Lifemenagerka

Bikini dla aktywnych

Jest taka część garderoby, której z całego serca nienawidzę kupować. Taak, to kostiumy kąpielowe. Zazwyczaj scenariusz jest podobny – tygodniami chodzę po sklepach, przymierzam, załamuję się… A kiedy wreszcie znajdę coś w miarę sensownego i to kupię, po wyjściu w tym na plażę okazuje się, że mogę tylko leżeć plackiem, bo wszelkie próby aktywności mogą skończyć się uwolnieniem biustu ;). W tym roku przeglądając oferty sklepów w centrum handlowym doszłam do wniosku,  że przeciętny kostium sieciówkowy nie nadaje się dla kobiet z nieco większym biustem, które na plaży chcą być aktywne (grać w badmintona, siatkówkę lub nawet pływać). Postanowiłam sprawdzić co oferują marki skierowane do osób aktywnych, np. surferów. Podzielę się z Wami moimi typami, ale najpierw opiszę czego właściwie od takiego „bikini idealnego” oczekuję. Dobry rozmiar Z góry skreślam sklepy, które nie sprzedają góry i dołu bikini oddzielnie. Kupienie takiego stroju kąpielowego w jednym rozmiarze jest w moim przypadku niemożliwe. To zabawne, bo mam sylwetkę klepsydry (w biuście i w biodrach praktycznie tyle samo centymetrów) i wydaje mi się, że jestem proporcjonalna, ale widocznie producenci kostiumów mają inną definicję proporcjonalności. Efekt jest taki, że dół kupuję w rozmiarze 36, a górę 42. Biustonosz na spory biust Moja góra od bikini musi spełniać kilka warunków być dobrze zabudowana ze wszystkich stron – biustonosze typu trójkąciki na paseczkach niestety totalnie odpadają nie posiadać plastikowego zapięcia a być wiązana – bo wszystkie biustonosze 42 są przeznaczone dla osób z większym obwodem biustu niż mój, a ja potrzebuję miseczki 40-42 a obwodu 36 alternatywnie – są biustonosze zapinane z określonym rozmiarem miseczki, ale zazwyczaj kończą się one na rozmiarze C, dlatego też nie nadają się dla osób z większym biustem musi trzymać biust również podczas podskoków i innych ruchów Odpowiedni krój dołu Sama już nie wiem co jest dla mnie gorsze – czy dobieranie góry czy dołu od bikini. Tyłka J.Lo to ja nie mam (i nie chcę mieć), a nie oszukujmy się – skromnej wielkości pośladki w mało których majtkach wyglądają dobrze. Tutaj wiadomo – trzeba te gatki po prostu przymierzać, najlepiej wybierając się w tym celu do sklepów założyć stringi aby móc sprawdzić, jak majtki będą się układać na pośladkach. Trzeba zawrócić uwagę czy nie podkreślają cellulitu, nie spłaszczają pośladków, czy gdzieś nie odstają albo nie wylewają się spod nich wałeczki tłuszczu. Jeśli od razu nie zwrócimy uwagi na takie rzeczy, po pierwszym założeniu takiego kostiumu może spotkać nas rozczarowanie i nie będziemy czuły się w nim komfortowo. Materiał i kolor To wydawałoby się jest drugorzędna sprawa, ale niestety – sama mam w swojej kolekcji kostiumy, których nie mogę założyć na plażę, kiedy mam zamiar się kąpać w jeziorze lub morzu. Przy zakupie warto zwrócić uwagę czy materiał, z którego wykonany jest kostium jest odpowiednio „mięsisty” i czy nie ma ryzyka, że po zmoczeniu będzie prześwitywał. To też jest rzecz, która nie ma większego znaczenia jeśli idziemy się tylko opalać, ale jeśli jesteśmy aktywne i wchodzimy do wody popływać czy nawet się ochłodzić, nie możemy sobie pozwolić na kiepskiej jakości kostium. Zrobiłam mały przegląd sieci pod kątem dobrej jakości kostiumów dla aktywnych i znalazłam kilka marek, na które warto zwrócić uwagę. Są to marki specjalizujące się w odzieży np. dla surferów albo po prostu – w kostiumach kąpielowych. O ich jakość byłabym raczej spokojna. A są to np. Roxy, O’neill, Oakley czy Watercult. 1. Roxy góra, dół niestety zapinany z tyłu, ale dałabym mu szansę i przymierzyłabym 2. Banana moon góra, dół 3. Kiwi Saint Tropez góra, dół 4. Oakley góra, dół 5. Watercult góra, dół - to mój faworyt, podoba mi się wzór, krój, wszystko 6. Decathlon góra, dół - tańsza alternatywa, jedyny sensowny wzór jaki znalazłam w tym sklepie, ale niestety, krój majtek totalnie mnie nie przekonuje. Nie chcę też tak całkiem demonizować sieciówek, sama mam dwa kostiumy kąpielowe, które spełniają warunki o których pisałam wyżej i które kupiłam w H&M i w C&A za jakieś grosze na przecenie. Czasami można trafić na coś fajnego. Przykładowo do przymierzalni w C&A zabrałabym np. te kostiumy… … gdyby tylko były moje rozmiary bo np. ten środkowy jest z tyłu zapinany a jego rozmiarówka zaczyna się od 38C, podczas gdy ja potrzebowałabym raczej 36D. KONKURS Zastanawia mnie… czy wszystkie kobiety mają taki problem z dobraniem wygodnego i dopasowanego do sylwetki bikini? Przyznaję – poszukuję towarzyszek mojej „niedoli”, które mnie zrozumieją, a może nawet coś doradzą. W związku z tym mam dla Was propozycję – porozmawiajmy o bikini. Może dla Was kupowanie ich to też jest taka zmora? Czy może macie już jakieś sprawdzone sklepy/marki, które spełniają Wasze oczekiwania pod tym względem i które możecie polecić? A może miałyście jakieś zabawne przygody z niezbyt dobrze dobranym kostiumem kąpielowym w roli głównej? Zachęcam do takich luźnych pogaduszek na ten temat, a żeby Was zachęcić do dzielenia się swoimi doświadczeniami mam dla Was 3 bony o wartości 100 zł do sklepu internetowego Zalando (znajdziecie w nim m.in. kostiumy kąpielowe marek, o których pisałam wyżej, ale oczywiście bony możecie przeznaczyć na cokolwiek innego – są ważne do końca grudnia 2014 roku). Z dyskusji pod postem wybiorę 3 najciekawsze/najbardziej wartościowe/najzabawniejsze odpowiedzi, których autorki otrzymają vouchery. Na odpowiedzi czekam do końca dnia 22 lipca 2014. The post Bikini dla aktywnych appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Domowe wody smakowe

Nigdy nie lubiłam pić wody. Ale kiedy byłam jeszcze nastolatką, na rynek wkroczyły wody smakowe. Cóż to było za wybawienie ;). Teraz trochę mi wstyd, że byłam taka głupia, ale cóż, kto by wtedy czytał składy… A jest co czytać, tradycyjnie już w ramach cyklu „domowe odpowiedniki” prześwietlę kilka składów wód smakowych, które dostępne są w sklepach. Proszę bardzo: woda źródlana, cukier, regulator kwasowości: kwas cytrynowy, substancja konserwująca: benzoesan sodu, aromat, sok truskawkowy z zagęszczonego soku (0,1%) naturalna woda mineralna Nałęczowianka (96%), syrop glukozowo-fruktozowy i cukier, regulator kwasowości: kwas cytrynowy, naturalny aromat cytrynowy z innymi naturalnymi aromatami, naturalny aromat pomarańczowy, CO2, substancja konserwująca: sorbinian potasu, substancje słodzące: acesulfam K i sukraloza naturalna woda mineralna, cukier, regulator kwasowości (kwas cytrynowy), naturalny aromat cytrynowy z innymi naturalnymi aromatami, substancje konserwujące (benzoesan sodu, sorbinian potasu), substancje słodzące (cyklaminian sodu, sacharynian sodu, acesulfam K, aspartam) I tradycyjnie już powstrzymam się od komentarza, bo tu nie ma co komentować  - te składy mówią wszystko. Temat wody i tego, że nawadnianie organizmu jest niezwykle ważne szczególnie latem, przewija się we wszystkich mediach, łącznie z blogosferą. Dlatego daruję sobie wywody na ten temat. Moim celem jest jedynie namówienie każdego kto to przeczyta, aby nigdy już nie sięgał na sklepową półkę po te wstrętne gotowce, które nie mają nic wspólnego ze zdrowiem i naturą. Naturę mamy teraz na licznych straganach, a łącząc ją z wodą mineralną sami tworzymy pyszny i zdrowy napój. Przygotowanie dzbanka takiej wody zajmuje rano dosłownie 5 minut, a później pozostaje już tylko popijanie jej przez cały dzień. Wiem, że już mnóstwo osób tak robi, sama inspiruję się również Waszymi fotkami na Instagramie niestety na sklepowe wody smakowe wciąż jest popyt, więc czuję silną potrzebę pokazywania społeczeństwu, że MOŻNA INACZEJ. Tym bardziej, że bardzo często widzę, że takimi wodami matki poją też swoje dzieci… Czy muszę mówić, że ja nawet Lunie bym ich nie dała? Ja udokumentowałam 6 propozycji smakowych, ale nie ma tutaj reguł, do wody można dodawać dowolne owoce, zioła, a nawet warzywa (ogórek zielony) . Jeśli koniecznie chcecie mieć słodki napój, można posłodzić go miodem lub ksylitolem, nie ma sensu niwelować właściwości takiej wody dodając do niej zwykły cukier. Kilka inspiracji: Cytryna + rozmaryn Rozmaryn przed włożeniem do wody trzeba trochę „pomiętosić” w dłoniach aby lepiej oddał swój aromat. Cytrynę dodaję w postaci wyciśniętego soku. Słodzę trochę ksylitolem, bo lubię taką typową, lekko słodką lemoniadę. Owoce leśne W moim przypadku to maliny i borówki, ale mogą być też jeżyny, porzeczki… Te okrągłe owoce nie oddają za bardzo smaku, więc można je trochę porozgniatać. Melon + rozmaryn Nie wymaga komentarza Nektarynka Gruszka + melisa Melisa ma delikatnie cytrynowy, orzeźwiający smak, bardzo pasuje do takich napojów. Ogórek zielony + mięta Owoce i zioła nadają wodzie bardzo delikatny smak, ale zależy to też od ich ilości. Moimi faworytami są owoce leśne i truskawka (której nie ma na zdjęciach, bo nie kupuję już truskawek, jak dla mnie jest już po sezonie ). A wy jakie najbardziej lubicie? The post Domowe wody smakowe appeared first on Life Manager-ka.

