko z tą ryżową szczotą z długim kijem, muszę głupio wyglądać. Ale i tak nikt na mnie nie zwraca uwagi. Wszyscy albo ćwierkają przez telefon albo piszą esemesy albo wiszą na kimś. Wysiadam wcześniej, bo zaczyna mnie mdlić i zaraz rzygnę tęczą. Wracając do domu zaglądam do skrzynki pocztowej. Coś jest. Boże, żeby to nie była Walentynka, wzdycham marząc, by była to Walentynka. No i jest – pisze osiedlowa drogeria. Mogę kupić taniej seksowne gatki i prezerwatywy o smaku landrynek. Mnąc w pięści ulotkę liczę w myślach, ile lat minęło od ostatniej Walentynki. Przestał pisać nawet smutny Roman z podstawówki, który rok w rok wysyłał mi tandetne grające kartki. Grały oczywiście piosenkę z „Love story”. Nie wiem, czy Roman wiedział, że na końcu bohaterka umiera… może wiedział i życzył mi śmierci, że rzuciłam go w Walentynki? Otwieram komputer. Google jak zwykle się spisało i nie omieszka przypomnieć, jaki dziś dzień. A jakże, jest serduszko, w razie gdyby ktoś miał wątpliwości – są Walentynki! Przechodzę czym prędzej na stronę programu śniadaniowego. Zaległości mam z tygodnia. No to przeglądam: „Jak szczuplej wyglądać w łóżku”, „Seksowna bielizna plus size”, „Czy rozmawiasz z partnerem o seksie?”, „Czy punkt G istnieje?”. Cofam się już dwa tygodnie, a tam wciąż i wciąż tematy z kręgu „miłość, seks i uczucia”. Co jest? Nikt już nie bije dzieci? Nie ma anorektyczek? Gdzie są energiczni staruszkowie? No tak, zbliżały się Walentynki. Dwa tygodnie gadania tylko o miłości i uczuciach. Nie, nie obejrzę nic, jeszcze nie daj Boże sama stanę się uczuciowa. No to przejrzę gazetę. Biorę przegląd podatkowy. Nie wiem, czy to przypadek, ale w lutowym numerze: „Jak rozliczać się z mężem”. Rzucam gazetą o ścianę. Wezmę kąpiel. Żeby oddalić romantyzm, dziś bez piany. Szorując się szarym mydłem słyszę, że wraca pan mąż. Wyskakuję czym prędzej bo jeszcze przyjdzie mu do głowy tutaj wpaść. Włażę w najpaskudniejszą pidżamę z czasów szpitalnych. Ostrożnie schodzę na dół, bojąc się, czy czasem nie nadepnę na jakieś płatki róż, a przy okazji na kolce. Nic z tego. Pan mąż kręci się po kuchni i rzuca na mnie ledwo okiem. Wstawiając czajnik zadaję mu z głupa pytanie: „Ty, a co dzisiaj za dzień?”. Myśli chwilę i mówi: „Piątek”. I czule dodaje: „Mamy coś do jedzenia?”. I nagle dociera do mnie, jakie wspaniałe są Walentynki, jak to cudownie, że nie muszę ich obchodzić i jaka ja naprawdę jestem romantyczna. Jaka to ulga wiedzieć, że własny chłop nie kocha cię tylko od święta, nie przynosi ci tandetnej spryskanej lakierem do włosów róży mimo, że lubię tylko tulipany i że romantyczną kolację w restauracji możemy zjeść częściej niż raz w roku 14 lutego. Zalewa mnie takie uczucie ulgi, że zarzucam swemu panu ramiona na szyję i razem spędzamy ten Walentynkowy wieczór. Bardzo razem. Post Polski Horror Show, czyli dlaczego kocham Walentynki pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Przepis na domowe batony energetyczne

Lady Gugu

Przepis na domowe batony energetyczne

Lady Gugu

FAS – picie alkoholu w ciąży i jego skutki

Zielona Góra, grudzień 2015. Urodzony chłopiec: 1,3 promila alkoholu we krwi. Gołdap, maj 2015. Urodzona dziewczynka: 0,5 promila alkoholu we krwi. Tomaszów Mazowiecki, maj 2013. Urodzony chłopiec: 4,5 promila alkoholu we krwi (!). Matka zemdlała w sklepie monopolowym, miała 5 promili. Co łączy te sprawy oprócz cyferek? To, że te dzieci żyją. Ale czy ktokolwiek zastanawia się, JAK żyją, kim są dziś i kim będą za 20 lat? Niby wszyscy wiedzą, że alkohol w ciąży szkodzi, ale czy każdy słyszał, że nawet minimalna jego ilość może zaszkodzić dziecku? Że nie ma czegoś takiego jak bezpieczna dawka alkoholu? FAS – picie alkoholu w ciąży i jego skutki Historia tej wiedzy jest bardzo krótka. O negatywnych skutkach picia alkoholu w ciąży zaczęło mówić się dopiero w latach 70-tych. Tak, XX wieku! Wcześniej alkohol w ciąży był nawet zalecany przez lekarzy. Miał powstrzymywać przedwczesny poród, relaksować kobietę, pozbawiać ją stresów (w szkodliwość stresu nawet jakoś nie wątpiono). Wódkę z sokiem podawano w przypadku rozpoczęcia się przedwczesnego porodu, a szampana zalecano na poranne mdłości. Ta wiedza była przekazywana następnym pokoleniom, a kultywowały ją uczelnie, podręczniki akademickie i czasopisma medyczne. Skąd panujące do końca lat 60-tych przekonanie, że alkohol nie szkodzi dziecku w brzuchu mamy? Otóż był to spadek po teorii, że łożysko jest cudownym darem natury i jedynym nietkniętym, czystym, sterylnym miejscem w organizmie. Przypisywano mu właściwości 100% ochrony płodu przed jakimikolwiek czynnikami zewnętrznymi, a nawet twierdzono, że alkohol czy leki szkodzą dziecku jedynie wtedy, gdy… uśmiercą matkę. Całą tę bzdurną teorię obalili dopiero dwaj lekarze – Smith i Jones w roku 1973. Odkryli oni, że grupę 8 dzieci różnych ras, narodowości i pozycji społecznej łączą pewne cechy fizyczne, które sprawiają wrażenie, jakby byli oni rodzeństwem. Łączyły ich spłaszczone nosy, szeroko rozstawione oczy, brak bruzdy nosowej, cienka górna warga i karłowata postura. Oprócz wyglądu mieli wspólną przeszłość: ich matki piły w ciąży alkohol. Następne lata były obfite w badania i pozwoliły nadać tym zaburzeniom nazwę FAS (Poalkoholowy Zespół Płodowy). Dziś wiemy, że łożysko potrafi przepuszczać wiele składników, i tych dobrych, i tych złych, a to, co przepuści, zależne jest od ładunków elektrycznych, rozpuszczalności czy wielkości cząsteczek. Ale co do alkoholu nie ma wątpliwości: dziecko w brzuchu matki dostaje go niemalże tyle, ile wypija matka. Jest to dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo: nie dość, że jest o wiele mniejsze i alkohol w zasadzie może go zabić, to jeszcze nie ma rozwiniętej wątroby tak, jak dorośli i nie potrafi samo się odtruć. Nawet minimalna ilość alkoholu może zaburzyć rozwój pewnych narządów (lub ich kształtowanie się, jeśli alkohol jest pity do 3. miesiąca ciąży), bo rozwój płodu przebiega z dnia na dzień. Nigdy nie wiesz, czy jego organizm właśnie nie kształtuje najważniejszych struktur mózgu, który zaraz utopisz mu w piwie. FAS to nie tylko wygląd. W rzeczywistości zaledwie niewielki procent dzieci, których matki piły w ciąży, ma deformacje twarzy czy ciała. Najgorsze jest to, co alkohol może zrobić z dzieckiem wewnątrz. Takie dziecko nigdy nie będzie miało szansy na normalne życie. Mówiąc metaforycznie, wygląda to tak, jakby poszczególne części jego mózgu się rozpadły i nie były ze sobą połączone. Dziecko z FAS (lub FAE – Poalkoholowy Efekt Płodowy) jest opóźnione już od samego początku. Później raczkuje (albo wcale), późno zaczyna chodzić. Czytałam nawet o 11-latku, który nadal wypróżniał się w pieluchy, a to wcale nie jest nic dziwnego w tym syndromie. Dziecko, którego matka piła w ciąży, ma zaburzone wszystkie obszary rozwoju: dzieci nie potrafią się dostosować do społeczeństwa, mają niski poziom inteligencji. FAS bywa mylnie diagnozowany jako różne dysfunkcje czy schorzenia: ADHD (bo nadpobudliwy, zanadto ruchliwy, nie potrafiący skupić uwagi), autyzm (problemy z rozpoznawaniem uczuć swoich i innych, nierozumienie aluzji, ironii, metafory),problemy z integracją sensoryczną (bo nadwrażliwe dźwiękowo, zdezorientowane w przestrzeni, ma zaburzenia czucia czy odczuwania np. temperatury). Dzieci latami są włóczone po różnych specjalistach, bo trzeba pamiętać, że do tego wszystkiego dochodzą problemy z narządami, najczęściej sercem, nerkami, płucami. Dzieci mają zaburzoną pamięć, zwłaszcza tę krótkotrwałą, potrzebną do normalnego funkcjonowania – czyli nie pamiętają poleceń czy zapominają o obowiązkach. Co gorsze, to nie są żadne zaburzenia zachowania: dziecko ich nie dostrzega, nie potrafi wpłynąć na nie, nie można nauczyć go sobie z nimi poradzić. Z FAS nigdy się nie wyrośnie, tego nie da się wyleczyć. Dziecko, którego matka piła w ciąży nigdy nie będzie w pełni samodzielne, nie będzie intelektualistą; jedyne, na co można liczyć, to to, że skończy zawodówkę i wykona proste polecenia w pracy. Niestety, nie trzeba upijać się na umór żeby zapewnić taką przyszłość swojemu dziecku. Nigdy nie wiesz, czy właśnie ten kieliszek mu jej nie zafunduje. Każda matka boi się, że urodzi dziecko z zespołem Downa. A tak naprawdę dzieci z FAS czy FAE rodzi się o wiele więcej, niż z tą chorobą. I różni się czymś jeszcze: na anomalie genetyczne nie mamy wpływu, a na FAS tak. Wystarczy odmówić kieliszka wina czy nie oszukiwać się, że słabe piwo to nie alkohol. Czy to tak dużo, do cholery? Wybaczcie emocje, ale przeczytałam ostatnio, iż ogromna ilość adopcji w Polsce się nie udaje i dzieci zwyczajnie wracają do domów dziecka. Dlaczego? Okazuje się, że ich matki piły w ciąży, a nowi rodzice nie potrafią sobie poradzić z agresywnym, niezdającym sobie sprawy z własnego zachowania, nie rokującym poprawy kilkulatkiem. A przeczytane słowa pewnego ojca na zawsze wryły mi się w pamięć: „Oddajmy go”. No i oddali. Post FAS – picie alkoholu w ciąży i jego skutki pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Strój dnia: kurtka skórzana Benetton i czarne kozaki