Co zwiedzić w Bergamo w 1 dzień

Lifemenagerka

Co zwiedzić w Bergamo w 1 dzień

Zabieram Was dzisiaj na wirtualny spacer po Bergamo :). A jeśli ktoś z Was będzie miał ochotę na więcej zdjęć, film i kilka porad praktycznych odnośnie wyjazdu do tego miasta, to odsyłam do mojego zeszłorocznego wpisu. Choć kilka informacji chciałabym teraz zaktualizować, ale to może na końcu. Dzisiaj wyjątkowo z „czytaj więcej” z powodu dużej ilości zdjęć. Wypadałoby zacząć od tego, że Bergamo to idealny kierunek dla każdego, kto ma ochotę poczuć włoski klimat, zjeść coś dobrego, nasycić oczy pięknymi widokami i jednocześnie nie zbankrutować. Ja ogólnie nie jestem mistrzynią kupowania tanich biletów na samolot, ale wydaje mi się, że do Bergamo zawsze można takie znaleźć (mówiąc tanie mam na myśli takie za ok. 200 zł/os. w obie strony). Lot z Warszawy trwa 1h40m, lądujemy, kupujemy bilet, wsiadamy w autobus i w ciągu 15 minut jesteśmy już na miejscu – w uroczym miasteczku, którego wiele osób nawet nie zauważa wsiadając na lotnisku w autobus z napisem „Milano”. Podczas naszego dzisiejszego wirtualnego spaceru oprowadzę Was po trasie, którą spokojnie można przejść w jeden dzień. Fakt, zrobi się dużo kilometrów i nogi na pewno będą to odczuwać, ale naprawdę warto :). Mała kwestia techniczna – ja pokazuję zdjęcia z dwóch dni, stąd różne ubrania i pory dnia na fotkach. Głównym celem naszego spaceru jest Citta Alta, czyli „wysokie miasto”. Można się tam dostać bezpośrednio z lotniska jadąc jednym autobusem, ale ja zachęcam do tego, aby wysiąść przy stacji kolejowej i dalej przejść się spacerem. Traficie bez problemu, wystarczy ruszyć w kierunku, w którym pojedzie dalej autobus. Idąc główną ulicą dojdziecie do sporego placu, jest to dość charakterystyczne miejsce, ale na wszelki wypadek linkuję zdjęcie z zeszłego roku, na którym widać skrawek tego miejsca. I tutaj macie do wyboru – iść prosto i wjechać na górę kolejką funicolare, albo odbić w lewo lub w prawo i zrobić sobie spacer trasą turystyczną. Zachęcam Was do tego drugiego, dlatego na moim wirtualnym spacerze skręcimy w lewo. Tym samym przejdziemy się po innej głównej ulicy, obfitującej m.in w drogie butiki. Na końcu ulicy dochodzimy do małego placyku z fontanną. Gdybyśmy skręcili w lewo, doszlibyśmy do miejsca, w którym nocowałam (o nim na końcu), ale przecież nie przyjechaliśmy spać tylko zwiedzać, więc skręcamy w prawo Delektujemy się widokiem włoskiej architektury, spacerujemy delikatnie pod górę, po lewej mijamy lodziarnię… Tak, to dobry czas na pierwszego włoskiego loda. Ten kolor! Jeździłabym Dochodzimy do bram Citta Alta ale pojawia się pokusa aby odbić w prawo i zobaczyć co kryje się w pewnym uroczym zakątku… Sugeruję ulec tej pokusie. Zaprowadzi w miejsce, którym już przechodziliśmy, ale i tak warto się przejść tą dróżką (tylko uwaga na komary, tną niemiłosiernie). A potem zawrócić i odbić w jeszcze inny zakątek, który… Sprowadzi nas na dół! Cała dotychczasowa „wspinaczka” na nic! Ale to nic, bo ścieżka zaprowadzi nas prosto do stacji kolejki Funicolare, którą można wjechać z powrotem na górę Po wyjściu z kolejki mamy do wyboru dwie opcje. Albo iść „w miasto”, albo obejść je dookoła podziwiając widoki z muru. Trasa prowadząca wzdłuż muru gwarantuje piękne widoki i spotkanie wielu biegaczy. Jak ja im zazdroszczę! Ale abstrahując od biegaczy – zacznijmy może właśnie od spaceru wzdłuż muru. Po wyjściu z Funicolare kierujemy się na lewo, gdzie ulicą schodzimy delikatnie w dół. Dochodzimy do muru, podziwiamy widoki, robimy sobie fotkę a następnie kierujemy się na prawo Spacerując wzdłuż muru dochodzimy w końcu to drugiej kolejki. To dobry moment aby wjechać nią na San Vigilio i podziwiać miasto z jeszcze innej (wyższej) perspektywy… Po wyjściu z kolejki i zrobieniu kilku fotek z tarasu widokowego warto zrobić sobie spacer po wzgórzu. Moim zdaniem trzeba udać się w każdą możliwą stronę i zajrzeć w każdą kuszącą uliczkę. Pominę tutaj kwestie techniczne w stylu „idźcie w lewo czy w prawo”. Po prostu eksplorujcie. Jedna z niepozornych uliczek w pewnym momencie zamienia się w schody, duuużo schodów. Zeszliśmy tą drogą prawie na sam dół wzgórza, aby potem z powrotem wdrapać się po schodach na górę. To nic że było gorąco, przecież we Włoszech to nie ma najmniejszego znaczenia. Takie ciekawe odkrycia po drodze. I znowu schody. Mieszkałabym. To była jedna uliczka. Po wdrapaniu się na górę w okolice stacji kolejki Funicolare wchodzimy w kolejną ulicę i dochodzimy nią do końca. To tam Monika z Black Dresses zrobiła zdjęcie balonów nad Bergamo. Niestety teraz już ich nie było. Na koniec zostawiamy sobie ruiny zamku i park na samym szczycie Bergamo Po zwiedzeniu wzgórza sugeruję zejść z niego pieszo a potem udać się wreszcie na zwiedzanie Citta Alta. No i może na kolejne lody… Nie robiłam tym razem zdjęć uliczek i zabytków Citta Alta, bo mam ich sporo z zeszłego roku. Po dojściu do tej niższej kolejki Funicolare, proponuję udać się tym razem na górę skąd roztacza się piękny widok na okolicę. W tym celu wchodzimy w prowadzącą do góry uliczkę obok sklepu z lodami na patyku. Po dotarciu na miejscu co robimy? Ano znowu podziwiamy widoki Można też usiąść i coś przekąsić… Schodzimy z góry i znowu lądujemy w pięknych zakamarkach Citta Alta. Sugeruję aby znowu udać się w kierunku kolejki Funicolare, ale teraz skręcić stamtąd w uliczkę prowadzącą w dół (po lewej stronie). Dojdziemy w ten sposób znowu do muru okalającego Citta Alta, ale teraz idąc wzdłuż niego możemy zwiedzić drugą stronę górnego miasta. Nie będę pokazywać wszystkich zdjęć aby nie odbierać Wam przyjemności z odkrywania tych miejsc samodzielnie Do dolnego miasta warto zejść również trasą turystyczną, ale drugą jej stroną. Można tego dokonać idąc w dół cały czas wzdłuż muru i w pewnym momencie odbijając w lewo w którąś z uliczek. No i wiecie, kończąc spacer, trzeba wstąpić na jakieś lody… Przy tej lodziarni można skręcić w prawo w uliczkę widoczną za mną, prowadzi ona do placu, o którym pisałam na początku. Z niego można wsiąść w autobus i wrócić na lotnisko, albo udać się do miejsca, gdzie nocujecie. I skoro już jesteśmy przy noclegach, tym razem nocowaliśmy w innym miejscu. Byliśmy w nim pierwszymi gośćmi, więc wszystko było czyściutkie, eleganckie i pachnące to miejsce to My Room Center 2 (ta dwójka ma duże znaczenie, bo ten sam właściciel ma wiele obiektów, które dość podobnie się nazywają). Kilka fotek: Jedyny minus, to że łazienka nie jest w pokoju, ale nie był to jakiś duży problem bo i tak ta w przedpokoju była wyłącznie do naszej dyspozycji (są tam chyba 3 pokoje i 2 łazienki). Właściciel dobrze mówi po angielsku, jest bardzo sympatyczny i pomocny. Nie chcę się rozpisywać, więc gdybyście mieli jakieś pytania odnośnie tego obiektu – odpowiem na nie w komentarzach. Na koniec gratis jeszcze kilka zdjęć wieczornego Bergamo. Knajpka w której jedliśmy rok temu i teraz, Da Franco na Citta Alta Miasto nocą, widok na główną ulicę A na głównej ulicy jednego wieczoru  trafiliśmy na jakąś miejską imprezę. Do tej pory nie wiemy co to było, ale ulice były pozamykane, wyszło na nie chyba pół miasta, odbywały się pokazy taneczne, pomiędzy kamienicami grał DJ… Fajny klimat  Na koniec jeszcze kilka aktualnych informacji praktycznych: Bilet miejski umożliwiający przejazdy na trasie lotnisko – miasto oraz przejazdy kolejkami Funicolare kosztuje 5€ w przypadku biletu 24h, a 7€ w przypadku 72h. Nie ma biletu 2-dniowego, na dwa dni też najbardziej opłaca się ten 3-dniowy.  W restauracjach do rachunku doliczane jest coperto i wynosi ono ok. 2 – 3,5€ za osobę To co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, to duża dostępność darmowego internetu… W zeszłym roku było o to ciężko, a teraz spokojnie można było złapać bezpłatne wi-fi w centrum handlowym Orio al Serio, na niektórych ulicach miasta, na lotnisku (juhuuu!) i w niektórych knajpkach. Co zabawne, bezpłatny internet w Bergamo nazywa się Free Luna wymaga rejestracji, radzę to zrobić już na lotnisku aby później nie tracić na to czasu I to chyba tyle, przepraszam za tę dużą ilość zdjęć, tym bardziej, że niektóre nie posiadają żadnych specjalnych walorów artystycznych, ale nie o to tym razem chodziło. Chciałam tylko pokazać klimat miasta i mam nadzieję, że mi się to udało. Gorąco zachęcam Was do zorganizowania sobie takiego wypadu The post Co zwiedzić w Bergamo w 1 dzień appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Poniedziałki freelancera – organizacja czasu pracy

Gdyby ktoś zapytał mnie co najbardziej zaskoczyło mnie we freelancingu, od razu odpowiedziałabym – trudność w organizacji czasu pracy. To klasyczny dylemat z cyklu „jak jednocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko”. Przyznam, że jest to dla mnie bardzo dużym zaskoczeniem, bo wcześniej przez 2 lata pracowałam w domu (mój pracodawca dawał taką możliwość) i ku zaskoczeniu wielu osób nie miałam nawet najmniejszego problemu z organizacją swojego czasu pracy. Dla mnie było jasne – pracuję w tych godzinach co biuro agencji. I w tych godzinach nie istniało dla mnie nic innego – nie robiłam sobie obiadu, nie chodziłam na zakupy, nie czytałam książki, nie załatwiałam prywatnych spraw. Zazwyczaj pracowałam trochę dłużej niż 8h dziennie, ale nie przeszkadzało mi to, bo pracując w domu przynajmniej nie marnowałam czasu na dojazdy. „Świętość” tych godzin pracy działała w dwie strony – rzadko pozwalałam pracy zajmować swój prywatny czas. Były sytuacje, kiedy nie dało się tego uniknąć, ale pilnowałam aby nie zdarzały się zbyt często. Taki układ był ok, bo wszystko miało swój czas i to świetnie funkcjonowało. Ale freelance kusił mnie też z tego powodu, że dawał dużą wolność. To naprawdę fajne, kiedy w ciągu dnia można na przykład skorzystać z luźniejszych ulic, braku kolejek w urzędach czy ładnej pogody. Zawsze można odrobić zaległości później w godzinach popołudniowych lub wieczornych. Szybko jednak okazało się, że to nie takie proste i że w zasadzie mam do wyboru dwie opcje. 1. Praca w określonych godzinach Najlepiej takich standardowych, w jakich pracują klienci, bo to oni zazwyczaj wyznaczają jakiś rytm swoimi telefonami i mailami. Jakie są plusy i minusy takiego rozwiązania? + praca nie miesza nam się z życiem prywatnym, po godzinach możemy przełączyć się na tryb „relaks”, nie sprawdzać służbowej skrzynki itp. - pracując w takim trybie odbieramy sobie możliwości, jakie daje nam freelance, przywiązujemy się do biurka dokładnie tak, jak czyni to z nami nasz szef podczas pracy na etacie 2. Brak określonych godzin pracy W praktyce to praca 24h na dobę, z przerwami na sen i na to co tam chcemy sobie o dowolnej porze dnia lub nocy zrobić + duża elastyczność w planowaniu swojego dnia, możliwość ugotowania sobie zdrowego obiadu, skorzystania z ładnej pogody kiedy na popołudnie zapowiadane są burze itp. + możliwość słuchania swojego organizmu – jeśli mamy ochotę pospać dłużej, robimy to, jeśli rano wyjątkowo nie mamy weny do pracy, możemy nadrobić to po południu, itd. - tak naprawdę przez całą dobę jest się w pracy, bo nawet jeśli czegoś się w danej chwili nie robi, to w głowie cały czas siedzi myśl, że i tak trzeba dzisiaj do tego usiąść Co wybrałam? Napisałam wyżej o paru oczywistych sprawach, to teraz napiszę co sprawdza się u mnie… Otóż ja ostatecznie zdecydowałam się na ten drugi tryb pracy. Z kilku powodów… Po pierwsze na etacie brakowało mi tej elastyczności i możliwości korzystania z życia w godzinach pracy. Po drugie muszę jakoś godzić pracę z pasją jaką jest prowadzenie bloga. Nie da się ukryć, że na blogowanie składa się mnóstwo różnych czynności, które często trudno jest wsadzić w konkretne ramy czasowe. W moim przypadku po prostu się nie da. Dlatego cenię sobie elastyczne godziny pracy, bo dzięki nim mogę godzić różne zajęcia + zdrowy styl życia, który też bywa trochę wymagający ;). Jako minus takiej organizacji podałam fakt, że praktycznie cały czas jest się myślami w pracy. Ale temu też można zaradzić – czasami warto popracować w wyznaczonych godzinach, aby skończyć np. o 15tej czy 17tej i później mieć już święty spokój. Wszystko zależy od aktualnych zleceń – ich specyfiki i czasu, który trzeba im poświęcić… Ja w tej chwili prowadzę jeden dość duży projekt i z jego powodu ostatnio sporo mam takich dni pracy „od do”. Jako że i tak w godzinach pracy klienta bardzo często muszę siadać do komputera aby odpisać na pilnego maila, wolę wszystkie swoje aktywności zawodowe planować na ten czas, aby chociaż popołudnie mieć wolne. Ale jeśli chcę wyjść lub odpocząć w ciągu dnia – mogę to zrobić, z tym że muszę się liczyć z tym, że jeden telefon lub e-mail szybko przyciągnie mnie z powrotem do komputera Z perspektywy czasu jednak oceniam taki tryb pracy jako najlepszy i trudno mi sobie wyobrazić powrót do siedzenia za biurkiem non stop przez min. 8h.  P.s. O czym za tydzień – miejsce pracy czy urlop freelancera? The post Poniedziałki freelancera – organizacja czasu pracy appeared first on Life Manager-ka.

O powrotach i nieco innym rodzaju podróżowania

Lifemenagerka

O powrotach i nieco innym rodzaju podróżowania

Lifemenagerka

Jak kupować okulary przeciwsłoneczne

Poruszałam raz na blogu temat okularów przeciwsłonecznych zachęcając do noszenia ich także zimą. Dziś natomiast chciałabym skupić się na ich kupowaniu, bo trochę rozbraja mnie ignorancja ludzka w tym temacie… A akurat ochrona oczu to jedna z rzeczy, w które warto w życiu inwestować, przecież chodzi tu o nasze zdrowie. Dzisiejszy wpis powstał w ramach mojej współpracy z Vision Express, a jeśli do tej pory nie przywiązywaliście zbyt dużej wagi do wyboru okularów przeciwsłonecznych – przeczytajcie koniecznie. Gdzie kupować? To oczywiste, raz to już pisałam ale powtórzę – u optyka. I nie ma tu innej prawidłowej odpowiedzi. Ja nie ufam okularom z sieciówek z prostego powodu – tego typu sklepy sprowadzają swoje produkty z Azji i nakładają na nie kosmiczną marżę. Jeśli kupujemy okulary w H&M za 30 zł, oznacza to, że ich wyprodukowanie kosztowało… Cóż, dużo mniej. I nawet jeśli widnieje na nich zachęcająca naklejka ze skrótem UV i jakąś wysoką liczbą to najczęściej jest to chwyt marketingowy. Tego, że nie kupujemy okularów na bazarach, od plażowych sprzedawców i w Biedronce w promocji za 10 zł już chyba nie muszę pisać? Atesty Kupując okulary u optyka możemy być spokojni o ich jakość, ale jeśli jesteśmy nieufni – warto sprawdzić czy okulary są atestowane. Każde okulary spełniające podstawowe normy i posiadające filtr UV oznaczone są specjalnymi symbolami. Najczęściej jest to CE (ja taki mam na wszystkich 4 parach), EN 166:2001, 89/686/EWG, EN 1836+A1:2009 czy ISO 9001:2000. Istnieje oczywiście ryzyko, że jakiś producent używa symbolu europejskiego atestu jako chwytu marketingowego i posługuje się nim bezprawnie. Ja nie mam zaufania do wielu sprzedawców, dlatego właśnie nie kupuję okularów w miejscach, które specjalizują się w sprzedaży czegoś zupełnie innego. Kategorie Okulary przeciwsłoneczne, w zależności od ich przeznaczenia, posiadają różne kategorie filtrów. Generalnie im wyższa kategoria, tym większa ochrona, dlatego okulary z kat.1 możemy nosić tylko w pochmurne dni, kat. 2 sprawdzi się przy umiarkowanym oświetleniu, kat. 3 zapewni nam ochronę w słoneczne dni, również podczas wakacji w ciepłym kraju, jeśli wybieramy się wysoko w góry lub zamierzamy uprawiać sporty takie jak narciarstwo czy żeglarstwo, powinniśmy sięgnąć po filtr kat.4. jeśli jesteśmy kierowcami, nie powinniśmy używać filtrów wyższych niż kat.3 Ogólnie najbardziej uniwersalna na co dzień jest kategoria 3 i dlatego najlepiej kupować okulary tak oznaczone. Soczewki i oprawki Kupując okulary mamy do wyboru soczewki szklane, plastikowe i poliwęglanowe. W codziennym użytkowaniu nie odczujemy większej różnicy pomiędzy tymi szklanymi a plastikowymi, natomiast jeśli zależy nam na wyjątkowej trwałości (bo np. uprawiamy sport) – warto wybrać soczewki poliwęglanowe. Podobnie jest z oprawkami – metal i plastik sprawdzą się przy codziennym użytkowaniu, ale jeśli chcemy mieć pewność, że okulary wiele przetrwają – wybierzmy oprawki z poliwęglanu. Jeśli chodzi o kolor, najzdrowsze dla oczu są soczewki w neutralnych kolorach – szarym lub brązowym. Okulary o innych kolorach soczewek mają zazwyczaj specjalne przeznaczenie (np. zielone poprawiają widzenie o zmroku, fioletowe uwydatniają kolory na dalszym planie). Opcje dodatkowe Jeśli mamy takie potrzeby, możemy wybrać okulary zawierające szereg dodatkowych powłok i funkcji… Np. okulary korygujące dostosowane do naszej wady wzroku, okulary z polaryzacją idealne dla kierowców (ale nie tylko, ja używam ich na co dzień), czy też okulary z powłoką oleofobową, która zapobiega osadzaniu się na nich brudu. Opcji jest wiele, a w dobraniu ich do naszych potrzeb pomoże oczywiście obsługa salonu. Cena Na początku tego wpisu napisałam, że zakup dobrych okularów przeciwsłonecznych to inwestycja w zdrowie. Jak najbardziej to podtrzymuję, ale to słowo „inwestycja” jest może ciut przesadzone bo nasuwa skojarzenie z wysoką ceną. Na potrzeby tego wpisu robiłam research w salonach Vision Express i widziałam w nich dobre okulary przeciwsłoneczne już w cenie niższej niż 100 zł. Nawet model, który mam na sobie na załączonych do wpisu zdjęciach (Seen 75964) kosztuje kilkadziesiąt złotych, a jest dobrze wykonany i ma atest CE. Nie ma tu wymówki w postaci ceny! Noszenie okularów pseudo-ochronnych może spowodować takie choroby wzroku jak zaćma, zapalenie spojówek czy uszkodzenie rogówki. Często efekty takiego błędu młodości wychodzą dopiero po 50tce. Naprawdę nie ma sensu ryzykować, dlatego jeśli posiadacie jakieś byle jakie okulary, bez żalu wyrzućcie jej na śmietnik (bo na nic innego nie zasługują) i zafundujcie sobie coś lepszego zasługujecie na to :). Na koniec jeszcze możecie zerknąć na aktualne promocje w salonach Vision Express oraz na ich fanpage, na którym znajdują się m.in. informacje o bieżących promocjach. The post Jak kupować okulary przeciwsłoneczne appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Pies to styl życia – wpis z okazji Dnia Psa :)

Dziś jest dzień psa. W ostatnim przeglądzie tygodnia pisałam Wam o wydarzeniu „Psia Dolina”, ale nie wspomniałam jaki był temat przewodni tego eventu. A przecież to najważniejsze… Otóż celem tego spotkania było pokazanie, że pies to styl życia. I znowu to kontrowersyjne określenie „styl życia”, które już tyle osób rozbierało na części pierwsze próbując udowodnić, że jest ono pozbawione sensu. Styl życia, sposób na życie, tryb życia… Jak zwał tak zwał, najważniejsze jest to, co się pod tym kryje. A w przypadku posiadania psa kryje się… Aktywność fizyczna. W wielu przypadkach niezależna od pogody. Choć nie w moim akurat, bo Luna nie jest zwierzęciem pogodo-odpornym i kiedy pada deszcz, najchętniej w ogóle nie wychodziłaby z domu. W takie dni zdarza jej się wychodzić na pierwszy spacer dopiero po południu, bo wcześniej księżniczka śpi w najlepsze albo po prostu nie ma ochoty wyjść. Ale ogólnie nie da się ukryć - właściciele psów są aktywniejsi od tych, którzy tych zwierząt „outdoorowych” nie posiadają. Widać to szczególnie zimą, kiedy na spacerach spotyka się właściwie tylko ludzi z psami. Przyjęcie pod swój dach nowego członka rodziny, który ma duży wpływ na Twoje życie, nawet na to co jesz, co kupujesz, jak spędzasz wolny czas… To zmienia życie całej rodziny, wprowadza nowe nawyki, czasem ograniczenia… Mamy do czynienia z żywym stworzeniem, które może mieć swoje kaprysy, zachcianki i charakterek. No właśnie, charakter, którego według kociarzy psy nie mają… Może tak mówić tylko ktoś, kto nigdy nie miał psa albo kto błędnie definiuje „posiadanie charakteru”. Poznawanie nowych ludzi. Ja nie jestem zbyt otwartą osobą, kiedy nie miałam psa, z sąsiadami wymieniałam tylko grzecznościowe „dzień dobry” i „do widzenia”, a ludzi na osiedlu nie znałam wcale. Teraz jest zupełnie inaczej. Nie ważny jest wiek, płeć czy status społeczny – spora część psiarzy tworzy rozumiejącą się niemal bez słów społeczność. Rozmawiamy na spacerach, wymieniamy się doświadczeniami, plotkujemy o osiedlowych sprawach itp. Psy łączą ludzi i otwierają na otoczenie. Brak samotności. Mając psa nigdy nie jesteś sam. Zawsze masz z kim obejrzeć film, pójść na spacer czy po prostu komu się wypłakać. Pies zliże każdą łzę, wyczuje też kiedy coś jest nie tak i nie odstąpi Cię na krok kiedy będziesz potrzebować jego towarzystwa. Nie bez powodu mówi się, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Kiedyś wydawało mi się, że to bullshit, mój pierwszy pies nie był moim najlepszym przyjacielem, bo za swoją panią uważał jedynie moją babcię, która spędzała z nim 3/4 dnia ze względu na nasz brak czasu… Teraz jednak kiedy mam Lunę, widzę jak to jest, kiedy pies kocha mnie całym swoim sercem. To jest coś nie-sa-mo-wi-te-go. A swoją drogą korzystając z okazji – pokażę Wam mojego pierwszego psa, Pikusia był najmądrzejszym kundelkiem na osiedlu (taaak, wiem, każdy tak mówi o swoim psie, ale o nim mówili tak też obcy ludzie do dziś zdarza się, że ktoś mi opowiada jakieś historie o nim :)). Jutro minie dokładnie 5 lat od kiedy musiałam go pożegnać, ale do dziś łza mi się kręci w oku na jego wspomnienie. Pies pojawiając się w rodzinie często wywraca jej życie do góry nogami. Dokłada obowiązków, nieco pozbawia spontaniczności… W naszym przypadku zmienił też sposób spędzania wolnego czasu – od chodzenia po mieście wolimy spacery z psem tam, gdzie czuje się on dobrze. Nie wyjeżdżamy sami na dłużej niż 3 dni i ogólnie w miarę możliwości wszędzie gdzie się da zabieramy psa, nawet jeśli niesie to za sobą pewne ograniczenia (np. musimy zostać gdzieś krócej, nie możemy skorzystać ze wszystkich atrakcji danego miejsca itd.). To wszystko nie stanowi jednak żadnego problemu, bo jest jeszcze drugi biegun tej sytuacji – jako właściciele psa jesteśmy aktywniejsi, zdrowsi, szczęśliwsi… I gdybym mogła powrócić do swojego stylu życia „sprzed psa” NIGDY bym się na to nie zdecydowała.  Wszystkiego najlepszego dla Waszych psiaków!!! Zapraszam też na inne psie wpisy na moim blogu: Posiadanie psa – obawy a rzeczywistość - w tym wpisie musiałam edytować jeden punkt, bo jeden artykuł otworzył mi oczy na pewną sprawę… Napisałam wówczas, że lepiej nie brać psa gdyby miał przez 8 czy 9h siedzieć sam w domu. Błąd! Jemu przez te 9h samemu w domu będzie o wiele lepiej niż przez całą dobę w schronisku! Luna wychodzi z wieku szczenięcego – jej historia, zdjęcia i film Dlaczego nie traktować psa jak dziecka? Do serca przytul psa – korzyści z posiadania psiaka The post Pies to styl życia – wpis z okazji Dnia Psa :) appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Z pamiętnika aparatki – założenie dolnego łuku + problem z szóstką

Od środy jestem podwójną aparatką! Jest to dla mnie nieco frustrujące, że musiałam założyć aparat na proste zęby, ale w trakcie leczenia uświadomiłam sobie, że faktycznie jest to konieczne. Chociaż… Sama już nie wiem, ale czy pozostaje mi coś innego jak zaufać lekarzom? Problem z bolącym zębem, na którym założony jest pierścień Ale zanim jeszcze przejdę do tematu tego dolnego łuku… Muszę opowiedzieć o innym problemie. Po założeniu aparatu jedna szóstka na której był pierścień zrobiła się cholernie wrażliwa na ciepło i zimno. Później zaczęła pobolewać. Najpierw delikatnie, potem przychodziły ataki mocniejszego bólu raz, dwa razy dziennie… I tak coraz częściej aż doszło do kilku ataków na godzinę. To był koszmar, ból był nie do wytrzymania, promieniował na całe ciało, bolało mnie wszystko łącznie z końcówkami włosów i paznokciem od małego palca u stopy ;). Nie mogłam jeść, pić, za dużo mówić, wykonywać gwałtownych ruchów, ból przynosiło też mycie zębów… Musiałam zrezygnować z aktywności fizycznej i kilku spotkań. Po każdej z ww. czynności przychodził ten koszmarny atak bólu. Miałam już czarne wizje, że pod pierścieniem na pewno coś się zalęgło i teraz będzie zabawa jeszcze z dentystą. Aż przyszedł dzień wizyty, na której orto w odpowiedzi na moje lamenty po prostu zdjęła mi pierścień i zarządziła dla szóstki urlop od niego. I cóż, ostatni atak bólu przeżyłam jeszcze na fotelu w gabinecie a potem… Problem się rozwiązał! Prawdopodobnie wdał się tam jakiś stan zapalny, co podobno zdarza się podczas noszenia aparatu. Na szczęście uwolnienie zęba okazało się wybawieniem. Założenie dolnego łuku Często czytałam, że odczucia po założeniu aparatu górnego były u kogoś zupełnie inne niż po założeniu dolnego. Niektórzy mają tak, że np. góra wcale ich nie bolała, a dół koszmarnie, albo odwrotnie. Jeśli chodzi o ból, ja nie odczuwam różnicy, w obu przypadkach wyglądało to tak samo (gryźć się nie da, czuję, że zęby bolą, ale nie jest to ból nie pozwalający normalnie funkcjonować). Pewnie teraz też potrwa to w sumie z tydzień (oby nie dłużej, bo już umieram z głodu!). Gorzej jest z dyskomfortem… Tutaj spotkało mnie rozczarowanie, bo myślałam, że przyzwyczajona do jednego ciała obcego w buzi nie odczuję większej różnicy po dołożeniu drugiego. Niestety oba te ciała jakoś nie chcą ze sobą współgrać, niemalże obijają się o siebie, a żeby zmniejszyć ten problem, na dolnych szóstkach mam górę cementu aby oddalić od siebie te szczęki. Uczucie dyskomfortu jest wręcz nie do opisania, nie wiem jak ja się do tego przyzwyczaję! Nie udało mi się też uniknąć obtarć, choć nauczona doświadczeniem prawie wszystkie zamki poobklejałam woskiem. Otarcia leczę płynem i żelem Tactisept, o których napiszę więcej przy okazji kolejnego wpisu. Będzie mowa o akcesoriach aparatki – wciąż na moje ortodontyczne wpisy trafia sporo osób z Google, więc wierzę, że komuś moje doświadczenia się przydadzą. A w zasadzie nie tylko moje! Dziękuję Wam za aktywność w komentarzach pod tymi wpisami fajnie, że dzielicie się swoimi doświadczeniami. Pomaga to nie tylko mnie, ale i innym czytelnikom :). Ach, zapomniałabym! Jest jeden poważny plus tego dolnego aparatu! Moim zdaniem dwa druty wyglądają lepiej niż jeden Usta zaczęły się jakoś trochę lepiej układać, przestało się też tak rzucać w oczy, że górna szczęka jest za mocno wysunięta. Czyli jednak jest za co lubić dolny drucik To do następnego! The post Z pamiętnika aparatki – założenie dolnego łuku + problem z szóstką appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Siłownia plenerowa – czy to ma sens?