Lady Gugu

Strój dnia: kurtka skórzana Benetton i czarne kozaki

Lady Gugu

Najtańszy „lek” na świecie: 1001 powodów, dla których warto pić rano ciepłą wodę z cytryną i miodem

Nie do wiary, ale Ladygugu po 30-tce wpadła w uzależnienie. Nie zamierzam jednak z niego rezygnować, a was namawiam, żebyście też wpadli w szpony nałogu. Dlaczego warto pić rano ciepłą wodę z cytryną i miodem? Od pewnego czasu każdy poranek rozpoczynam od porządnej dawki… ciepłej wody z cytryną i miodem! Mogłabym obrazowo wyjaśniać wam, co skłoniło mnie do rzucenia się na tę używkę i jakie kłopoty zdrowotne może mieć chudzielec, ale daruję wam szczegóły. Jedno jest pewne: ciepła woda z cytryną całkowicie je zniwelowała. Oto powody, dla których namawiam was do zamienienia porannej filiżanki kawy na szklankę wody z miodem i cytryną: Odtruje organizm – nie ma lepszego, naturalnego, niefarmakologicznego i tak taniego sposobu na odtrucie organizmu. Woda z cytryną oczyszcza organizm z toksyn, bo przyspiesza wydalanie żółci z wątroby (a wiadomo, co się dzieje, gdy przysłowiowo zalewa nas żółć lub sączymy jadem…). Poczujemy się lżejsze – gdy nasza wątroba dostaje odpowiednią ilość wody, to odwdzięcza się… jej wydalaniem. Dzięki temu nie dotyczą nas obrzęki i wzdęcia czy uczucie ciężkości, które są objawem właśnie kiepskiej pracy wątroby. Pozwoli dłużej żyć – owoce cytrusowe, a więc i cytryna, są źródłem flawanoidów, które mają cudowny dar zwalczania wolnych rodników. Te małe dranie, czyli cząsteczki z jednym wolnym elektronem, chcącym przyssać się do czegokolwiek, co spotka na swojej drodze, są jednym z przyczyn powstawania nowotworów. Pijąc wodę z cytryną, która jest silnym utleniaczem, niwelujemy wolne rodniki i w rezultacie możemy dłużej cieszyć się zdrowiem. Pozwoli zdrowiej żyć – zakwaszenie organizmu jest o tyle szkodliwe, że zaburzenie równowagi kwasowo-zasadowej organizmu jest jedną z głównych przyczyn raka. Nie jest trudno zakwasić organizm – wystarczy zła dieta, stres, zanieczyszczenie środowiska. Cytryna – mimo, że kwaśna – ma cudowną właściwość: wprowadza do organizmu odczyn zasadowy, który jest naturalnym stanem naszych narządów. Zakwaszenie organizmu objawia się u nas również wzdęciami i wszechobecną zgagą. Poprawi perystaltykę jelit – jelita do trawienia potrzebują naprawdę dużo wody. Jeśli jej nie mają, czerpią ją z narządów, głównie serca i mięśni, a także mózgu. Dlatego tak ważne jest uzupełnianie płynów szczególnie po nocy, gdy organizm jest lekko odwodniony. Poza tym woda z cytryną ze względu na obecność błonnika pektynowego, powleka ścianki jelit ochronną warstewką, dzięki czemu resztki pokarmowe prześlizgują się po nich i wydostają na zewnątrz (znaną nam wszystkim drogą). Będziemy bardziej sprawni fizycznie – przyczyną naszego zimowego (dla niektórych całorocznego) „zastania” jest zalegający w stawach kwas moczowy. Woda z cytryną szybko pozwala sobie z nim poradzić. Z tego powodu pomaga również przy dnie moczanowej i problemach z pęcherzem. Zmniejszy nadciśnienie i tętno – nie wiem, jak to się dzieje, ale woda z cytryną wypita rano na czczo sprawia, że po pierwszą kawę sięgam dopiero, gdy mam na nią ochotę, a nie, gdy muszę bo padam z nóg. Nie potrzebuję już turbo-doładowania kofeiną i naprawdę mam więcej energii. Sama cytryna również obniża ciśnienie, bo zawiera potas oraz wspomniane flawanoidy, które mają właśnie takie właściwości. Będziecie piękni po wsze czasy – na dobrze nawodnionej skórze zmarszczki są mniej widoczne. Poza tym cytryna jest bardzo silnym przeciwutleniaczem, więc proces starzenia się skóry jest po prostu opóźniony. Przyczyni się do walki z otyłością – oczywiście nie sprawi, że schudniecie, ale mieszanka wody, cytryny i miodu wypita na czczo sprawi, iż mniej zjecie na śniadanie. Ponadto wątroba, jeśli nie ma wystarczającej ilości wody, zamiast skupiać się na syntezie tłuszczów, będzie ostro walczyć z toksynami. 10 – 1001. Będziecie szczęśliwe jak nigdy dotąd – wystarczy sparzyć skórkę cytryny gorącą wodą, a sam jej zapach spowoduje wyrzut endorfin do mózgu. Cytryna jak dla mnie jest najbardziej cieszącym oko i węch owocem; przywodzi na myśl lato i za to ma u mnie pozostałe 992 powody, aby ją jeść i pić z wodą. I pamiętajcie: Chińczycy mają w tradycji picie gorącej, parzącej podniebienie wody po każdym dużym posiłku. To właśnie ciepła, a nie zimna woda sprawi, że potrawy staną się lżej strawne. Jeśli dodamy do niej cytryny, to już niestraszna nam zgaga i wzdęcia. Kto lubi jeść (tak jak ja) a nie lubi wydawać pieniędzy na suplementy diety (tak jak ja), niech zamieni aptekę na sklep warzywny. Organizm i kieszeń mu za to podziękują. Post Najtańszy „lek” na świecie: 1001 powodów, dla których warto pić rano ciepłą wodę z cytryną i miodem pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Sen o dziecku. Co to znaczy, kiedy śnią ci się dzieci?