Nie pałam miłością do ćwiczeń siłowych. Nienawidzę wręcz chodzić na siłownię, to dla mnie jedna z najgorszych form aktywności i na chwilę obecną nikt mnie do niej nie zmusi. Podkreślam tę „chwilę obecną”, bo kobieta zmienną jest i ja co jakiś czas daję siłowni szansę przekonania mnie do siebie. Ale zawsze kończy się to w taki sam sposób – dużym dyskomfortem podczas ćwiczeń i ogromnymi zakwasami przez następny tydzień. Skąd ten dyskomfort? Ano stąd, że jestem małą, kruchą kobietką, a moc moich mięśni jest znikoma. Ja wiem, że ci wszyscy panowie trenerzy pewnie chcą pokazać, że we mnie wierzą, ale ZAWSZE na „dobry” początek dają mi obciążenie, które mnie przerasta. Kiedy proszę o mniejsze, robią wielkie oczy. Nietakt panowie wcale nie czuję się z tego powodu lepiej, wręcz przeciwnie. I te wszystkie spojrzenia innych ćwiczących. No tak, w sumie zawsze to jakaś rozrywka… Nie, serio, ja wysiadam. Siłownia zewnętrzna to inna sprawa. Obciążenie na sprzętach nie jest regulowane, dlatego jest ono dostosowane również do osób słabszych.  Ok, ale w takim razie można by się zastanowić, czy te siłownie w ogóle są coś warte, skoro są takie niewymagające… Wiadomo, że odpowiedź na to pytanie jest uzależniona od tego, kto jej udziela. Stały bywalec zwykłej siłowni pracujący z dużymi obciążeniami być może powie, że są g… warte. Ale blog to miejsce na subiektywną opinię Ja uważam, że siłownie plenerowe są super! Nie dlatego, że wypracuję sobie na nich sylwetkę Ewy Chodakowskiej, pozbędę się dzięki nim cellulitu czy wzmocnię mięśnie na tyle, że będę mogła podnosić sztangę mojego faceta. Nie. Dla mnie taka siłownia jest fajną zabawą i kolejną formą aktywności fizycznej jaką mam codziennie do wyboru. Nawet jeśli nie przyniesie super efektów – to wciąż aktywność, porównywalna z treningiem „dywanowym”. A jak już wspomniałam we wpisie o wstydzie – moim zdaniem o wiele przyjemniej poćwiczyć na zewnątrz niż na dywanie. Co więcej – prawie zawsze po takiej siłowni czuję, że mam mięśnie (taak, mówię o zakwasach). Największe efekty dają oczywiście te maszyny, na których pracujemy podnosząc ciężar swojego ciała. Wczoraj na przykład intensywnie poćwiczyłam podnosząc się na nogach (na siłowni na której robiłam zdjęcia nie było tej maszyny, więc nie mogę niestety jej pokazać) i dziś ledwo chodzę. Takich zakwasów moje łydki nie miały od czasu… mojej ostatniej wizyty na zwykłej siłowni ;). Ból mięśni to najlepszy dowód na to, że siłownie plenerowe nie są bezużyteczne. I na to, że nie rozciągnęłam się odpowiednio po treningu, ale ciiii I ostatnia sprawa – to naprawdę świetne, jak takie miejsca zaktywizowały starsze osoby (nie tylko emerytów ;))! Nawet moja mama zaczęła tak ćwiczyć. Zauważyłam, że ćwiczącym tam osobom zawsze dopisuje dobry humor, a gratis do aktywności fizycznej mają nowe znajomości. Ja też ostatnio na siłowni spotkałam osoby zbliżone wiekiem do mojego – okazuje się, że nawet młodzi mężczyźni potrafią zrobić z nich użytek, korzystając z drążków oraz wykorzystując niektóre sprzęty w sposób niestandardowy (ćwicząc z ciężarem swojego ciała). W Warszawie siłownie zewnętrzne wyrastają jak grzyby po deszczu powstaje też coraz więcej miejsc przystosowanych do bardziej zaawansowanych ćwiczeń na drążkach jak np. park na Bemowie, o którym pisałam tutaj. Ciekawa jestem czy w Waszych miastach też powstają takie miejsca do ćwiczeń w większych na pewno, ale co z mniejszymi? Dajcie znać Podsumowując – choć sama siłownie zewnętrzne żartobliwie nazywam emeryckimi, nie uważam, aby była to forma aktywności wyłącznie dla starszych osób. Ćwiczenia na tych sprzętach są fajną alternatywą dla domowego treningu (mówiłam już, że go nie lubię?) i dobrą zabawą, czego JA nie mogę powiedzieć o tradycyjnej siłowni, która przypomina mi raczej salę tortur. Czy jest tu ktoś, kto podobnie jak ja nie lubi standardowych ćwiczeń siłowych?  The post Siłownia plenerowa – czy to ma sens? appeared first on Life Manager-ka.

Czy bezpieczne opalanie jest możliwe?

Lifemenagerka

Czy bezpieczne opalanie jest możliwe?

Aktywność outdoorowa pomimo gorszej pogody

Lifemenagerka

Aktywność outdoorowa pomimo gorszej pogody

Polskie lato bywa kapryśne. Na piękną pogodę przez kilka miesięcy bez przerwy raczej liczyć nie możemy. Mimo to uważam, że nawet tymczasowe ochłodzenia są czymś fajnym i wartym wykorzystania. Myśląc o aktywnościach outdoorowych powinniśmy trzymać się zasady, że nie ma złej pogody, może być tylko złe ubranie. Dziś, w ramach współpracy z marką McKinley, dzielę się z Wami swoimi wrażeniami z testów odzieży przystosowanej do aktywności przy nieco gorszej pogodzie. Zacznę może od tego, że wraz z ochłodzeniem przychodzi wreszcie idealny czas na wyjście do lasu. Podczas ostatnich upałów na samą myśl o spacerze tam dostawałam gęsiej skórki. Nie będę oryginalna, jeśli przyznam, że z całego serca nienawidzę komarów, a latem las głównie z nimi mi się kojarzy. Na szczęście w chłodne dni ubieramy się tak, że komary nam nie straszne i tak naprawdę dopiero wtedy można cieszyć się urokami lasu Można w spokoju jeździć na rowerze, spacerować, maszerować, biegać, skakać przez konary… Albo wykorzystać leśną „infrastrukturę” do innego rodzaju treningu. Zanim przejdę do opinii na temat ubrań, może powiem Wam jaki był i teraz jest mój stosunek do takiej specjalistycznej odzieży… Otóż przez baaardzo długi czas z olbrzymią niechęcią patrzyłam na ubrania i buty przeznaczone do uprawnia sportów i np. chodzenia po górach. No przepraszam, ale zawsze wydawały mi się one totalnie nieatrakcyjne i raczej zbędne (sądziłam, że te wszystkie ich „magiczne właściwości” to wyłącznie marketing). Moje podejście zmieniło się, kiedy aktywność fizyczna zagościła w moim życiu na dobre. Nagle tego typu rzeczy zaczęły mi się podobać. Postanowiłam więc zacząć stopniowo uzupełniać swoją garderobę w odzież przystosowaną do różnych aktywności. Jedną z rzeczy, która od jakiegoś czasu mi się marzyła, była kurtka typu softshell. Trochę naczytałam się na blogach o tej technologii i zapragnęłam ją przetestować na własnej skórze. Wciąż jednak było mi nie po drodze na zakupy sportowe, dlatego kiedy zwróciła się do mnie marka McKinley (dostępna w sklepach Intersport) – nawet się ucieszyłam. Softshell to tkanina, której zadaniem jest chronić nas przed chłodem i wiatrem, a jednocześnie zapewniać naszej skórze komfort, czyli możliwość oddychania. Nie jest to okrycie wierzchnie w 100% nieprzemakalne, ale charakteryzuje się odpornością na niewielki deszcz oraz tym, że kiedy już dojdzie do przemoczenia – bardzo szybko wysycha. Cechy te powodują, że kurtki typu softshell idealnie sprawdzają się w przypadku tzw. aktywności outdoorowych, np. wędrówek po górach. Jak już wspomniałam – wcześniej byłam totalną ignorantką jeśli chodzi o odzież sportową, dlatego nie miałam do czynienia z taką „technologią”. Na spacery przy gorszej pogodzie zakładałam swoją ulubioną kurtkę parkę i po ok. 30 minutach jęczałam, żeby wracać do samochodu bo mi zimno ;). Bardzo byłam ciekawa czy softshell zapewni mi komfort cieplny na dłużej. I cóż, niech zdjęcia odpowiedzą Wam na pytanie, czy w testowanej kurtce było mi ciepło i wygodnie ja napiszę tylko, że bardzo się z nią polubiłam, a obietnice producenta uważam za spełnione. Testowałam kurtkę przy temperaturze ok. 13-14 stopni, pod nią miałam cienką bluzę z długim rękawem. Nie miałam jeszcze okazji przetestować kurtki w warunkach deszczowych, dlatego egzamin z wodoodporności przeprowadziłam w domu wylałam na nią całkiem sporo wody ze spryskiwacza do kwiatów i woda ta spłynęła po materiale, a wnętrze pozostało suche. Kurtka wyschła po ok. 30 minutach (w domu, na zewnątrz pewnie nastąpiłoby to szybciej). Dopełnieniem sportowego stroju sprzyjającego aktywności outdoorowej są oczywiście buty. Warto posiadać w swojej szafie buty trekkingowe, przeznaczone do długiego chodzenia po terenach obfitujących w różne nierówności, kamienie itp. Moim zdaniem jest to obuwie idealne nie tylko w góry, lecz także do lasu. Ja miałam już tego typu buty w mojej szafie, ale jako że w górach skręciłam sobie w nich nogę, miałam do nich uraz i po tym feralnym wyjeździe już ich nie nosiłam. Teraz testowałam buty McKinley Hembo W 199988, które są bardzo wygodne, nawet niebrzydkie a przy tym niedrogie. Posiadają gumową podeszwę, która zwiększa przyczepność w terenie Mam nadzieję, że ubrania – choć fajne – nie przyćmiły głównej idei mojego wpisu – gorąco zachęcam do ruszania się z kanapy i z domu również w chłodniejsze dni. Jest wiele aktywności, które latem właśnie przy takiej pogodzie najlepiej się wykonuje :). A Wy jak aktywnie spędzacie wolne, chłodniejsze dni? Inwestujecie w odzież do zadań specjalnych czy raczej macie do niej taki stosunek jak ja kiedyś?  The post Aktywność outdoorowa pomimo gorszej pogody appeared first on Life Manager-ka.