Znowu zawiedziona obudziłaś się dziś z myślą: „Znowu nic mi się nie śniło”? Pocieszę cię: badania na mózgu jednoznacznie wykazały, że każdy człowiek śni, ale nie każdy sny zapamiętuje. To, czy jesteśmy w stanie opowiedzieć, co nam się śniło czy nie, zależy od tego, w jakim momencie się obudzimy – czy w trakcie snu głębokiego czy w tzw. fazie REM (fazie marzeń sennych). Jak bardzo nieprawdziwe jest stwierdzenie „śpi jak niemowlak” wie każda matka, jednak jeśli chodzi o marzenia senne, to jednak dzieci śnią statystycznie najwięcej. Dwulatki mają sny prawie przez połowę całego czasu przeznaczanego na sen! A co należy do najpopularniejszych tematów rodzicielskich snów? Oczywiście dzieci! Jednak ten wdzięczny temat pojawia się w snach każdego człowieka, nie tylko rodzica. Kiedyś uwielbiałam przeglądać stary, przedwojenny sennik ze strychu babci. Odkopałam go jakimś cudem ostatnio i okazało się, że do najbardziej pojemnych haseł należą właśnie sny o dzieciach. Sen o dziecku. Co to znaczy, kiedy śnią ci się dzieci? Gdy śnią nam się dzieci, to nie zawsze są to miłe sny, ale jednak rzadko oznacza to prawdziwe kłopoty; według senników podstawowym znaczeniem tego sennego symbolu jest zmiana lub chęć do jej dokonania. Jednak to bardzo ogólne stwierdzenie, bo wariacji na temat snu o dzieciach jest nieskończenie wiele. Ogólna, uproszczona zasada interpretowania znaczenia dziecka we śnie jest taka: zdrowe, rumiane, tłuściutkie dziecko lub niemowlę – dobrze; chude, niedożywione, wyglądające na chore – źle. Nie oznacza to oczywiście, że jeśli przyśni ci się kruchutki niemowlak, to wkrótce czeka cię nieprzyjemna przygoda. Oznacza raczej tendencję i atmosferę, która panuje obecnie w twoim życiu w związku z dużą zmianą, której oczekujesz lub której chciałabyś dokonać. Najciekawszą, najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie tego, co to znaczy, gdy śnią się dzieci, podał przed laty doktor Freud. Według niego należy obserwować w czasie snu nie tyle dziecko, co nasz stosunek do niego. To on odzwierciedla prawdziwe odczucia w tym temacie w realnym, niewyśnionym życiu. Gdy śni wam się dziecko, to również wspaniale oddaje według Freuda wasz stosunek do swoich rodziców lub współpracowników i szefa. Mnie osobiście zdarzyło się, że często śniłam, iż jestem małym dzieckiem i próbuję sprzedawać w sklepie. Faktycznie, zbiegło się to z niezbyt przyjemnym okresem w moim życiu, gdy szefem był mi całkowicie kontrolujący każdy element mojego życia człowiek.  Teraz to rozumiem i chyba sny próbowały mi wtedy dać do zrozumienia: „Kobieto, rzuć to w diabły!”. Chińczycy z kolei mówią, że dziecko we śnie to zawsze dobry znak. Wyjaśniają również bardzo prosto, że dziecko we śnie symbolizuje coś świeżego, początek jakiejś nowej sytuacji. Dlatego gdy w marzeniach sennych widzimy dziecko w negatywnym świetle, może to oznaczać, iż boimy się zmiany, która nas czeka. Z tych samych powodów, gdy śnimy o dziecku, które spada albo choruje, może wieszczyć to upadek twoich zamierzeń… ale nie musi! Może po prostu wskazywać, iż boisz się śmiertelnie tego, co cię czeka, do tego stopnia, że zaniechasz swoich planów i faktycznie, wtedy wszystko weźmie w łeb. Co ciekawe, gdy śnisz o dziecku, które umiera, możesz odetchnąć z ulgą. Śmierć to przecież koniec, a w przypadku koszmarnego obrazu martwego dziecka – koniec twoich problemów i początek sukcesów. Z kolei matkom często śni się, że rodzą dziecko. Owszem, może to być powrót do wspomnień ze szpitala, ale również zwiastuje nieoczekiwane szczęście w różnych postaciach, np. materialnych czy towarzyskich. Chyba nie istnieje mama, która oczekując dziecka nie śni o niemowlęciu. Najczęściej jednak nie są to przyjemne sny, ale nie bójcie się, jeśli zobaczycie krwawe sceny porodu, wynaturzonego noworodka i tego rodzaju koszmary. KAŻDA matka przeżywa lęk przed nową sytuacją, nawet taka, która urodziła już trójkę dzieci. Ja w sny prorocze stanowczo nie wierzę, ale ufam podświadomości i intuicji. Jeśli więc przyśni wam się poród zakończony tak, jak większość porodów w średniowieczu, zamiast wpędzać się w paranoję i stres, podziękujcie swojemu mózgowi, że wyprodukował taki makabryczny scenariusz. To sygnał dla was, aby zacząć walczyć ze swoimi lękami i stresem, bo to nie sny zaszkodzą matce w ciąży, ale dramatyczna reakcja mamy. Na pociechę dodam, że jeśli widzisz we śnie twarz swojego potencjalnego dziecka, jest to raczej projekcja tego, co kiedyś obejrzałaś w telewizji czy na żywo – ludziom bowiem nigdy nie śnią się twarze, których choć raz w życiu nie widzieli. Dawniej tłumaczenie znaczenia snów było bardzo ważne dla ludzi, a teraz… teraz w natłoku spraw nawet nie zwraca się na nie uwagi. Zaburzenia snu, łykanie pigułek na sen też nie pomagają nam śnić, bo większości marzeń sennych nawet nie zapamiętujemy. Jednak warto przyjrzeć się tym projekcjom, bo nawet, jeśli sny nie przepowiedzą przyszłości, to dadzą nam sugestię dotyczącą naszego nastawienia do spraw. Bo czasem udajemy, że nie chcemy wiedzieć najgorszego, ale snów nie da się oszukać. Post Sen o dziecku. Co to znaczy, kiedy śnią ci się dzieci? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Wyprzedaż

Lady Gugu

Wyprzedaż

Od kilku miesięcy planowałam wyprzedaż. Na nic się zdały maile od czytelniczek i ubrania wysypujące się z szafy. Potrzebowałam czasu.  Ale dziś wreszcie udało się wystartować, wystawiłam pierwsze aukcje. Zapraszam was do licytacji. Do piątku aukcji będzie przybywać. Zaglądajcie Post Wyprzedaż pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Strój dnia: szary płaszcz i Superstary

Lady Gugu

Strój dnia: szary płaszcz i Superstary

Lady Gugu

Uwaga na fosforany w żywności

Kochacie różową szyneczkę, co? Błyszcząca, soczysta… jak nie przymierzając świnka. Problem w tym, że w niektórych tego typu produktach owej świnki jest procentowo mniej, niż pierwiastków z tablicy Mendelejewa. Ostatnio pisałam o takich „ozdobnikach” żywności, ale okazje się, że od pewnego czasu tryumfy święcą niejakie fosforany. Uwaga na fosforany w żywności Pełnią one różne role w przemyśle spożywczym. Bywają konserwantami, substancjami anty-zbrylającymi, przeciwutleniaczami, stabilizatorami, regulatorami kwasowości (smakowicie brzmi, prawda?..). Producenci żywności nie mogą nachwalić się ich zalet. Fosforany wiążą wodę, ułatwiają proces produkcyjny, są tanie i łatwo dostępne. Sypią je więc na potęgę do szynek, kiełbas i serów, choć według oficjalnych danych tylko tyle, ile Unia Europejska pozwala. Szczególnie upodobali sobie fosforany producenci wyrobów mięsnych, czyli tego, co dziś jedliście prawdopodobnie na śniadanie i kolację. Bo dla nich zadanie jest wtedy ułatwione: wystarczy dosypać fosforanów do produktu i voila! oto mamy wspaniały wysokowydajny produkt, na który użyto 30% mięsa, a który nawet nie da nazwać się szynką. Zakłady mięsne dodają tyle wody do kiełbasy, ile chcą, ale nie jest to czysta woda, tylko woda z fosforanami. Pewnie zauważyłyście, że piekąc lub dusząc mięso nie musisz go ostatnio polewać niczym, bo wydziela się z niego tyle wody, iż spokojnie powstanie sos. Producenci dodają również fosforany do wody solankowej, w której moczy się mięso lub produkt (pseudo-szyneczkę), bo fosforany wyjątkowo lubią się z solą. Dlatego dzisiejsze wędliny są tak słone, że aż czasem ciężko je zjeść. Pewnie zauważyliście, że w ostatnich 20 latach (jest tu ktoś, kto żyje tak długo?  ) wędliny zmieniły się całkowicie. To dlatego, że jeszcze w 1985 roku można było dodawać zaledwie 1,5g fosforanów na 1 kg produktu, ale tylko w wyrobach wędzarniczych. W roku 2005 doszło już do 5 g/1 kg, ale za to we wszystkich produktach mięsnych! Normy zwiększyły się więc kilkukrotnie, a producenci korzystają z tego na potęgę. Dodam, że dorosły człowiek potrzebuje 1-1,5 g fosforu na dobę. Fosforany nie są obojętne dla naszego zdrowia, a przyroda już o tym wie. Jeśli w lecie zdarza wam się obserwować staw po deszczu, to na jego powierzchni zobaczymy czasem niezbyt estetyczny kożuch. To właśnie efekt działania fosforanów, które spływają wraz z wodą z okolicznych pól. Czy nasz organizm od środka podobnie wygląda, gdy wystawiamy go na działanie nadmiernej ilości fosforanów? Cóż, może jest to zbyt obrazowe porównanie, ale jeśli ma pomóc w odstawieniu gazowanych napojów, pełnych kwasu fosforowego, to tak: organizm ludzki jest niszczony na równi z organizmami zasiedlającymi taki staw. Badania na dzieciach, spożywających znaczne ilości fosforanów w przetworzonej żywności wykazały, że jest on jedną z głównych przyczyn nadpobudliwości. Wystarczy kilka dni diety bez fosforanów, aby dziecko wróciło do normalnej dla wieku aktywności. Może nawet samoistnie zdiagnozowaliście u niego ADHD i ciągacie go po lekarzach i psychologach? Na początku przyjrzyjcie się jednak jego diecie. Czy nie je dużo parówek? Wędlin? Serów? Pseudo-jogurtów, deserów mlecznych? Na śniadanie zamiast owsianki zjada kulki czekoladowe? Może to być rozwiązanie jego nadpobudliwości. Dla dorosłych fosforany również nie są obojętne. Naukowcy wskazują, że wpływają na pracę nerek, zwiększają zachorowalność na raka płuc, przyczyniają się do zmniejszenia gęstości kości, powodują zwapnienia tkanek. Przyczyniają się do atrofii – choroby zwanej inaczej uwiądem. Jednym słowem: organy zaczynają zmniejszać objętość swoich tkanek i… stopniowo zanikają. Eksperymenty na myszach wykazały, że te, które poddano działaniu fosforanów, żyły aż o 25 % krócej! Jak rozpoznać, czy żywność jest pełna fosforanów? Oczywiście namawiam do mojej zasady numer 1 czyli czytania etykiet. Najpopularniejszymi „E” zaliczanymi do fosforanów są E450, E451 i E452 – na szczęście producent ma obowiązek umieścić na opakowaniu informację, jeśli ich użyto. Ponadto czasem fosforany widoczne są również w zwykłym badaniu moczu, bo w taki sposób pozbywa się ich nasz organizm. I coś, co (z przerażeniem to odkryłam) często przechodziło mi przez ręce: wystarczy popatrzeć pod światło na kupioną szynkę. Jeśli ma ona fluoryzujące, fioletowo-zielone fragmenty, to są to właśnie fosforany. Wniosek? Im brzydsza szynka, tym lepsza. Nie różowa, nie soczysta, ociekająca wodą. Prawdziwa, domowa wędlina bez fosforanów nie będzie tak jędrna, krucha i barwna – będzie niewyrośnięta, szara i podsuszona. Nie jest znana cała tabela skutków ubocznych fosforanów, bo jako dodatek do żywności jest to dość „młody” wynalazek. Nikt mnie jednak nie przekona, że chemia w żywności była, jest i będzie; nasi dziadkowie nie wiedzieli, co to fosforany i to właśnie oni, a nie my dożywali „setki”. Wiem, że jemy oczami, ale ja tam wolę cieszyć się swoimi jak najdłużej niż stracić je przedwcześnie, zajadając się fosforanami. Post Uwaga na fosforany w żywności pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Angielski dla dzieci, czyli jak nauczyłam moją czterolatkę mówić po angielsku (nie wydając nawet złotówki).