(mój) Mały balkon w bloku

Lifemenagerka

(mój) Mały balkon w bloku

Wreszcie przyszedł czas, kiedy mogę pokazać Wam dawno zapowiadaną aktualizację mojego balkonu. To dość mały balkon w bloku, jego zeszłoroczna odsłona prezentowała się TAK, a w tym roku postanowiłam wprowadzić kilka drobnych zmian. Pamiętacie mój wpis z balkonowymi inspiracjami? U siebie postawiłam na styl naturalny – taki najlepiej pasuje do mojej brązowej podłogi. Ostatnio stwierdziłam, że mój balkon jednak częściej służy mi do relaksu niż do pracy lub jedzenia posiłków, dlatego zrezygnowałam ze stolika i krzeseł na rzecz większego i wygodniejszego „legowiska”. Właściwie ta wielkość miała kluczowe znaczenie – potrzebowałam czegoś, na czym zmieścimy się obie z Luną. W zeszłym roku często kiedy brałam pod pachę laptopa i szłam na balkon, czekał tam na mnie taki widok. W tym roku rozkładane krzesło zamieniłam na palety – dwie sztuki kosztowały mnie łącznie ok. 30 zł. Teraz pluję sobie w brodę, że nie kupiłam ich rok temu, zamiast fotela z Ikei za 160 zł :/. Na paletach zamontowaliśmy jedną dużą dechę, która wyrównała ich powierzchnię. Przydały się drzwi od starej przesuwnej szafy, którą rozwaliliśmy podczas remontu :). Obok palet stoi taboret z Ikei, który rok temu pełnił raczej funkcję podnóżka. Teraz podnóżek mi niepotrzebny, za to stolik jak najbardziej. W tym roku zrezygnowałam też z niektórych roślin. W jednym kąciku zrobiłam sobie tylko mały ziołowy kącik na drewnianej podstawce. Wywaliłam natomiast plastikowe, podłużne donice w których kiedyś hodowałam zioła i truskawki. Kwiaty posadziłam tylko w betonowych donicach, które są wbudowane w balkon. Od strony zewnętrznej jest tam posiana maciejka, a od strony wewnętrznej surfinie zwisające. Nie zdążyły one jeszcze się rozrosnąć, ale docelowo mają opadać na tę przednią ścianę, dlatego nie wieszamy na niej lampek. Balkon standardowo został pomalowany na biało. W tym roku udało się też zamalować siatkę chroniącą Lunę przed wypadnięciem, ale i tak wygląda ona nieciekawie. No cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze. Moim zdaniem balkon nabiera uroku dopiero po zmierzchu, kiedy zapalają się lampki solarne, a miasto rozświetlają tysiące świateł. Na szczęście komary tak wysoko rzadko docierają, więc w spokoju można delektować się rześkim powietrzem i pięknym widokiem. Gratis widoczek z innego dnia – na jedną stronę, bo na wschodzie było już za ciemno. W dzień widok może nie zachwyca, ale przyznacie, że ilość zieleni w pobliżu jest imponująca pięknie wygląda to jesienią, kiedy drzewa zmieniają swoje barwy. Jak widać miejsca na balkonie i na legowisku jest sporo, spokojnie mieścimy się razem z Luną, a nawet we trójkę. Przyznam, że uwielbiam mój balkon… I gdybym miała zamienić się z moimi rodzicami na trochę większe mieszkanie, to chyba nie chciałabym tego zrobić, bo ciężko byłoby mi rozstać się z moim balkonem. Ostatnie piętro ma ten olbrzymi plus, że nikt z góry nie może mnie podglądać Moja tegoroczna skromna metamorfoza balkonu kosztowała ok. 200 zł. Na ten koszt składają się palety, kwiaty, dodatkowe poduszki i poszewki, farby itp. Jeśli dodam do tego rzeczy, które wykorzystałam z poprzednich lat (lampki, doniczki, poduszki, stolik), to suma wydatków może zwiększyć się do ok. 400 zł. Wydaje mi się, że to niewiele, a przyjemność z wieczorów spędzanych w tym miejscu jest bezcenna The post (mój) Mały balkon w bloku appeared first on Life Manager-ka.

Jak możesz być szczęśliwy, jeżeli żyjesz w ciągłym konflikcie?

Lifemenagerka

Jak możesz być szczęśliwy, jeżeli żyjesz w ciągłym konflikcie?

Jakiś czas temu w ankiecie zapytałam Was, które kategorie na moim blogu lubicie najbardziej. Z Waszego głosowania wynika, że numerem jeden są tematy powiązane ze zdrowym stylem życia, a tuż za tym plasuje się rozwój osobisty. Ta druga kategoria jednak jest przeze mnie zaniedbywana, bo nie czuję się na siłach aby w tej kwestii pouczać czy inspirować innych. Wolałabym to zostawić osobom mającym większą wiedzę na ten temat. Dlatego dziś zapraszam Was na wpis gościnny poruszający bardzo ciekawą kwestię psychologiczną. Problem konfliktów wewnętrznych dotyczy chyba każdego. Mam nadzieję, że przyjmiecie ciepło mojego gościa i jego wskazówki :). Oddaję dzisiejszy wpis doświadczonemu trenerowi rozwoju osobistego: Na całym świecie ciągle dochodzi do konfliktów między ludźmi, narodami, wyznaniami religijnymi, itd. Wystarczy włączyć telewizor, poczytać gazety, poszukać w Internecie… Nie to jest jednak głównym celem tej publikacji. Chciałbym pokazać, jak rozwiązać nasze wewnętrzne konflikty, które są stałym elementem naszego życia. Natura wewnętrznych konfliktów. W naszej głowie ciągle rozgrywa się „walka”. Musimy podejmować decyzję, co wybieramy. Zwykle poświęcamy coś na rzecz czegoś ważniejszego. Napiszę powyższe zdanie nieco inaczej – rezygnujemy z czegoś co uważamy za ważne, na rzecz czegoś co jest dla nas ważniejsze. Albo się nam tak wydaje… Co ciekawe często nie osiągamy w ten sposób pełni ani jednego, ani drugiego. Kompromis nie jest rozwiązaniem, a już na pewno nie jest najlepszym rozwiązaniem! Przykład: potrzebuję spędzać czas w pracy, aby utrzymać rodzinę. Z drugiej strony chcę spędzać jak najwięcej czasu z rodziną. Nie da się jednocześnie spędzać dużo czas w pracy i z rodziną… Inny konflikt: powinienem oszczędzać, żeby mieć odłożone środki na czarną godzinę. Z drugiej strony chcę wydać pieniądze na bieżące przyjemności. Jeszcze jeden przykład: chcę wyjechać z kraju, bo będę więcej zarabiała i jednocześnie chcę utrzymać moje bliskie kontakty z rodziną, znajomymi. To co wybieramy jest pochodną naszych hierarchii wartości. Jeżeli dla kogoś samorealizacja będzie wyżej niż szczęście rodzinne to pewnie wybierze pracę, niż rodzinę. Dla kogoś kto bardziej ceni wolność niż bezpieczeństwo, to wydawanie pieniędzy na bieżąco będzie ważniejsze niż oszczędzanie. Dla osoby, która ceni wyżej relację od lepszych warunków życia, wyborem będzie pozostanie w kraju. Często jednak te wartości są prawie równie ważne. Co wtedy? Zgniły kompromis… Wybieramy kompromis, czyli realizujemy trochę tego i trochę tamtego. Miotamy się. Możemy na przykład wybrać poświęcanie więcej czasu rodzinie i pracy kosztem snu, albo czasu dla siebie! Często się również tak dzieje, że jeżeli przez jakiś czas poświęcamy się więcej pracy, to mamy wyrzuty sumienia i potem zaniedbujemy pracę, aby spędzić więcej czasu z rodziną. Następnie mamy wyrzuty sumienia, że zaniedbujemy pracę… Z własnego doświadczenia mogę przytoczyć jeszcze inny ciekawy wewnętrzny konflikt dotyczący odchudzania. Kiedy moja waga w wyniku odchudzania spadnie, to jestem zadowolony i czuję, że skoro tak, to mogę teraz zjeść coś dobrego: moja waga rośnie. No to znowu zaczynam się odchudzać… Jak przełamać taki konflikt? Zapewne też doświadczasz podobnych konfliktów wewnętrznych? Wybierasz kompromis, który na dobrą sprawę tak naprawdę nic nie rozwiązuje! Naucz się rozwiązywać wewnętrzne konflikty! Pokażę Ci teraz metodę, która pomaga „przełamać” konflikt i całkowicie go rozwiązać. Bez kompromisu! Rozpiszemy teraz jeden z naszych przykładowych konfliktów. Użyję do tego specjalnego sposobu, który nazywa się „Rozwiewaniem chmury” (z ang. Evaporating Cloud – EC) lub Diagramem Rozwiązywania Konfliktu. Na początek zauważmy, że za tym czego chcemy: „Wyjechać za granicę” i „Pozostać w kraju” kryją się jakieś potrzeby. Jaka może być potrzeba związana z wyjazdem za granicę? Może to być np. „Zarabiać więcej”. Jaka potrzeba kryje się za „Pozostać w kraju”? „Mieć dobre relacje z rodziną i znajomymi”. Następny krok to zastanowienie się jaka jest potrzeba, która zaspokaja obie te potrzeby. W tym przypadku może to być „Prowadzić szczęśliwe życie”. Cały diagram wygląda w następujący sposób:   Czyta się go w następujący sposób: Chcę „Wyjechać za granicę” ponieważ potrzebuję „Zarabiać więcej”. Potrzebuję „Zarabiać więcej” ponieważ chcę „Prowadzić szczęśliwe życie”. Chcę „Pozostać w kraju” ponieważ potrzebuję „Mieć dobre relacje z rodziną i znajomymi”. Potrzebuję „Mieć dobre relacje z rodziną i znajomymi” ponieważ chcę „Prowadzić szczęśliwe życie”. Konflikt: „Nie można jednocześnie wyjechać i zostać w kraju.” Następny krok to znalezienie założeń, które kryją się pod strzałkami. Zacznijmy od połączenia „Wyjechać za granicę” ponieważ potrzebuję „Zarabiać więcej”. Połączmy to co chcemy i potrzebę w kategoryczne stwierdzenia, które pomogą nam to zrobić: Jedyny sposób aby więcej zarabiać, to wyjechać za granicę. Wyjeżdżając za granicę będę zarabiał więcej. Nie ma innych sposób na zarabianie więcej, jak tylko wyjazd za granicę. Robimy to dla następnej strzałki – Potrzebuję „Zarabiać więcej”, ponieważ chcę „Prowadzić szczęśliwe życie”: Tylko zarabiając więcej będę mieć szczęśliwe życie. Bez zarabiania więcej nie będę miał szczęśliwego życia. Nie ma innych sposobów prowadzenia szczęśliwego życia, jak tylko zarabianie więcej. „Pozostać w kraju”, ponieważ chcę „Mieć dobre relacje z rodziną i znajomymi”. Tylko „pozostając w kraju” mogę „mieć dobre relacje z rodziną i znajomymi”. Będąc poza krajem moje relacje z rodziną i znajomymi będą tragiczne. Poza krajem nie będę mieć innych znajomych. „Mieć dobre relacje z rodziną i znajomymi”, ponieważ chcę „prowadzić szczęśliwe życie”. Szczęśliwe życie zależy wyłącznie od dobrych relacji z rodzina i znajomymi. Tylko dobre relacje z rodziną i znajomymi gwarantują szczęśliwe życie. Szczęśliwe życie zależy od dobrych relacji z innymi. Warto sprawdzić jeszcze założenia tkwiące pod strzałką z konfliktem: Nie można jednocześnie wyjechać i zostać. Następnie sprawdzamy, czy któreś z tych założeń jest nieprawdziwe. Górna część diagramu zawiera najwięcej nieprawdziwych stwierdzeń. Aby zarabiać więcej nie muszę w tym celu wyjeżdżać za granicę. Mogę poszukać sposobów zwiększenia swoich dochodów w kraju. Inna kwestia, czy naprawdę zwiększenie dochodów sprawi, że Twoje życie będzie szczęśliwsze? Badania wskazują (ich źródła wskazuje Daniel H. Pink w swojej książce „Drive – kompletnie nowe spojrzenie na motywację”), iż osiągnięcie pewnego poziomu dochodów powoduje, iż zarabianie więcej nie daje wzrostu szczęścia! Pieniądze jako cel nie poprawiają jakości życia! Co ciekawe poziom zadowolenia z życia rośnie, jeżeli używamy pieniędzy na zaspokojenie potrzeb innych! Mam świadomość, że jeżeli podstawowe potrzeby nie są zaspokojone, to wzrost zarobków powoduje wzrost zadowolenia z życia! Dobre relacje z innymi są znacznie ważniejsze niż dobre zarobki. Tony Robbins* – mówca motywacyjny z USA zwykł mówić: Happily achieve instead achieve to be happy! (Szczęśliwie osiągaj zamiast osiągać by być szczęśliwy). Być może powinieneś poszukać takiej pracy, która oprócz wyższych zarobków da Ci więcej zadowolenia? W dolnej części diagramu możemy również poszukać pewnych stwierdzeń, które nie zawsze są prawdziwe. „Szczęśliwe życie zależy wyłącznie od dobrych relacji z rodziną i znajomymi” niekoniecznie jest prawdziwe. Według mnie szczęście w życiu zależy od wielu elementów, a dobre relacje to tylko (i aż) jeden z nich – na pewno bardzo ważny. Na koniec sam konflikt – w niektórych przypadkach da się połączyć mieszkanie w kraju i pracę za granicą. Dotyczy to takiej pracy, którą można wykonywać zdalnie! Zdaję sobie sprawę, że nie w każdym przypadku da się tak zrobić, ale może warto rozważyć przebranżowienie? Warto zauważyć, że w górnej części nasze strzałki nie mają racji bytu. Oznacza, to że konflikt nie istnieje! To co się liczy dla nas, to dobre relacje, które mają znacznie większy wpływ na nasze życie niż tylko zarobki. Możemy również poszukać możliwości zwiększenia zarobków w kraju, albo poprzez znalezienie takiej pracy, która pomoże nam zarabiać więcej lub mieć większe zadowolenie z pracy, albo poprzez zmianę pracy, na taką, która może być wykonywana zdalnie! To co zaproponowałem to rozwiązania konfliktu. Nie mają nic wspólnego z kompromisem, są świadomym podjęciem decyzji, w oparciu o argumenty logiczne! Konflikt rozwiązany! Pamiętaj jednak, że w trakcie rozwiązywania konfliktu liczy się Twoja perspektywa, być może Ty dojdziesz do innych wniosków? Ważne jest mieć świadomość wyboru, a nie kompromisu! Twoje szczęście zależy od Ciebie! To narzędzie stosowane w przypadku każdego wewnętrznego konfliktu. Oczywiście wymaga czasu, jednak wysiłek jaki podejmujesz w zamian daje Ci wewnętrzny spokój i zrozumienie dlaczego wybierasz takie rozwiązanie. Często również okazuje się, że istnieje rozwiązanie, które zaspokaja obie strony konfliktu! „ Można zjeść ciastko i je mieć!” Kiedy następnym razem doświadczysz podobnego wewnętrznego konfliktu, przygotuj sobie taki diagram i prześledź założenia, które ukrywają się pod poszczególnymi strzałkami. Bardzo często pojawia się nowe rozwiązanie, a jeżeli nawet coś wybierzesz, to będziesz mieć świadomość dlaczego tak postąpiłaś/eś. Teraz już możesz pomagać innym rozwiązywać konflikty „Rozwiewanie chmury” to nie tylko rozwiązywanie konfliktów wewnętrznych. Można je zastosować w przypadku konfliktów między dwiema osobami, między dwoma działami w firmie… Kiedy zauważysz, że istnieje konflikt pomiędzy dwiema stronami i każda z nich trzyma się swojego zdania, to możesz wykorzystać EC, aby pokazać, że tak naprawdę obie strony mają wspólny cel! *Tony Robbins budzi we mnie dwuznaczne uczucia. Z jednej strony jest to osoba, która proponuje ciekawe rozwiązania w zakresie rozwoju osobistego, a z drugiej widzę jak koncentruje się na tym, żeby sprzedawać więcej swoich rozwiązań. Duże konferencje, które głównie prowadzi mają niestety żaden wpływ na jej uczestników (badania na ten temat dostępne są w Internecie). Jacek Branas Trener rozwoju osobistego http://twojecele.eu/ The post Jak możesz być szczęśliwy, jeżeli żyjesz w ciągłym konflikcie? appeared first on Life Manager-ka.