Lady Gugu

Angielski dla dzieci, czyli jak nauczyłam moją czterolatkę mówić po angielsku (nie wydając nawet złotówki).

Lady Gugu

Kiedy warto iść z dzieckiem do logopedy?

Magdalena Rybka. Logopeda z ogromnym zapałem do pracy. W wolnych chwilach uwielbia projektować i tworzyć pomoce logopedyczne i edukacyjne. Jest absolwentką studiów magisterskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Prowadzi w Bochni gabinet logopedyczny „Rybka”. Jak sama mówi: „Spotkanie w gabinecie to obustronna nauka – ja uczę Dzieci, ale One też ciągle uczą mnie czegoś nowego, za każdym razem”. Z Magdą możecie się spotkać nie tylko w gabinecie, ale też na jej blogu:  LOGOPEDARYBKA.PL . ————————– Bardzo często słyszę pytania: mój syn jeszcze nie mówi, ale słyszałam, że u chłopców mowa pojawia się później, czy powinnam iść do logopedy? Moje dziecko nie mówi jeszcze kilku głosek, ale może ma czas? To tylko przykłady, ale założę się, że pytań jest wiele więcej. Zgadłam? Pogadajmy o tym, zapraszam Was do lektury. Nie mam jeszcze wieloletnich doświadczeń w zawodzie, ale wiem już jedno – zawsze warto słuchać intuicji matki dziecka. Jeśli czujesz, że coś jest nie tak, że inne dzieci w wieku Twojego dziecka mówią lepiej, to zaufaj sobie i skonsultuj przypuszczenia z logopedą. Nigdy nie jest za wcześnie na konsultacje, ani za późno na podjęcie działań. Kiedy warto iść z dzieckiem do logopedy? Skorzystaj z konsultacji logopedycznej, jeśli Twoje dziecko: Skończyło 12 miesięcy, a nie wypowiada żadnych, najprostszych słów (typu: mama, tata, baba, bobo itd.). Skończyło 24 miesiące, a nie łączy dwóch elementów razem (np.: mama am, bobo je, tata aaa (tata śpi) ) i/lub wypowiada tylko kilka słów. Skończyło 3 rok życia, a jego mowa jest bardzo niezrozumiała dla otoczenia (często rozumiesz go tylko Ty – jego mama). Skończyło 3 rok życia, a zauważasz, że w wymowie zamienia głoski dźwięczne na bezdźwięczne, np.: zamiast balon- palon, zamiast góra-kura. Podczas mówienia wkłada język między zęby. Wydaje Ci się, że cały czas mówi przez nos lub ma problemy ze słuchem. Masz wątpliwości co do prawidłowej budowy jego narządów artykulacyjnych. Skończyło 4 rok życia, a głoski s, z, c, dz wypowiada jako ś, ź, ć, dź (np.: sanki- sianki). Skończyło 4 rok życia, a w jego wymowie nie zauważasz pierwszych prób wymowy głosek sz, rz, cz, dż. Skończyło 5 rok życia, a w jego wymowie nie zauważasz prób wymowy głoski [r]. Jest już uczniem pierwszych klas szkoły podstawowej, a ma ogromne problemy z nauką czytania i pisania. Podczas czytania myli litery podobne (P-B, A-Y), przestawia litery w wyrazie lub wyrazy w zdaniu, pomija elementy zdania. Dlaczego nie warto czekać aż problem rozwiąże się sam z czasem? Kilka moich argumentów: Dziecko, którego mowa rozwija się prawidłowo, już około 2 roku życia prowadzi pierwsze, proste „ rozmowy” z osobami, które go otaczają. Jeśli Twój Maluch skończy 3 rok życia, a nie będzie mówił nadal, to pomyśl, ile fantastycznych rozmów z nim tracisz. To czas, którego nie da się już cofnąć! Stwierdzenie, że mowa chłopców rozwija się później, jest bardzo utrwalone. Nawet jeśli tak jest, to nie ma powodu, aby nic z tym nie robić. Poza tym nigdy nie mamy pewności, czy to, że chłopiec nadal nie mówi spowodowane jest tylko tym, że jest chłopcem, czy może problem jest znacznie poważniejszy (ocenić to może tylko specjalista)? Mózg dziecka jest najbardziej podatny na zmiany (pod wpływem terapii) do 3 roku życia. Właśnie wtedy efekty stymulacji mają szansę na bardzo szybkie uwidocznienie się. Ale nawet po skończeniu 3 roku życia, zawsze warto mieć na względzie zasadę, że im szybciej rozpoczniemy terapię, tym lepiej. Konsultacja z logopedą nie musi zakończyć się koniecznością częstych wizyt. Może się okazać, że logopeda pokaże Wam ćwiczenia, które warto wykonywać w domu, poda cenne wskazówki, z którymi możecie poradzić sobie sami (to oczywiście zależy od problemu z jakim boryka się dziecko). Wtedy wystarczy wizyta kontrolna raz na jakiś czas. Dziecko, które nie może porozumieć się ze światem, staje się coraz bardziej sfrustrowane i może reagować bardzo emocjonalnie. Pomyślcie: nie możecie powiedzieć o co Wam chodzi, co Was boli, co Wam się dzisiaj śniło, bo nikt Was nie rozumie! Koszmar, prawda? Nie rozumieją Was rówieśnicy, więc nie chcą się z Wami bawić. Nie fundujcie tego swoim Maluchom! Pamiętajcie, nigdy nie warto odkładać konsultacji na później. Nigdy nie mamy pewności czy to, co nam wydaje się małym opóźnieniem, nie jest symptomem jakiegoś poważniejszego problemu. I nie chodzi tu o to, żeby Was teraz straszyć. Chodzi o świadome podejście do tematu. Bo przecież dla każdego z nas, najważniejsze jest zdrowie i prawidłowy rozwój naszych dzieci. W tekście wymieniłam tylko najważniejsze sygnały, jeśli jednak cokolwiek innego Was niepokoi – pytajcie i szukajcie odpowiedzi. Nawet jeśli okaże się, że Wasze obawy nie były słuszne, będziecie mieć spokojne sumienie. Jeśli macie jakieś pytania do mnie, mój mail znajdziecie na www.logopedarybka.pl. Post Kiedy warto iść z dzieckiem do logopedy? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Zdrowy sposób na odchudzanie – dieta sokowa

Lady Gugu

Zdrowy sposób na odchudzanie – dieta sokowa

Lady Gugu

Komórki macierzyste – bezcenny dar? Czy warto korzystać z banków krwi pępowinowej?

Zrobiłam w życiu wiele złych i dobrych rzeczy, ale zdecydowanie najlepszą życiową decyzją było… nie, nie wyjście za mąż (choć było!), tylko umieszczenie krwi pępowinowej w banku krwi. Ostatnio zaczęło się dużo o tym mówić i szkoda, że tak późno, bo wiele matek ze względu na słabo rozpowszechnioną wiedzę straciło niepowtarzalną okazję do zamrożenia komórek macierzystych swojego dziecka. Komórki macierzyste – bezcenny dar? Bo istnieje tylko jedna, jedyna szansa w życiu waszego dziecka, aby zapewnić mu odpowiednie wsparcie w przypadku śmiertelnej choroby w przyszłości. Tą szansą jest właśnie pobranie krwi z pępowiny podczas porodu. Krew pępowinowa jest bezcennym źródłem komórek macierzystych, a te z kolei obecnie wykorzystywane są w terapii kilkudziesięciu ciężkich chorób, takich jak białaczka, neuroblastoma, stwardnienie rozsiane czy rak piersi i nerki. Ta lista ciągle się rozszerza, a do najciekawszych odkryć ostatnich lat należy to, iż komórki macierzyste potrafią wpływać na regenerację serca, wątroby czy płuc. Prościej? Jeśli zachorujesz w przyszłości na raka płuc, przeszczep komórek macierzystych pobranych z krwi pępowinowej może uratować ci życie. Komórki macierzyste wykazują zdumiewającą zdolność do regeneracji oraz przekształcania się w inne komórki, dlatego mówi się, że to nasza szansa na długowieczność. Komórki macierzyste znajdują się również w szpiku kostnym, stąd często przeszczep szpiku jest jedynym ratunkiem dla chorych np. na nowotwory. Jednak te komórki nie są tak wartościowe, bo pobrane od dorosłego uszkodzone są promieniowaniem, czynnikami środowiskowymi czy naturalnym procesem starzenia się organizmu. Nie wiem jak wy, ale ja przejęłam się informacją, iż za kilkanaście lat co 4 osoba na świecie może chorować na jakiś rodzaj nowotworu. Na szczęście, leczenie komórkami macierzystymi to ogromny przełom w rozwoju medycyny. Oczywiście nie ma gwarancji, że komórki macierzyste sprawdzą się w terapii w 100 procentach. Ale pobranie komórek macierzystych z krwi pępowinowej jest pierwszą, najtwardszą bronią, w którą mogą zaopatrzyć się rodzice na wypadek ewentualnej wojny. Niestety, pobrać krew pępowinową pełną życiodajnych komórek macierzystych można tylko przy porodzie, tuż przed przecięciem pępowiny. Później jest to już niemożliwe. Zestaw do pobrań otrzymuje się od profesjonalnej firmy, która zajmuje się przechowywaniem krwi pępowinowej. Może to zrobić ta sama położna, która przyjmowała wasz poród, jeśli tylko jest odpowiednio przeszkolona. Krwi pobiera się tak dużo, jak tylko można, ale jest to zupełnie bezbolesne. Później, w laboratorium, preparuje się frakcję krwi, pełną komórek macierzystych. W przyszłości im więcej materiału mamy do dyspozycji, tym większa gwarancja wyleczenia śmiertelnej choroby. Jeśli wahacie się, czy to etyczne, nie szkodzi matce i dziecku, to wiedzcie, że to, co łączyło was przez 9 miesięcy z własnym dzieckiem, traktowane jest po porodzie jako odpad medyczny i utylizowane. Co ważne, komórki macierzyste można wykorzystać również dla wykorzystania w walce z ciężką chorobą członków rodziny, ale niestety muszą one wykazać się zgodnością pewnych czynników. Badania nad komórkami macierzystymi rozkwitły dopiero w latach 90-tych i materiały pobrane w tych latach są wciąż pełnowartościowe do dziś. Mówi się, że można je przechowywać dowolnie długo, zatem jeśli wasze dziecko będzie miało 30 lat (wiem, niewyobrażalne…) i zachoruje na jedną z chorób, w których komórki macierzyste mają zastosowanie, to będzie wam na pewno wdzięczne za decyzję o przechowywaniu krwi pępowinowej. Niestety, własny zamrażalnik zupełnie się do tego nie nadaje. Tym zajmują się banki krwi pępowinowej, których na szczęście jest w Polsce coraz więcej. Konkurencja oznacza coraz niższe ceny, a osobiście mam nadzieję, że wkrótce będzie to dostępne dla każdego. Na razie nie każdy może sobie pozwolić na pobranie krwi pępowinowej: na początku jest to wydatek rzędu 1,5 – 2,5 tysięcy złotych (w zależności od firmy), później raz w roku uiszcza się opłatę za przechowywanie (około 400-1000 zł). Czy to dużo? Zważywszy na to, że odsetek nieuleczalnych, ciężkich, śmiertelnych chorób jest ogromny, a rozwój cywilizacji nie polepsza sprawy, osobiście zapłaciłabym za to każdą cenę. Oczywiście nikt nie myśli, że takie nieszczęście może przytrafić się jego rodzinie oraz nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić finansowo. Każdy więc musi rozważyć ryzyko we własnym zakresie. Być może nadejdzie czas, że bankowanie krwi w ramach profilaktyki zdrowia będzie bezpłatne i finansowane przez państwo ? Jak na razie, rodzice tuż przed porodem muszą rozważyć bardzo trudną decyzję, którą na szczęście ja już mam za sobą. Zastanawiacie się jak wygląda pobranie krwi pępowinowej? Zobaczcie filmik z pobrania krwi pępowinowej podczas cięcia cesarskiego ( mojego cięcia cesarskiego… nie pytajcie:) Post Komórki macierzyste – bezcenny dar? Czy warto korzystać z banków krwi pępowinowej? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Dialogi matki i córki + wyspa Anna Maria

Lady Gugu

Dialogi matki i córki + wyspa Anna Maria

Lady Gugu

Konserwanty w żywności – jak producenci trują nas i nasze dzieci

Jeśli jesteście tu ze mną od dawna, wiecie, że nic bardziej nie spędza mi snu z oczu jak zdrowe odżywianie. W sklepie spędzam zawsze mnóstwo czasu przed półkami i przyzwyczaiłam się, że każdy ochroniarz patrzy na mnie podejrzliwie. Ale nie, nie jestem żywieniową kleptomanką, za to można powiedzieć, że mam obsesję na punkcie chemii w żywności. Bo nie wiem, czy wiecie, ale wraz z kiełbaską i serem zjadacie czasami całą tablicę Mendelejewa. Dodatki „E” w żywności Muszę zacząć pozytywnie: nie wszystkie dodatki do żywności z literą „E” są chemicznymi, laboratoryjnymi dodatkami. Przykładowo składniki z „E” od 100 do 199 to barwniki, a wśród nich jest bardzo dużo tych naturalnych, jak kurkuma i kurkumina (w makaronach), chlorofile (oleje), karotenoidy (margaryny), koszenila (naturalna, ale uwaga: produkuje się ją ze zmielonych owadów-czerwców kaktusowych!). Te są nieszkodliwe, ale oprócz nich producenci aby uprzyjemnić wygląd produktów konsumentom (przecież jemy oczami…), dodają chemiczne barwniki. Konserwanty w żywności – jak producenci trują nas i nasze dzieci Szczególnie bez umiaru sypią sztuczne barwniki do słodyczy, a biorąc pod uwagę, ile zjadają tego nasze dzieci, łatwo o przedawkowanie. Ono z kolei mocno wpływa na nadaktywność naszych dzieci i nie pozwala im się skupić. Jeśli twoje dziecko je dużo podejrzanie kolorowych cukierków, zwróć uwagę na ich skład – może właśnie sztuczne barwniki są powodem tego, że wieczorami chodzi po ścianach?.. Dodatki w postaci „E” z numerami od 200 do 299 to już konserwanty. Dzięki nim żywność nie psuje się tak szybko, ma estetyczny wygląd czy gładką konsystencję. Największą grupę stanowią niestety konserwanty chemiczne i to im zawdzięczamy złe samopoczucie, częste wizyty w toalecie, wzdęcia i inne żołądkowe dolegliwości. Zdecydowanie największym winowajcą jest tu benzoesan sodu. Owszem, jesteśmy mu wdzięczni za to, że jogurt nie wie, co to pleśń, konserwa ma termin ważności dłuższy niż planujemy żyć a margaryna trzyma formę nawet w 30-stopniowym upale. Benzoesan sodu zakwasza organizm, podrażnia gardło i śluzówkę żołądka oraz, jeśli skumuluje się w naszym organizmie, szybko wywołuje alergie. A skumuluje się na pewno, bo jeśli pijemy sztuczne napoje, jemy dżemy, przeciery, sosy, to benzoesan w tych produktach dzierży palmę pierwszeństwa. Azotyny i azotany Drugą niebezpieczną grupą konserwantów są azotyny i azotany. To dość liczna rodzina, a można znaleźć ją w najbardziej popularnych na naszym stole wędlinach i produktach mięsnych. To one chronią szynki i kiełbasy przed bakteriami salmonelli czy jadem kiełbasianym. Dzięki nim wędliny mają gładką, różowo wyglądającą konsystencję i zachęcający wygląd, choć naturalnie robione wędliny bez tego typu dodatków po obróbce termicznej robią się brązowe. Nie myślcie, że różowa jak świnka szyneczka jest lepsza niż brązowa i pomarszczona – azotyny i azotany mają mnóstwo ubocznych efektów. Od lat 80-tych ściśle reguluje się ilość użytych tego typu substancji, bo udowodniono, iż ma ogromny wpływ na zachorowalność na raka żołądka. Azotan sodu lub potasu zjedzony w zbyt dużej ilości, może nawet powodować rozkład hemoglobiny, szczególnie u dzieci. I ciekawostka z rodzaju przerażających: często na przetworzonych wędlinach znajdujemy napis „nie gotować” lub wręcz „nie podgrzewać”. To dlatego, że wysoka temperatura wzmacnia działanie azotynów i azotanów, przez co stają się one jeszcze bardziej szkodliwe. Przeciwutleniacze w jedzeniu Przeciwutleniacze (grupa „E” od 300 do 399) wywołują reakcje alergiczne, zwiększają poziom złego cholesterolu we krwi i wywołują biegunki. Znajdziemy je w gotowych ciastkach, frytkach czy chipsach. Szkodliwymi dodatkami do żywności bywają też emulgatory czyli środki zagęszczające (grupa „E” od 400 do 499). Wśród nich nasze dzieci najczęściej narażone są na działanie sorbitolu – znajduje się on w gumach, cukierkach, żelkach. Jego nadmiar podrażnia śluzówkę żołądka i bardzo często wywołuje biegunki. Wzmacniacze smaku I w końcu moja „ulubiona” grupa chemicznych wspomagaczy czyli wzmacniacze smaku („E” od 600 do 699). Tutaj cesarzem królestwa świństw jest glutaminian sodu (wtóruje mu wierny giermek – glutaminian potasu). Jego ojczyzną jest Japonia, a pośrednio odkryto go już ponad 100 lat temu. Glutaminian sodu jest oczyszczoną wersją kwasu glutaminowego, który został uzyskany z wodorostu – listownicy japońskiej. Smak, który mu towarzyszy, stał się piątym smakiem świata, który nosi nazwę umami. Od tego czasu glutaminian szturmem zdobył wschodnią kuchnię, a szczególnie rozsmakowali się w nim Chińczycy. Stamtąd ten nieszczęśnik dotarł do Europy i Ameryki i rozgościł się w nich na dobre. Glutaminian sodu jest powodem bólów głowy, wzdęć, nadmiernej potliwości, palpitacji serca, uczucia dziwnego niepokoju czy bezsenności. Jeśli byliście kiedyś studentami wychowywanymi na zupkach chińskich, to wiecie o czym mówię. Pojawiło się nawet określenie „syndromu chińskiej kuchni”, bo w niej wykorzystuje się glutaminian na potęgę; sama potwierdzam: po wizycie w chińskiej restauracji zawsze pieką mnie usta, twarz i mam inne dolegliwości ze zgagą włącznie. Ostatnie badania nie potwierdzają jego szkodliwości, ale nie zmienia to faktu, że powyższe dolegliwości mogą być efektem niezwykle popularnej alergii na glutaminian. Jest on także uzależniający: jak nic innego na świecie poprawia smak każdej potrawy, którą do niego dodamy. W rezultacie producenci mogą użyć mniejszej ilości prawdziwego produktu (np. mięsa w wędlinach), a smak dzięki glutaminianowi jest i tak bardzo kuszący. Glutaminian to największy oszust wśród wszystkich dodatków do żywności, jakie oferują nam producenci. Strzeżcie się go, a przynajmniej nie raczcie nim własnych dzieci. Dowiedziałam się jednak niedawno, że może trochę przesadzam. Bo otóż nie wszystkie chemiczne dodatki do żywności są szkodliwe – Unia Europejska ściśle określa ilość konkretnego składnika w przeliczeniu na gramaturę, którą producent może bezkarnie zastosować. Jest to ilość nieszkodliwa i – jak zapewniają fachowcy – nie wpłynie na nasze zdrowie. Ja im wierzę, ale weźcie pod uwagę, iż NIKT nie jest w stanie sprawdzić, ile dziennie zjada fosforanów czy azotynów, bo chemiczne dodatki są niemalże wszędzie. Bardzo łatwo jest je przedawkować, a stąd już tylko krok do dolegliwości czy przewlekłych chorób (w tym raka). Często szukamy przyczyn naszego stanu zdrowia w śmiertelnych chorobach, a tymczasem bardzo wiele z dolegliwości może wynikać z konserwantów, emulgatorów, barwników czy wzmacniaczy smaku. Nie zdajecie sobie sprawy, jak uwielbiam jeść i kocham dobre potrawy. Mimo wszystko staram się gotować bez wspomagaczy i unikam przetworzonej żywności jak tylko się da. Wiem, że łatwiej kupić wędlinę niż samemu upiec kawałek schabu. Ale jeśli prawdą jest stwierdzenie filozofa, że „jesteś tym, co jesz”, to niektórzy niedługo będą świecić w ciemności od fosforanów i toczyć się jak balon od glutaminianu. Post Konserwanty w żywności – jak producenci trują nas i nasze dzieci pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