Czy aktywność fizyczna to powód do wstydu?

Lifemenagerka

Czy aktywność fizyczna to powód do wstydu?

Chciałabym poruszyć dziś temat, który mam nadzieję Was nie dotyczy ;). Ale może będziecie mieć podobne doświadczenia jak ja? Bo ja muszę (ze wstydem ;)) przyznać, że swego czasu wstydziłam się publicznej aktywności fizycznej. Jeszcze rok temu będąc u rodziny na wsi, miałam problem z wyjściem na ulicę aby pobiegać. W moim mieście to normalne, rano na pobliskich terenach zielonych można spotkać więcej biegaczy niż zwykłych pieszych. W dużych miastach aktywność fizyczna jest w modzie… A będąc na wsi chciałam przebiec kilka kilometrów od mojej cioci do domu babci, ale przerażał mnie fakt, że będę musiała spory kawałek biec główną (w zasadzie jedyną) ulicą. Już widziałam te zaskoczone spojrzenia, może nawet pukanie się w czoło czułam się tym faktem zażenowana, nie lubię się wyróżniać i zwracać na siebie uwagi. Dopiero kiedy ciocia powiedziała mi, że zdarza jej się widywać biegaczy, odważyłam się zrealizować swój plan. Czy to nie idiotyczne, że wstydziłam się tego, że jestem aktywna, że robię coś dobrego dla siebie, co w żaden sposób nie szkodzi innym? Weźmy inny przykład. Siłownie plenerowe. Na początku czułam duże opory przed korzystaniem z tej mojej osiedlowej, bo tak się składa, że widuję na niej tylko osoby starsze. Nie wiem z czego to wynika, czy młodzi nie mają czasu? Czy może wstydzą się ćwiczyć publicznie? Fakt, że na takiej siłowni nie widywałam swoich rówieśników, zniechęcał mnie do uczęszczania na nią. Ale w końcu dotarło do mnie, że wstydem nie jest ćwiczenie wśród emerytów, tylko… wstyd przed takimi ćwiczeniami. Teraz wstydzę się swojego wstydu jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Kiedyś myślałam, że przyjemnie byłoby wziąć matę do ćwiczeń gdzieś na trawę i np. poćwiczyć i porozciągać się korzystając jednocześnie ze świeżego powietrza… Ale też miałam przed tym opory, bo jak to będzie wyglądało? Ostatnio jednak doszłam do (niezwykle odkrywczego) wniosku, że nie ważne co pomyślą o tym jacyś zupełnie obcy mi ludzie. Ważne, że ja zrobię coś dobrego dla siebie.  Aktywność fizyczna na powietrzu jest o wiele przyjemniejsza od tej wykonywanej w domu. Ładne otoczenie, śpiew ptaków, orzeźwiający wiatr, cień drzewa w upalny dzień (to akurat nie na moich dzisiejszych zdjęciach, ale postawiłam na ładny widok w tle ;)). To o wiele fajniejsze od siedzenia w czterech ścianach i pocenia się na dywanie. Jeśli tylko mamy ochotę wyjść z matą lub kocem na powietrze – róbmy to, bez względu na to „co ludzie powiedzą”. Jeśli będzie ich to bawić lub gorszyć – to wyłącznie ich problem. Wy po treningu wrócicie do domu w dobrym humorze i z poczuciem spełnionej misji Czy psiarzom muszę wspominać, że przy okazji pieseł będzie miał spacer? Dajcie znać czy zdarza Wam się ćwiczyć w plenerze i czy macie przed tym opory. Jestem bardzo ciekawa! The post Czy aktywność fizyczna to powód do wstydu? appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

5 powodów dla których warto pojechać do Turcji

Po Chorwacji i Grecji przyszedł czas na Turcję. Kraj, przed którym długo się wzbraniałam… Kojarzył mi się z natrętnymi Turkami, imprezowaniem i mało atrakcyjną, zatłoczoną plażą. To chyba jedyny kierunek wakacyjny, o którym zdarzało mi się słyszeć od znajomych negatywne opinie. Dodatkowo pracowałam kiedyś w tureckiej firmie (będąc w biurze jedyną polskojęzyczną osobą) i trochę już byłam zmęczona turecką mentalnością … Traf jednak chciał, że kiedy jakiś czas temu na gwałt poszukiwałam zorganizowanych wakacji, jedyna sensowna oferta prowadziła mnie do Turcji. I cóż, postanowiłam dać jej szansę. Dzięki temu wiem, że nie powinnam oceniać całego kraju opierając się na kilku (foto)relacjach. Jeśli ktoś z Was również ma takie nienajlepsze skojarzenia, podaję 5 powodów, dla których warto pojechać do Turcji (moim zdaniem oczywiście!): 1. Aby skosztować ich pysznego jedzenia! Nie bez powodu podaję ten powód jako pierwszy – to dla mnie największy atut tego kraju. Turcja to nie tylko kebab i baranina… Szczerze mówiąc jechałam tam napalona na dobry kebab, ale głód ten zaspokoiłam dopiero po powrocie do Warszawy ;). Być może to kwestia rejonu w jakim byłam, ale tamtejszy kebab był… Dziwny. W sumie mój turecki szef powtarzał zawsze, że najlepszy kebab jedli w Warszawie, więc to sporo tłumaczy ;). No ale przecież ja nie o kebabie chciałam… WARZYWA! Wiele pysznych dań na bazie różnych, czasami niespotykanych w Polsce warzyw… Nigdzie nie jadłam tylu pysznych wegetariańskich potraw. Turcja to prawdziwy raj dla roślinożerców. Dodam, że stołowałam się w hotelu, wyjeżdżając do Turcji po raz pierwszy w życiu zdecydowałam się na opcję All Inclusive i potem byłam sobie wdzięczna za tę decyzję. Jedzenie na mieście zdecydowanie nie zachęcało, a to hotelowe było bardzo różnorodne i jak dla mnie przepyszne. Wróciłam z Turcji jakieś 2-3 kg cięższa 2. Aby poznać naprawdę inną kulturę. Nie byłam wcześniej w żadnym kraju muzułmańskim, dlatego dla mnie zderzenie z tą kulturą było sporym szokiem. Fakt, znałam to trochę od strony teoretycznej, obserwowałam jak moje szefostwo np. obchodziło Ramadan, ale jednak dopiero tam na miejscu dotarły do mnie pewne różnice kulturowe. Byłam akurat w miejscowości mało turystycznej, opanowanej głównie przez mieszkańców i wyraźnie dało się tam zauważyć różnicę pomiędzy prawami obu płci i duże podporządkowanie religii. Nie będę wnikać szczegóły aby nie psuć wrażeń tym, którzy podróż do kraju muzułmańskiego mają jeszcze przed sobą P.s. Kto znajdzie na tym zdjęciu jakąś kobietę? 3. Aby zobaczyć jedno z najciekawszych miejsc na świecie – Pamukkale. Ja niestety nie byłam, bo w połowie wakacji się rozchorowałam i dalsze wycieczki nie wchodziły w grę, ale to jest miejsce, z powodu którego muszę do Turcji wrócić  4. Aby przekonać się, że Turcja to nie tylko znana nam z wakacyjnych fotek naszych znajomych Alanya i Antalya. To nie tylko imprezy, zakochani w blondynkach, natarczywi faceci i targi pełne podróbek. Niestety tak mi się ten kraj kojarzył po relacjach i zdjęciach znajomych. Ja na szczęście trafiłam do mało turystycznej miejscowości, tuż obok parku narodowego, w którym piękne, mało uczęszczane plaże przylegały do obfitujących w bujną zieleń terenów.  To dla mnie duży atut Turcji jeśli porównuję ją z nieco wysuszonymi greckimi, południowymi wyspami. Tę różnicę dobrze widać na moim wakacyjnym filmiku – w 1 min. 25 sekundzie w tle widać wysuszoną grecką wyspę Samos, a wcześniej prezentuje nam się wybrzeże tureckie Turcja Lifemanagerka from Life Managerka on Vimeo. 5. Aby dojść do wniosku, że w tej naszej Polsce wcale nie jest tak źle i tu oczywiście nie chodzi mi o to, że Turcja jest zła. Nie jest. Ale jak porównamy te dwa kraje to okazuje się, że jednak nasi kierowcy jakoś lepiej przestrzegają przepisów drogowych…. Że w naszych miastach nie widać tak biedy jak w niektórych tureckich dzielnicach… Że ta nasza religia nie ingeruje tak bardzo w nasze życie i nie musimy kilka razy dziennie słuchać nawoływań do modlitwy… I tak dalej… Przy okazji gorąco polecam Wam blog Rodzynki Sułtańskie, którego autorka bardzo fajnie opisuje życie w Turcji. Napiszcie czym Was urzekła Turcja okazuje się bowiem, że na moje wpisy „x powodów dla których warto pojechać do y” trafia całkiem sporo osób przez Google. Mamy więc niepowtarzalną okazję aby wątpiącym zaprezentować Turcję od najlepszej strony ;). The post 5 powodów dla których warto pojechać do Turcji appeared first on Life Manager-ka.

Z pamiętnika aparatki: o kryzysie

Lifemenagerka

Z pamiętnika aparatki: o kryzysie

Czasami ciężkie jest życie aparatki. Są takie dni, kiedy naprawdę mam serdecznie dość. Śruba od pierścienia nie wiedzieć czemu nagle zaczyna wiercić dziurę w policzku… Problem z ugryzieniem kanapki czy nawet durnej kluski w celu sprawdzenia stanu ugotowania makaronu uświadamia, że coś jest nie tak, jak powinno. Zaczynam rozumieć słowa ortodontki, że być może jeszcze konieczne będzie usunięcie czwórek. Patrząc w lustro widzę zbyt wysuniętą do przodu górną szczękę, a przeglądając ostatnie zdjęcia nie mogę znaleźć żadnego, na którym nie mam nienaturalnie wykrzywionych ust. Mam problem z wyraźnym wymówieniem słów zawierających dużo liter „s,c,dz”. Ach, zapomniałabym o dylemacie „czy mogę się uśmiechać, czy może jest to wysoce niewskazane?” który towarzyszy mi podczas każdej rozmowy z jakimś człowiekiem, podczas której pozwoliłam sobie na chociaż gryza czegoś co jedzenia. Wkurza też to, że zęby są już proste a to tak naprawdę dopiero początek drogi. Mam cholernie dość.  I w takich chwilach tak bardzo, bardzo intensywnie muszę przypominać sobie o swojej motywacji. O latach kompleksów, unikania kamer i aparatów nad którymi nie miałam kontroli. Krzywy zgryz latami odbierał mi pewność siebie. Teraz patrzę w lustro lub na jakieś uśmiechnięte zdjęcie i myślę sobie – wow, ja naprawdę mogę mieć to, czego zawsze zazdrościłam innym. Kosztuje mnie to dużo dyskomfortu, nie mówiąc już o pieniądzach, ale wykonałam już najważniejszy krok – założyłam ten aparat! Jeszcze kilka miesięcy temu nie mogłam sobie pozwolić na takie naturalne zdjęcie. Wykasowałabym je widząc je na wyświetlaczu aparatu nawet nie przyglądając się szczegółom. Wiem, że jest częściowo prześwietlone, ale nie znalazłam innego, które oddawałoby to, co chcę teraz przekazać… Za mną dopiero 4,5 miesiąca. Przede mną jeszcze pewnie co najmniej rok, a w tym czasie momentami będzie jeszcze gorzej (nadal drżę o te czwórki). I chociaż tak bardzo mam dość, powtarzam sobie – warto. Dla tej swobody, dla większej pewności siebie, dla widoku w lustrze, który zobaczę za ok. rok. Warto. Na pewno. Ja absolutnie tego kroku nie żałuję. Zrobiłabym go jeszcze raz, najchętniej kilka lat wcześniej. Inni aby wygrać z jakimiś kompleksami wyciskają siódme poty na siłowni, a ja muszę „tylko” przeżyć 1,5 roku z drutami na zębach. Mam dość, ale przeżyję, a prosty uśmiech będzie najlepszą rekompensatą za każdy dzień, w którym dokuczał mi ten dyskomfort. P.s. Za miesiąc zakładam dolny łuk, więc dyskomfort się podwoi. Ale dam radę. Muszę. A potem będzie super. I wezmę się za kolejne kompleksy, mniejsze na szczęście A wy ex-Aparatki też miałyście takie kryzysy? Potrzebuję wsparcia! The post Z pamiętnika aparatki: o kryzysie appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Czas na piknik i akcesoria piknikowe ;)