30 pomysłów na prezent z okazji dnia babci i dziadka

Lady Gugu

30 pomysłów na prezent z okazji dnia babci i dziadka

Lady Gugu

Nie obchodzi mnie, że…

Po kilkutygodniowej nieobecności, usprawiedliwionej zwiedzaniem raju, wróciłam do kraju. Niestety, w niczym nie przypominał tego, który zostawiłam wyjeżdżając. Jeśli myślicie, że będzie nareszcie o polityce, to niestety, nie dziś (jutro też nie). Tym razem zaskoczyli mnie nie rządzący, ale zwykli, szarzy ludzie, którzy nagle postanowili zrobić pospolite ruszenie i strącić kogoś z piedestału. Pozbawić intratnej, dochodowej, ciepłej, spokojnej (według nich) posady. Mowa o Jerzym Owsiaku i jego Fundacji, na których ostatnimi czasy wiesza się psy, w których wali się kamieniami i wyzywa od najgorszych. Nienawiść przybiera coraz ostrzejsze formy i nie tylko nie chcę milczeć, ale muszę nawet krzyczeć. O Owsiaku co roku robi się głośno w okolicach grudnia, gdy do kolejnego Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy coraz bliżej. Nagle okazuje się, że Owsiak pieniądze zamiast rozdawać – defrauduje, zamiast uratować milion żyć, uratował zaledwie 900 tysięcy. Przez wcześniejsze miesiące, gdy Fundacja działa również pełną parą i organizuje przykładowo licytacje na rzecz prowadzonych działań, nikt Owsiakowi strat nie wylicza. A mnie, mimo że noża nie noszę, i tak otwiera się on w kieszeni. Nie interesuje mnie, czy Owsiak kupił pokojowemu patrolowi BMW zamiast Seicento. Nie interesuje mnie, ile wydaje na działalność fundacji i nie dziwi mnie, że płaci ludziom za pracę, bo nikt nie chce tyrać za darmo. Oprócz tych oczywiście, którzy na Owsiaku wieszają psy. Lata mi koło nosa, że ojciec Owsiaka był w Milicji, bo nie wyobrażam sobie, iż moje dziecko każe mi rzucić robotę, bo się mnie wstydzi, a ja w podskokach spełniam jej żądanie. Nie mam wpływu na to, że wolontariusze kradną, bo dając sprzedawcy w sklepie pieniądze też nie czekam zawsze na paragon, dzięki czemu kasa może trafić do jego kieszeni. Za to leżałam długo w szpitalu, gdzie jedyną rozrywką był odmierzany posiłkami i kroplówkami czas, gdzie podczas bezsennych nocy liczyłam gwiazdy na niebie i próbowałam nie słyszeć przez ścianę skrzypiącego łóżka wiercącej się koleżanki. I wiem, że jeśli sprawy pójdą w złym kierunku, to starość spędzę w takim miejscu. I będę w tym łóżku pamiętającym czasy Gierka żałowała, iż dawałam orkiestrze tylko dwa złote zamiast pięciu, bo może dostałabym na to swoje umieranie lepsze łóżko. Nie obchodzi mnie, czy Owsiak zatrudnia rodzinę i ile pokoleń jest w stanie z tego utrzymać. Rodziłam za to w szpitalu, gdzie ratuje się dzieci o wadze 500 gramów, czyli mniej, niż waga ziemniaków, które dziś zjedliście na obiad. I wiem, że gdyby nie Owsiak, takie dzieci byłyby skazane z na śmierć i nie miałyby szansy uściśnięcia dłoni swojemu dobroczyńcy. Bo gdyby nie Owsiak, połowa dzieci miałaby niedosłuch, bo tylko dzięki niemu KAŻDEMU noworodkowi bada się dziś słuch. I nie będą one głuche jak połowa pokolenia wcześniaków, które w latach 70-tych otrzymały „pomoc” w postaci po-niemieckich inkubatorów i w nich same ogłuszały się własnym płaczem. Nie zaglądam Owsiakowi do kieszeni i nie daję mu swoich pieniędzy. Przekazuję je fundacji bo wierzę, że ogrom pracy, jaki wykonuje, przekłada się na ludzkie istnienia. Według mnie lepiej dać 2 złote i wiedzieć, że choć złotówka „poszła na dzieci” niż nie dać nic, a potem tego żałować będąc w potrzebie. Nie jestem aż tak naiwną matką, aby sądzić, że moje dziecko nigdy nie skorzysta ze szpitala. Modlę się, aby żadna fundacja nigdy nie była jej potrzebna, ale moje modlitwy nie pomogą wyleczyć setki tysięcy chorych dzieci, których życie może zmienić jedna głupia złotówka. Wiem, że wśród was jest mnóstwo pomagających, co udowodniliście małej Zuzi. I ci, którzy pomagacie, wytłumaczcie mi: skąd tyle nienawistnych, zachrypniętych od wrzasku głosów, które nawołują do bojkotu nie tylko WOŚP, ale wszystkich innych możliwych form pomagania? Czy z ich strony to zwykłe skąpstwo, głupota, naiwność (sądzą, że nigdy nie wyciągną ręki po pomoc?..), złośliwość? Każdy może zachorować. Każdy będzie stary. Jak nie chcesz nabijać kieszeni Owsiakowi, idź do pobliskiego szpitala i daj ordynatorowi, mówiąc, że to na sprzęt dla dzieci. Tylko dobrze patrz, czy nie chowa do kieszeni. 23 finał WOŚP już 10 stycznia 2016 r. Zebrane pieniądze przeznaczone zostaną na zakup urządzeń medycznych dla oddziałów pediatrycznych oraz dla zapewnienia godnej opieki medycznej seniorów. Pomożecie czy nie? Decyzja należy do was! Post Nie obchodzi mnie, że… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Zwiedzanie Florydy. Lista miejsc, które warto zobaczyć

Lady Gugu

Zwiedzanie Florydy. Lista miejsc, które warto zobaczyć

Lady Gugu

Odchudzanie w ciąży – czy można stosować dietę, oczekując dziecka?

Jakiś czas temu Ewa Chodakowska, skrytykowała na facebooku kobiety, które będąc w ciąży postanawiają się odchudzać. Trenerka podsumowała: „ze względu na stan, w jakim się znajdujesz, droga na skróty ZAWSZE będzie odbijała się na Twoim zdrowiu lub Twoim i Twojego dziecka…”. I zacznę od tego, że osobiście podpisuję się pod tym – chudymi bo chudymi, ale jednak matczynymi – rękami. Moda na odchudzanie w ciąży i bycie „fit-mamą” przyszła do nas oczywiście z USA i szturmem wdziera się na salony. Idiotyczny trend zaczął się, gdy pewien lekarz, opierając się na badaniach 3 (tak, trzech!) kobiet stwierdził, iż za duża waga płodu może stać się przyczyną śmierci przy porodzie ze względu na dysproporcje główki dziecka i miednicy rodzącej. Dlatego zalecał kobietom w ciąży niskokaloryczną, wysokobiałkową dietę z bardzo małą ilością napojów po to, żeby dziecko nie urodziło się zbyt duże. Dalej poszło już gładko – tę teorię podchwycili ginekolodzy i jeszcze w latach 50-tych XX wieku kobiety w ciąży głodziły się, aby lekarz nie nakrzyczał na nie przy badaniu. Powszechna była opinia, że „płód jest pasożytem doskonałym” i nieważne, co je matka, to dziecko w brzuchu jakoś sobie poradzi. Wszystko zaczęło zmieniać się w latach 60-tych, gdy pojawiły się pierwsze badania wskazujące na to, iż zdrowsze dzieci rodzą się tym kobietom, które dobrze odżywiały się w ciąży. Lekarze zaczęli sugerować, aby panie oczekujące dziecka odżywiały się zgodnie ze swoim smakiem i apetytem. Ostatnio jednak trend związany z odchudzaniem w ciąży powrócił, a ja mam wrażenie, że znowu mamy wiek XIX… Odchudzanie w ciąży. Czy będąc w ciąży, można się odchudzać? Bo macierzyństwo jest na czasie, ale w mediach nie ma miejsca dla zaniedbanych mamusiek z 15-kilogramową „ciążową nadwagą”. Media lansują jedynie twarzowe ciąże, bez śladów opuchnięć, przebarwień czy właśnie dodatkowych kilogramów. Tymczasem szacuje się, że w Anglii już 1 na 20 ciężarnych kobiet boryka się z problemem odchudzania w czasie ciąży. Co więcej, celebrytki, których ciążowe kształty są obfite, są obśmiewane i wyszydzane. Przykład? Kim Kardashian, która nie wstydziła się mówić o tym, iż przytyła w ciąży ponad 20 kilogramów, stała się celem paparazzi i nieustannych komentarzy w mediach plotkarskich. Odchudzanie w ciąży przybiera czasem chorobliwą formę i wtedy nosi nazwę pregoreksji. Często zapadają na nią kobiety, które miały już zaburzenia odżywiania wcześniej, np. w postaci bulimii czy anoreksji. Pregoreksja, czyli obsesyjne dążenie, żeby nie przytyć w ciąży zbyt wiele, przekłada się nie tylko na liczenie kalorii, ale również na stosowanie środków przeczyszczających, wymioty czy zatracanie się w ćwiczeniach. Skutek? Jeśli matka głodzi siebie, głodzi także dziecko. Jeśli w ogóle uda jej się dotrwać do końca ciąży, to najprawdopodobniej urodzi wcześniaka lub noworodka z niską wagą urodzeniową. W przyszłości grożą mu jednak poważne choroby, takie jak cukrzyca, otyłość, problemy psychiczne czy kłopoty z nauką. Potwierdzona jest teoria, że niedożywienie dziecka w ciąży prowadzi do jego poważnych chorób sercowych w przyszłości. Powód? Jeśli dziecko ma mało dostępnych składników odżywczych w brzuchu mamy, organizm kieruje je najpierw do rozwoju mózgu, zostawiając na koniec inne organy – takie jak wątroba i serce. Dieta kobiety w ciąży musi być zbilansowana, kaloryczna, wysokiej jakości. Pierwszy trymestr bywa jednak ciężki, bo wiele kobiet zamiast tyć – traci na wadze. Przyczyną są oczywiście wymioty, czyli częsta przypadłość w okresie od 1 do 3 miesiąca ciąży. Jednak wtedy należy jeszcze lepiej dbać o swoje (i dziecka!) żywienie. Przyjmuje się, że w 1 trymestrze kobieta powinna przytyć ok. 2 kilogramów, a później ok. 6-7. Łącznie najlepiej, gdy przyrost wagi w ciąży wynosi około 14-15 kilogramów. Na tę wagę nie składa się jednak dodatkowy tłuszcz na biodrach, bo ten stanowi jedynie 2-4 kilogramy. Waga w ciąży to składowa dodatkowej ilości wody w organizmie, łożyska, wód płodowych, zwiększonej objętości piersi, większej ilości krwi oraz naturalnie waga samego dziecka. Dodatkowe kilogramy w ciąży to inwestycja – dają konieczne wsparcie, potrzebne do donoszenia bezpiecznie ciąży oraz do okresu połogu i karmienia piersią. Nie można uciec od nich poprzez dietę niskokaloryczną. Za to najlepszym rozwiązaniem jest zrzucenie wagi tuż przed ciążą – osobiście znam kilka przypadków, w których moje koleżanki mające problemy z zajściem w ciążę zrzuciły wagę i… niedługo potem oczekiwały już dziecka. Szczupłe kobiety mogą również przytyć nieco więcej w trakcie ciąży. Opłaca się więc odchudzać, ale tylko na etapie przygotowań do ciąży, a nie w trakcie oczekiwania na rozwiązanie. Ostatnio spotkałam się też z badaniami, które mówią, iż odchudzanie w ciąży jest dopuszczalne! Oczywiście jest tu haczyk: mogą robić to panie, które wchodzą w ciążę z dużą nadwagą i których odżywianie pozostawiało wiele do życzenia pod kątem zdrowia. Kobiety otyłe zamieniając złe nawyki żywieniowe na dobre, zastępując tłuszcze trans czy cukier zdrowymi produktami (np. pełnoziarnistym chlebem czy mąką, roślinami strączkowymi, owocami i warzywami), mogą na takiej diecie faktycznie schudnąć. Taka dieta prowadzona jest jednak pod kontrolą dietetyka i ginekologa, bada się często stan płodu. Stwierdzono jednak, że dieta kobiet otyłych będących w ciąży, wpłynie pozytywnie na stan dziecka i urodzi się ono zdrowsze, niż gdyby nie odchudzała się i dalej oczekując dziecka jadła swoje fastfoody i pączki. Ciąża trwa tylko 9 miesięcy. W jej trakcie musi ukształtować się zupełnie nowy człowiek. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy blokują mu dostęp do żywności i rozwoju, bojąc się, że stracą kilka miesięcy ze swojego fit-życia, że zyskają dodatkowy kilogram czy że opadną mu piersi. Urodzenie człowieka to nie pstryknięcie palcami – to wielka odpowiedzialność, większa chyba niż dbanie o własny szczupły tyłek. A może się mądrzę, bo jestem chuda? Pocieszę was – w ciąży wyglądałam jak Jabba z „Gwiezdnych wojen”. Do dziś wielu znajomym odmówiłam pokazania zdjęcia z tego okresu, bo wolę wyprzeć to ze świadomości. Ale moje dziecko urodziło się zdrowe, a dziś rozwija się bez zarzutów. Jeśli ciąża miałaby trwać tyle, co u słonia (czyli 22 miesiące), to ja mogłabym tak tyć i tyć, bo efekt jest wart każdych dodatkowych kilogramów. Post Odchudzanie w ciąży – czy można stosować dietę, oczekując dziecka? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Pomysł na zdrowe śniadanie: awokado zapiekane z jajkiem

Lady Gugu

Pomysł na zdrowe śniadanie: awokado zapiekane z jajkiem

Lady Gugu

Boję się o moje dziecko

Kiedy mijam na ulicy matki z dziećmi, zawsze wyczuwam z ich strony ten dziwny zapach. Niezależnie od tego, czy ich dzieci noszą jeszcze pieluchy czy biegają spocone po placu zabaw, wszystkie matki i tak pachną tak samo. Dziś wiem, że to zapach strachu. Poczułam go na sobie już pierwszego dnia, gdy tylko zobaczyłam niby spodziewane, ale jednak zaskakujące dwie kreski na teście. Niezależnie, kto był obok mnie, ile osób próbowało rozwiać moje obawy, zapach strachu nie dał się odpędzić. Na początku bałam się o jej zdrowie i bezpieczeństwo. Potem strach zaczął kierować się w mniej cielesne rejony: rozszerzył się o zadowolenie i szczęście – także jej. Teraz panicznie obawiam się przyszłości oraz tego, co ona przyniesie. Bo czy będzie lubiana? Czy nikt jej nie skrzywdzi? Czy będzie potrafiła rozróżnić dobro od zła? Co zrobię, gdy dokona złych wyborów i ja będę to wiedziała, a ona nie? Nie lubię tego uczucia, ale jestem jej za ten strach wdzięczna, bo uświadamia mi, że wszystkie wspólne momenty są ulotne jak chmury, które przepływają po niebie. I że trzeba je łapać tak szybko, jak się da. To strach napędza mnie do tego, żeby czerpać z życia pełnymi garściami; to lęk o jej jutro napędza mnie do szukania nowych, wspólnych przygód. A strach, że ten dzień, w którym będzie wstydziła się je ze mną przeżywać, nadchodzi wielkimi krokami. I lęk, że jej nowi towarzysze nie dostrzegą jej wyjątkowości w takim stopniu, jak ja, próbuje mnie sparaliżować. Ale nie chcę zmywać z siebie tego strachu. Bo gdy poczuję pewność, iż jestem bezpiecznym punktem w jej życiu, ona wysunie mi się z rąk i popędzi sama. Dlatego lubię mój strach, bo on nie paraliżuje: on napędza. Wiem, że nie mam zbyt wiele czasu, aby dostrzegła we mnie nie tylko matkę, ale i najlepszego przyjaciela, zwierzchnika, którego się uwielbia, podziwia, szanuje; dla którego pracuje się bez wypłaty, bez przekupstwa, kieszonkowego, dziecięcego szantażu. A ona jest dla mnie również takim szefem: bezlitosnym, ale uzależniającym; szefem, który płaci nieregularnie, ale ta premia, którą daje, rekompensuje dni posuchy. Mój lęk narasta. Trzęsłam się nad nią, gdy była wielkości kropli wody, gdy porównywali ją do fasolki, moreli, jabłka. Ten strach rósł proporcjonalnie do tego, jak duża i silna stawała się w moim brzuchu. I myślałam, że wraz z porodem strach zniknie. Tymczasem faktycznie, na chwilę się przyczaił w okresie, gdy wszystko w jej życiu było zależne ode mnie. Wrócił ze zdwojoną siłą, gdy zaczęła przejawiać pierwsze oznaki niezależności. I właśnie sobie uświadamiam, choć próbuję wyprzeć to ze świadomości, że ten cholerny strach nie zniknie nigdy. Bo nawet w dniu mojej śmierci lęk o to, co dalej się stanie z nią i jak sobie beze mnie poradzi, wywoła pewnie u mnie paniczną reakcję… choć nie wiem, na co podstarzałej starszej pani, którą kiedyś będzie, potrzebna jeszcze matka. Nie pozwolę sobie zabrać mojego strachu i nie każcie mi się go pozbywać, bo to on wyróżnia mnie z tłumu bezdzietnych. To on łączy mnie ze wszystkimi matkami z całego globu. Bo może ich dzieci różnią się kolorem skóry, wyznaniem czy językiem, ale matczyny lęk nie zna granic i jest dokładnie taki sam na każdym krańcu świata. Post Boję się o moje dziecko pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Syndrom przewlekłego zmęczenia. Klątwa ludzi aktywnych