Już rok temu pisałam tutaj o swoim uwielbieniu do piknikowania. Zeszłoroczny post wraz z moją propozycją piknikowego menu znajdziecie TUTAJ. Mamy kolejne lato i otwieramy kolejny sezon piknikowy a ja tym razem chciałabym poruszyć temat akcesoriów. Tak na dobrą sprawę wiadomo, że wystarczy nam kocyk i jakaś reklamówka, w którą możemy się spakować ;). Ale mnie to nie satysfakcjonuje chcę aby moje jedzenie było ładnie i praktycznie zapakowane, nie wrzucę truskawek do zwykłej siateczki, bo na miejscu okaże się, że zamiast nich mam truskawkową miazgę. Podobnie wygląda to w przypadku innych świeżych produktów, dlatego moim zdaniem w niektóre akcesoria piknikowe warto zainwestować. 1. Najważniejszy jest koc. Póki co korzystam z jakiegoś zwykłego, ale wkurza mnie, jak trudno później wytrzepać z niego trawę i inne nieczystości. Już od roku przymierzam się do zakupu koca piknikowego ze specjalnym podkładem izolacyjnym, ale nie mogę znaleźć takiego, który mi się podoba. Na allegro trudno znaleźć coś ładnego, tym bardziej, że wymarzyłam sobie coś konkretnego (czerwono-biała kratka!). Ten w moim zestawieniu pochodzi ze sklepu Tchibo i kosztuje kilkadziesiąt złotych (są różne rozmiary). 2. Drugim najważniejszym moim zdaniem przedmiotem jest kosz piknikowy. I tu mamy dwie opcje – albo kupujemy taki z wyposażeniem, albo pusty. Ja jeszcze nie wiem jaki wybiorę, ale na pewno niedługo zmienię mój koszyk na inny – ten obecny jest za mały. W moim zestawieniu przedstawiam dwie propozycje – ten większy kosz z wyposażeniem pochodzi z Westwing – swego czasu w klubie była kampania z koszykami piknikowymi, był bardzo duży wybór i aż trochę żałuję, że w końcu nic nie kupiłam. Myślę jednak, że takie rzeczy teraz w sezonie jeszcze nie raz się tam pojawią, trzeba tylko śledzić aktualne kampanie :). Drugi koszyk znalazłam na stronie sklepów Tiger (to stacjonarne sklepy w Warszawie) i w przyszłym tygodniu jadę sprawdzić czy jest i jak wygląda na żywo. Jego cena to 60 zł. 3. Po co nam obrus jeśli mamy koc? A no po to, że ładniej wygląda, prościej go uprać, można w łatwy sposób dzięki niemu oddzielić strefę z jedzeniem od strefy do wylegiwania się obrusy te kosztują 40 zł/szt. i też pochodzą ze sklepu Tiger. Duży wybór ładnych obrusów jest też na wspomnianym wyżej Westwing.pl – cały czas przewijają się tam kampanie z ładnymi, letnimi tekstyliami. 4. Jeśli nie posiadamy koszyka z wyposażeniem, przydadzą nam się jakieś naczynia. Nie jestem wielką fanką jednorazowych plastików, dlatego uważam, że warto zainwestować w takie plastikowe szklaneczki wielorazowego użytku. Jedna kosztuje 2 zł, one też pochodzą ze sklepu Tiger. 5. W czymś trzeba przynieść lemoniadę! Ta szklana butelka z Ikei świetnie się sprawdzi kosztuje tylko 5,99 zł 6. Papierowe talerzyki, czyli znowu opcja dla tych, którzy nie posiadają tego pięknego kosza z wyposażeniem. Te talerzyki pochodzą ze sklepu Tiger i kosztują 4 zł. Rok temu Ikea miała piękne papierowe talerze w delikatnych kolorach, niestety teraz widzę, że zastąpili je czymś w zupełnie innym stylu. Nie podobają mi się. 7. Ostatnia rzecz to dodatkowa torba na koc, książkę itp. I tu stawiam na ekologiczne torby, które przydadzą się też na zakupy. W moim zestawieniu przedstawiam coś dla wielbicieli psów i kotów te torby pochodzą z Westwing, z kampanii „Wszystko dla zwierzaka” Uff, to tyle „masthewów” ciekawa jestem jakie są Wasze :). Ja sezon piknikowy już dzisiaj zaczęłam. W menu sałatka z owoców egzotycznych – melon, arbuz i ananas, do tego truskawki, pokrojone warzywa, chrupacze lubelskie do zagryzania i lemoniada truskawkowa do picia. Luna uwielbia chrupacze A czarna strona piknikowania jest taka, że pies znowu złapał kleszcza czyli znowu czeka mnie stres i lęk przed babeszjozą niestety mamy tu epidemię tej choroby, a Luna akurat jest w ostatnich dniach ochrony po zakropleniu. Trzymajcie proszę kciuki, żeby nie pojawiły się żadne niepokojące objawy. Myślałam, że Mała wyczerpała już limit pecha na ten miesiąc Jeszcze tak a propos kleszczy to oczywiście uważajcie też na siebie! Udanego piknikowania!   The post Czas na piknik i akcesoria piknikowe ;) appeared first on Life Manager-ka.

Domowe, zdrowe lody owocowe

Lifemenagerka

Domowe, zdrowe lody owocowe

Czy mówiłam już, że latem jestem totalnie uzależniona od jedzenia lodów? Niestety nie jest to najzdrowszy przysmak, dlatego decydując się na świadome odżywianie musiałam zmniejszyć w swojej diecie ilość tych sklepowych. Kiedy odkryłam przepis na pyszne domowe lody, stało się to o wiele łatwiejsze. Dodając do nich ksylitol zamiast cukru zmniejszam ich szkodliwość, ale to wciąż lody na tłustej śmietanie… W tym roku postanowiłam więc postawić na lekkie lody owocowe. Jako że jutro ma przyjść prawdziwe lato, wreszcie przyszedł dobry czas na ten post :) Potraktujcie ten wpis jako inspirację, bo podawanie przepisów nie ma tu najmniejszego sensu takie lody można zrobić ze wszystkiego. Jedyne czego potrzebujemy to pojemniki do robienia lodów (moje są z Ikei). Lody zrobione ze smoothie nie nadają się do mrożenia w zwykłych pojemnikach i jedzenia łyżką, bo są zbyt twarde. Dlatego taki gadżet do robienia lodów na patyku to prawdziwy must have sezonu letniego Ja do przygotowania tych lodów wykorzystałam truskawki, kiwi, ananasa, arbuza, banana i melona, a także odrobinę gorzkiej czekolady. Owoce najzwyczajniej w świecie blenduję jak na smoothie. Tak jak w przypadku smoothie można dodać do tego odrobinę oleju kokosowego, miodu, spiruliny, można też dodać jogurt naturalny i zrobić lody jogurtowe. Ja przygotowałam następujące połączenia: melon + arbuz truskawka + banan (1 x zmiksowane i 1 x zmiksowany banan + truskawka w kawałkach) banan + pokruszona czekolada kiwi + truskawka + ananas w trzech warstwach truskawka + banan + ananas + melon Najfajniejsze są lody bananowe bo banany mają w sobie najmniej wody. Lód warstwowy jest najbardziej upierdliwy w przygotowaniu, bo trzeba pilnować aby wlana do pojemniczka warstwa lekko zamarzła ale nie była jeszcze na tyle twarda aby nie można było wbić w nią patyczka. Ale pomimo tej upierdliwości to wciąż jest coś banalnego w wykonaniu. Zachęcam Was do eksperymentów ja już nie mogę się doczekać malin i borówek, to będą pyszne połączenia! Przy okazji polecam też wspomniane na początku pyyyszne, domowe lody na bazie śmietany. Nie wymagają wyjmowania z zamrażalnika i mieszania, ani użycia maszynki do lodów. Ostatnio zrobiłam je też w wersji kakaowej i truskawkowej i o ile kakaowa zachowała swoją kremową, puszystą konsystencję, tak truskawkowa jest czymś w rodzaju połączenia lodów kremowych i sorbetu.  Życzę smacznych eksperymentów! The post Domowe, zdrowe lody owocowe appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

O szczęściu

Na pewno spora część z Was wie o co chodzi w „wyzwaniu” 100 szczęśliwych dni, a jeśli ktoś nie wie, to zapraszam tutaj. W skrócie – prosta zasada, codziennie robimy jedno zdjęcie, które pokazuje co nas uszczęśliwia i wrzucamy je na wybrany profil społecznościowy (instagram, facebook, twitter) z hashtagiem #100happydays. Ten nawyk ma nas nauczyć dostrzegania małych rzeczy, które poprawiają nasz nastrój i czynią nas szczęśliwymi choć na chwilę. I wiecie co? Nie planowałam brać udziału w tym wyzwaniu, bo ja w ogóle nie mam problemu z takimi rzeczami. Dla mnie szczęście to właśnie te małe chwile i bez problemu dostrzegam je w każdym dniu. Ale nie zawsze tak było. Stwierdziłam, że przystąpienie do tego projektu to dobra okazja aby napisać tu kilka zdań na temat mojej definicji szczęścia.  Miewałam w życiu okresy, kiedy czułam się bardzo szczęśliwa, dosłownie unosiłam się ponad chodnikami z tego szczęścia. Ale taki stan nie może trwać wiecznie. Nawet jeśli mamy taki okres, że wszystko się pięknie układa to naiwnie jest wierzyć, że to się nigdy nie skończy. I z drugiej strony – nawet kiedy mamy cały czas pod górę, wiatr wieje nam w oczy i jedyne czego pragniemy to usiąść i płakać, to nawet wtedy poczucie szczęścia nie musi być nam obce. Dla mnie szczęście to pyszne śniadanie zjedzone we dwoje. To spotkanie jeża na biegowej ścieżce. To wycieczka rowerowa z bliskimi osobami. To chwila relaksu na wsi, z widokiem na ukwiecony ogródek. Dłuuugi spacer z psem, podczas którego odkrywamy nowe miejsca. Szykowanie się na zajęcia taneczne. Każdy moment, kiedy ktoś nam bliski szczęśliwie wróci z trasy albo odbierze dobre wyniki jakichkolwiek rutynowych badań. To najlepszy na świecie sorbet arbuzowy zjedzony z widokiem na Alpy i jezioro Como. Zachód słońca widziany z żaglówki gdzieś na środku jeziora Mamry… Popołudnie na trójmiejskiej plaży po spotkaniu z klientem, na którym przekazałam koledze projekt, za którym nie przepadałam ;). I poranek na jeszcze skutej lodem plaży tego samego dnia. To ulubione smaki lata. To każda chwila z aparatem w dłoni. To pierwsze w sezonie promienie słońca łapane na balkonie. Powrót w siodło po 10 latach. To kilka godzin spędzonych na basenie lub na plaży w słoneczny dzień. To komentarz od czytelnika, że lubi przebywać na moim blogu lub że do czegoś go zainspirowałam. Szczęściem jest nawet pierwszy upadek na rolkach podczas którego nic poważnego mi się nie stało. Szczęście to pies śpiący mi na kolanach kiedy pracuję. Poranny spacer z Luną, w zimowy, mroźny poranek. To fajna niespodzianka zrobiona przez bliską osobę. Pierwsze truskawki z babcinego krzaczka. To nowa fryzura, której zrobienie zawsze wydawało mi się niewykonalne. Albo nowy lakier na paznokciach. Szczęściem może być dobre jedzenie i babski wieczór przy butelce wina. I wreszcie szczęście to także sprawianie radości najbliższym, nawet jeśli jest to tylko zakup ulubionej zabawki psa Iiiiii długo mogłabym tak wymieniać, ale we wszystkim chodzi o to samo – szczęście to nie tylko zdrowie, super praca, przystojny facet i urocze dziecko. To milion różnych drobnych rzeczy, które spotykają nas na co dzień. I jeśli tylko będziemy je dostrzegać i delektować się nimi, nigdy już nie powiemy o sobie, że jesteśmy nieszczęśliwi. Po prostu – nie możemy uzależniać naszego poczucia szczęścia tylko od „dużych” rzeczy. Gdybym ja tak robiła – jakieś pół roku temu musiałabym pogrążyć się w głębokiej depresji i nie wyszłabym z niej do dziś. Szkoda życia na czekanie aż absolutnie wszystko będzie po naszej myśli. Jako że jednak dołączyłam do projektu „100 happy days”, będę Was teraz zasypywać tego typu zdjęciami. Postaram się aby było na nich coś więcej niż Luna (jakby nie było – mój największy promyczek szczęścia w codziennym życiu) i dobre jedzenie ;). Dodatkowo – jako że będą dni kiedy tych szczęśliwych chwil wartych uwiecznienia może być więcej – będę czasami tagować tak więcej niż 1 zdjęcie dziennie. Fotki na bieżąco będę zamieszczać na Instagramie, a niektóre dodatkowo udostępniać też na Facebooku. Abym miała do nich później łatwiejszy dostęp, będę używać też własnego hashtagu #LMka100happydays. Dajcie znać jeśli również bierzecie udział w tym „wyzwaniu” a jeśli jeszcze się nie zdecydowaliście – zdecydowanie polecam   The post O szczęściu appeared first on Life Manager-ka.