Cenię sobie postęp cywilizacji, choć tak naprawdę nie korzystam ze wszystkich jego zdobyczy. Nie należę do osób, które muszą mieć wszystko, co nowe, które fascynują się zmianami i stresują tym, że są czasem nieco do tyłu z nowinkami. Bo uważam, że dużo się mówi o rozwoju, a zapomina o tym, jakie niesie on skutki. Jednym z nich są coraz bardziej rozpowszechnione choroby cywilizacyjne, o których 50 lat temu jeszcze nikt nie słyszał na taką skalę. I właśnie ofiarą takiej choroby padła jedna moja amerykańska znajoma. Gdy widziałyśmy się kilka lat temu, była aktywną, młodą bizneswoman. Trzy lata później spotkałam zupełnie inną osobę. Zmęczona, o spowolnionych ruchach, ledwo utrzymująca się na powierzchni zawodowej aktywności. Obolała zdradziła mi, że lekarze zdiagnozowali u niej coś, co w USA nosi nazwę CFS, a w Polsce jest znane jako syndrom przewlekłego (lub chronicznego) zmęczenia. Okazuje się, że jest coraz więcej osób, które zwyczajnie nie są w stanie wypocząć. Nawet, jeśli prześpią całą noc (co zdarza się rzadko), to budzą się jeszcze bardziej zmęczone, niż kładły się wieczorem. Męczy ich normalna dzienna aktywność, nie dają rady bez długiej dziennej drzemki. Ich mózg działa na zwolnionych obrotach, ruchy są spowolnione, kojarzenie i pamięć szwankują. Do tego dochodzą objawy czysto fizyczne: bóle mięśni, stawów, gardła, głowy. Moja znajoma określiła się mianem „wraka”, którego nikt nie może wydobyć spod wody. Nie działają leki, bo nawet jeśli antydepresanty poprawiają samopoczucie, to objawy fizyczne wcale nie ustępują. Leczenie polega jedynie na łagodzeniu objawów i właściwie każdy lekarz przyznaje, że nie umie pomóc takiemu pacjentowi. Myślałam, że to, o czym opowiada mi amerykańska koleżanka, jest jakimś science fiction i stanowi wymysł tamtejszej służby zdrowia. Ale zrobiłam małe rozeznanie i szok – w Polsce coraz częściej diagnozuje się syndrom przewlekłego zmęczenia! Lekarze bardzo nieufnie podchodzą do tego terminu i nazewnictwa, ale zgodnie przyznają: coraz częściej spotykają się z pacjentami, którzy zgłaszają taki zespół objawów, choć wyniki badań mają zupełnie w normie. Najczęściej tymi pacjentami są osoby młode, o wysokim stopniu aktywności, zabiegane, zestresowane. Co ciekawe, na zespół chronicznego zmęczenia 4 razy częściej zapadają kobiety niż mężczyźni – być może przez to, że mają do pogodzenia obowiązki pracownicy, matki i pani domu, ale może również dlatego, że częściej chodzą do lekarzy niż mężczyźni. Syndrom przewlekłego zmęczenia… …jest pewnego rodzaju sygnałem ostrzegawczym od organizmu, ale nie należy do subtelnych poszturchiwań – zaczyna się powoli, ale jeśli już zachorujemy, to całym ciałem i umysłem. Nie ma na to lekarstwa, a wyprowadzenie się ze stanu stresu i nagromadzonego zmęczenia trwa latami. Ludzie ratują się suplementami, wysiłkiem fizycznym, relaksacją, ale to wszystko nie tylko nie przynosi efektów, ale nawet jeszcze bardziej męczy i pogrąża w chorobie. Mojej znajomej nieco pomaga psychoterapia, hipnoza, medytacja i joga. W Wielkiej Brytanii chorym na syndrom przewlekłego zmęczenia przyznaje się czasową rentę. W Polsce dopiero zaczyna raczkować pogłębianie wiedzy o tym syndromie, a tymczasem u chorych na podstawie objawów diagnozuje się schizofrenię, nowotwór, boreliozę albo… hipochondrię. Co gorsze, na zespół przewlekłego zmęczenia zaczynają zapadać nawet dzieci, bo i ich dogania presja rodziców, aby rozwijały się szybciej i lepiej od innych. Szczególnie zauważalne jest to u gimnazjalistów i licealistów, ale u rodziców trudno szukać zrozumienia, skoro nawet lekarze załamują ręce i przyznają się do niewiedzy. Syndrom przewlekłego zmęczenia nie mija po odpoczynku, po urlopie, seksie czy spotkaniu w gronie przyjaciół. Co więcej, chorzy przestają szukać takich atrakcji, bo unikają wszelkiej aktywności, która nie jest niezbędna do życia, sądząc, iż w ten sposób nieco odpoczną. Moja znajoma zachowuje się, jakby stąpała po świeżym asfalcie, a jej nogi nie mogły oderwać się od ziemi. Musiała zmienić pracę, na szczęście znalazła opiekę w rodzinie. Ale jeśli taka ma być teraz cena za nasz rozwój, za naszą aktywność i nieustający pęd do lepszego życia, to może lepiej byłoby wrócić do epoki kamienia łupanego? A zupełnie serio: zawsze namawiam do zwolnienia biegu, do chwil dla siebie, do relaksu, odpuszczenia tam, gdzie można to zrobić i do minimalizmu. Więcej nie znaczy lepiej, a jeśli dopadnie cię syndrom przewlekłego zmęczenia, to w pół roku stracisz wszystko, na co pracowałaś tak ciężko przez ostatnie pięć lat. Post Syndrom przewlekłego zmęczenia. Klątwa ludzi aktywnych pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Kalendarz ciąży tydzień po tygodniu – 1 tydzień ciąży

Wydawałoby się, że początki magicznego okresu, jakim jest ciąża, to wspaniałe, niepowtarzalne uczucie, a tymczasem pierwszy tydzień ciąży przejdzie zupełnie niezauważony i bez jakichkolwiek objawów. Musimy zacząć od tego, że za pierwszy tydzień ciąży ginekolodzy uważają ten, w którym właśnie rozpoczęła się wam miesiączka. Faktycznie jednak powinniśmy go liczyć od dnia zapłodnienia, co – u kobiety mającej regularne menstruacje – wylicza się mniej więcej na 3. tydzień od ostatniej miesiączki. Wtedy standardowo następuje owulacja. Oczywiście niemożliwe jest dokładne ustalenie dnia zapłodnienia – plemniki są bardzo odporne i mimo, że w kwaśnym środowisku pochwy przeżyją zaledwie kilkanaście godzin, to już próbując dostać się do swojego celu – komórki jajowej – potrafią wytrwać nawet 48 godzin! Dlatego podejrzewając ciążę lub stwierdzając ją, ginekolog zapyta cię o pierwszy dzień ostatniej miesiączki i od niej rozpocznie liczenie wieku twojego dziecka – ważne jest więc, aby zapamiętać te daty jeśli starasz się o dziecko. Bez zanotowania daty ostatniej miesiączki sprawdzenie wieku płodu będzie trudne, bo wahania aparatów USG mogą pokazywać inne wyniki nawet, jeśli wykonuje je ten sam lekarz tym samym aparatem. Pierwsze objawy ciąży Pierwsze objawy ciąży na tak wczesnym etapie dostrzeże chyba tylko bardzo wsłuchana w siebie przyszła mama z siódmym zmysłem. Niektóre panie mówią, że od pierwszego tygodnia ciąży po prostu czuły się inaczej, ale tak naprawdę objawów ciąży w pierwszym tygodniu nie mamy prawa czuć. Proces zapłodnienia przebiega bezszelestnie, choć z bardzo przyjemnymi skutkami. Zapłodnienie jest dowodem na to, że w organizmie waszego przyszłego dziecka znajduje się DNA bardzo silnego zawodnika – plemnik, który jako jedyny wniknął do komórki jajowej, okazał się najsilniejszy z dwóch grup (najpierw z kilkuset milionów, które wyruszają w podróż, potem z 200, które docierają do komórki jajowej). To właśnie ten bohater przedarł się przez barykadę, stając się zalążkiem nowego człowieka…za co należą mu się niemałe brawa. To jest właśnie chwila, na którą czekaliśmy – czyli magiczny moment zapłodnienia, od którego powinno liczyć się pierwszy tydzień ciąży. Plemnik i komórka jajowa, cały czas przekształcając się i dzieląc, razem wyruszają w podróż rollercoasterem (czyli jajowodem), a celem ich wspólnej drogi będzie bezpieczny dom waszego dziecka, w którym spędzi kolejne kilkadziesiąt tygodni ciąży – czyli macica. Dieta przyszłej mamy Kobiety, które starają się o dziecko i spodziewają się, że do zapłodnienia może dojść niedługo, muszą dbać o swoje zdrowie. Uwzględnia to zdrową dietę, ale nie tylko u matki, lecz również u ojca – stwierdzono, że na jakość męskiego nasienia wpływa witamina C, a szkodzą mu kofeina i alkohol, które tę witaminę wypłukują. Bardzo ważna jest dobra kondycja – z reguły przyszłe matki zaczynają bardziej się oszczędzać i nie spędzają dnia na bieganiu i na siłowni. Jednak ciąża to tak ogromny wysiłek dla naszego organizmu, że bez odpowiednich zapasów sił, a także żelaza, białka, wapnia i witamin będzie ciężko nam dotrwać w niezmienionym stanie. Każdy ginekolog nie powinien skąpić czasu, aby wyjaśnić ci, co możesz robić, by przygotować się do ciąży. Jeśli odmówi lub wyśmieje, natychmiast szukaj nowego, bo co, jeśli szkoda mu będzie również czasu na twoje ciążowe lęki i obawy, gdy już będziesz oczekiwać dziecka? Podstawą jednak jest, aby matka zadbała o właściwy poziom kwasu foliowego w organizmie. Można go znaleźć w żółtkach jaj, bananach, pomarańczach czy zielonych warzywach, ale również warto dostarczać w formie suplementów diety. Kwas foliowy jest niezbędny do prawidłowego zbudowania u płodu cewy nerwowej, czyli mówiąc dobitnie chroni przed rozszczepem kręgosłupa. Lekarze nawet zalecają, abyśmy w okresie rozrodczym regularnie zażywały kwas foliowy, bo niestety – kobiety dowiadują się, iż oczekują dziecka dopiero wtedy, gdy zaczynają się pojawiać pierwsze objawy ciąży. Jeśli będziecie mieć szczęście, doznacie pierwszych objawów ciąży już w pierwszym miesiącu, ale najczęściej pojawią się one w okolicach 5-6 tygodnia ciąży. To jednak nieco za późno, żeby rozpocząć zdrowe odżywianie czy suplementację. Pamiętajcie objawy wczesnej ciąży są niezauważalne, dlatego warto dbać o racjonalny tryb życia regularnie, a nie dopiero wtedy, gdy dowiadujemy się o ciąży. Post Kalendarz ciąży tydzień po tygodniu – 1 tydzień ciąży pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.