Moje ulubione miejsca w Polsce

Lifemenagerka

Moje ulubione miejsca w Polsce

Jestem prawdziwą patriotką jeśli chodzi o zamiłowanie do walorów przyrodniczych naszego kraju. Uważam, że Polska ma nam bardzo wiele do zaoferowania i jej położenie geograficzne jest po prostu idealne. Przede mną jeszcze wiele do odkrycia, m.in cały zachód, bo jeśli o to chodzi, to najdalej byłam chyba w Koszalinie. Dziś zaprezentuję Wam listę moich ulubionych miejsc w Polsce, do których zawsze chętnie wracam i będę wracać. Które zachwycają mnie swoim klimatem, przyrodą, architekturą… Wszystkim. Tatry To mój absolutny numer 1. Nie ma drugiego miejsca w tym kraju, w którym czuję się tak dobrze. Uwielbiam górskie powietrze, zawsze mam tam niesamowity apetyt, a tatrzańskie krajobrazy stawiam na równi z tymi, które widziałam np. w Grecji. Pobyt w naszych polskich górach ładuje mnie pozytywną energią na długi czas, może zastąpić mi nawet tygodniowy urlop nad ciepłym morzem. 3 lata temu miałam fatalny rok, w którym o wakacjach mogłam tylko pomarzyć. Wyskoczyłam wtedy ze znajomymi do Zakopanego na JEDEN dzień przy okazji wizyty w Krakowie i wierzcie mi lub nie, ale to wystarczyło mi na cały rok. Ja w górach czuję, że mogę wszystko na tym zdjęciu jestem tuż po zwichnięciu nogi, które uziemiło mnie na cały miesiąc, ale jak widać nawet to nie popsuło mi humoru Olsztyn Kiedy pierwszy raz byłam w Olsztynie, powiedziałam „mogłabym się tu przeprowadzić”. A to naprawdę nie lada komplement w ustach totalnie zakochanej w swoim mieście Warszawianki ;). Olsztyn jest pięknie położony, nie brakuje tam miejsc, w których można się zrelaksować na łonie natury. No i jest Restauracja Przystań, w której można zjeść świeżutką, prosto z pobliskiej hodowli rybę barramundi. Miałam raz przyjemność pojechać do Olsztyna tylko na kilka godzin, służbowo, obejrzeć hodowlę ryb a potem zjeść pyszną kolację i taki zachód słońca wtedy upolowałam Kazimierz Dolny Sandomierz Kazimierz Dolny, ma tę przewagę nad Sandomierzem, że jest bliżej i mogę tam wyskoczyć nawet na jeden dzień. Ale Sandomierz wygrywa z dwóch powodów. Po pierwsze – ciekawą atrakcją są tamtejsze miejskie podziemia. Po drugie – pobliskie Góry Pieprzowe, bardzo malownicze miejsce, którego po cichutku mieszkańcom Sandomierza zazdroszczę ;). A tak poza tym Kazimierz i Sandomierz są wg mnie bardzo podobne. Uwielbiam je za ich architekturę, niewielki rozmiar i za pobliskie wąwozy. Wyglądu Gór Pieprzowych za bardzo nie udało mi się uwiecznić, ale uwierzcie mi na słowo (lub na to zdjęcie), że bardzo mi się tam podobało Z pagórków tych mamy widok na Sandomierz (którego na tym zdjęciu nawet nie widać, ha! :D) A to w podziemiach. Konia poję. Góry Świętokrzyskie Tutaj jeden duży plus – górski klimat po ok. 3h jazdy samochodem. Niestety Tatry są dla mnie nieosiągalne jako kierunek na krótki, weekendowy wypad. Ale ostatnio wspinając się na Łysicę stwierdziłam, że czuję się jak w prawdziwych górach i było to dla mnie bardzo budujące szkoda tylko, że widok ze szczytu Łysicy jest taki… Mało atrakcyjny To dla równowagi widok na Łysicę w tle Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie Można mnie tam spotkać co roku. Nad jednym uroczym jeziorem, które uwielbiam za czystą wodę i ładną okolicę. I znowu wychodzi na to, że ciągnie mnie do jezior, ale tak, mieszkańcom Lubelszczyzny też zazdroszczę, że tak blisko mają tyle fajnych terenów. Łeba, a konkretniej Nowęcin k. Łeby Za polskim morzem szczerze mówiąc nie przepadam, kojarzy mi się z brzydką pogodą i brudną, zimną, wodą, ALE uwielbiam polskie plaże! Są naprawdę wyjątkowe. A dlaczego spośród wszystkich nadmorskich miejscowości stawiam akurat na Łebę? Przez bliskość Słowińskiego Parku Narodowego, który (zaraz po Tatrzańskim :)) uznaję za najładniejszy w Polsce. Na Łebę ogólnie wszyscy narzekają, bo w sezonie zamienia się w tętniące życiem i zdecydowanie przeludnione miasteczko. Dlatego ja stawiam na Nowęcin, w którym swego czasu spędzałam wszystkie wakacje. Jest tam kilka stadnin koni, ładne (chociaż brudne) jezioro, morze też mamy niemal na wyciągnięcie ręki. A ja w Łebie ostatnio byłam jeszcze za czasów mojego aparatu nie-cyfrowego i co za tym idzie – nie mam zdjęcia, które nadawałoby się do publikacji tutaj Jest jeszcze jedno miejsce, które uwielbiam, ale jest tak blisko stolicy, że chyba powinno załapać się do innego wpisu – o najciekawszych miejscach w okolicy Warszawy przygotuję go pewnie latem OK, sporo fajnych wspomnień odkopałam przy okazji tego wpisu, a teraz Wasza kolej - jakie są Wasze ulubione miejsca w Polsce? Mam nadzieję, że zainspirujecie mnie do jakiejś podróży The post Moje ulubione miejsca w Polsce appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

5 rzeczy, za które uwielbiam second handy

Jako że temat mody na moim blogu praktycznie nie istnieje (wow, cały JEDEN wpis w tej kategorii), chyba nie miałam okazji Wam wspomnieć, że jestem wielką zwolenniczką lumpeksów/second handów/ciucholandów/jak zwał tak zwał. Do szału doprowadzają mnie kosmiczne ceny szmat dostępnych w sieciówkach. Weźmy na przykład moją ukochaną „dżinsową” koszulę ze Stradivariusa. Po dosłownie dwóch praniach w kilku miejscach pojawiły się na niej poprzecierane dziury, a kosztowała 100 zł! Niecenzuralne słowa cisną mi się na usta. W second handach natomiast upolowałam wiele perełek, które służą mi od lat i które zbierają dużo komplementów i pytań „gdzie to kupiłam”. Zdaje się, że żadna z prezentowanych poniżej rzeczy nie kosztowała więcej niż 30 zł. Więc… Za co uwielbiam second handy? 1. Za kraciaste koszule Oj co się będę rozpisywać, po prostu mam do nich słabość są bardzo uniwersalne i wygodne 2. Za sukienki Te z sieciówek już dla mnie nie istnieją. Wszystkie najlepsze sukienki w mojej szafie pochodzą z second handów. Nooo, powiedzmy, że są dwa wyjątki potwierdzające tę regułę – TA sukienka ze stradivariusa i TA z Reserved. Tę dżinsową kieckę upolowałam rok temu i jest ona moim osobistym hitem lata 2013 ;). Uwielbiam ją. W tym roku pogoda pozwoliła mi wyciągnąć ją z czeluści szafy już w kwietniu Wzorzysta sukienka niesamowicie mi się podoba, ale niestety jest mało praktyczna. Ma gołe plecy i bardzo duży dekolt, przez co nadaje się w zasadzie tylko na wakacje. Zdarzyło mi się raz czy dwa założyć ją na miasto, ale jednak nie lubię tak skupiać na sobie uwagi Mała czarna z rękawem 3/4 to mój absolutny hit już od kilku lat. Sukienka okazała się nie tylko niezniszczalna ale i niesamowicie uniwersalna. Nadaje się niemal na każdą imprezę. To chyba mój najlepszy second handowy zakup a o ile dobrze pamiętam, kiecka kosztowała 24 zł. 3. Za spodnie Nie pamiętam już kiedy kupiłam spodnie w jakim normalnym sklepie. Tutaj kieruje mną nie tylko oszczędność (dżinsy w sieciówkach wychodzą co najmniej 5 razy drożej), ale i względy praktyczne – nie wiem jak to jest, ale w SH znajduję spodnie, których nie muszę skracać, czego nie mogę powiedzieć o innych sklepach. Fakt, że czasami kupuję spodnie, które są już skrócone na osobę mojego wzrostu, ale czasami mają one odpowiednią długość już „fabrycznie”. Bardzo mi to odpowiada. To samo dotyczy innego rodzaju spodni. Tylko dresy i leginsy kupuję w zwykłych sklepach, natomiast po szorty i różnego rodzaju dżinsy chodzę już tylko do SH. 4. Za bluzy Jestem dresiarą jeśli idę na spacer albo gdzieś na zakupy, najchętniej zakładam jakąś ciepłą, sportową bluzę. I to kolejne rzecz, której nie kupuję w sieciówkach ze względów ekonomicznych – ceny w zwykłych sklepach są kolosalne, podczas gdy za bluzę w SH nie płacę więcej niż 30 zł. Moja kolekcja stale się powiększa, a króluje w niej… kolor  różowy. Mam 3 takie bluzy, dwie bardzo do siebie podobne + trzecia rozpinana. Żartuję sobie, że nikt tych różowych bluz nie chce i dzięki temu wszystkie zostają dla mnie 5. Gadżety do zdjęć kulinarnych To moja nowa „zajawka”, jednak staram się z nią nie przesadzać ;). Nie da się ukryć, że second handy to zdecydowanie najlepsze miejsca, gdzie można nabywać gadżety przydatne do zdjęć kulinarnych – talerzyki, miseczki, ściereczki, obrusy… Ostatnio kupiłam piękny miętowy bieżnik w dniu kiedy cena za kg była wysoka (78 zł) zapłaciłam za niego bodajże 3 zł. Łatwo można popaść w manię zbieractwa, a jako że za bardzo nie mam na to miejsca – każdy zakup dokładnie analizuję. Ale już samo szukanie sprawia mi olbrzymią przyjemność, a jak podchodzę do kasy i płacę za coś kilka złotych to moja radość jest jeszcze większa Jest też sporo rzeczy, których nigdy nie udało mi się kupić w second handzie, np. marynarki. Bywa, że szukając czegoś konkretnego muszę udać się do centrum handlowego i z żalem wydać na coś tyle kasy, ile dana rzecz nie jest warta. No taki los niemniej second handy od długiego czasu są u mnie na pierwszym miejscu jeśli chodzi o ubraniowe zakupy. Cieszę się, że kupowanie w nich przestało być obciachem The post 5 rzeczy, za które uwielbiam second handy appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Przegląd tygodnia #1/05

W końcu jest. Maj. Pierwszy z trzech moich ulubionych miesięcy w roku. Chociaż w tym roku kwiecień też był przepiękny, bardzo wiosenny a momentami nawet letni. Ekspresowo zazielenił nam otoczenie, pozwolił zaliczyć pierwsze opalanie i wyciągnąć z szafy japonki. Taki kwiecień to ja rozumiem A to jeszcze takie małe podsumowanie ubiegłego miesiąca pierwsze zdjęcie z końcówki marca, drugie było robione w tym tygodniu, czyli pod koniec kwietnia – znajdź różnicę to dokładnie to samo miejsce, tylko pierwsze zdjęcie robiłam obiektywem 50mm i nie mogłam ustawić szerszego kadru. Pierwsza połowa tego tygodnia była ciepła i słoneczna, W KOŃCU wzięłam się za mój mini balkonowy ogródek I za balkon ogólnie – zaczęłam wreszcie ogarniać tę kuwetę, poczyniłam pewne zakupy paletowo – poduchowe i teraz czekam na powrót dobrej pogody aby działać dalej Ale co skorzystałam to moje W tym tygodniu mnie i Lunę odwiedziła Paulina, autorka bloga Dobry Ruch Luna nie ma litości, każdą ciocię wykorzysta do głaskania A to część galerii zwierzaków, które swoje życie zawdzięczają weterynarzowi, do którego chodzimy. Dzięki sąsiadce trafiliśmy na naprawdę wspaniałego lekarza.  Niestety ostatnio jesteśmy u niego częstymi gośćmi Zaczęło się od podejrzenia babeszjozy, przeżyłam wtedy naprawdę trudne chwile w oczekiwaniu na wyniki badań krwi… Nie wiedziałam jednak, że niewiele ponad tydzień później czeka mnie coś gorszego. Dzień przed majówką rano byliśmy u weterynarza z Luny alergią, a po południu wróciliśmy do niego z psem po małym wypadku Luna ma już za sobą pierwszą narkozę i zszywanie, do tego gratis zwichniętą łapkę :(. Mam nadzieję, że to już koniec takich przeżyć :(. A wracając do weterynarza – gdyby ktoś potrzebował to mogę dać na niego namiary. To lekarz z prawdziwym powołaniem, ma świetne podejście do zwierząt, nie naciąga… Z czystym sumieniem mogę go polecić. Luny wypadek niestety uziemił nas na pierwszy, ładny dzień majówki. Starałam się jednak z tego powodu nie załamywać, wykorzystałam ten czas nadrabiając zaległości książkowe na balkonie. Reszta majówki w zasadzie do przemilczenia. Wczoraj byłam z przyjaciółką na kawie (i bezie, ale przyzwoicie, wzięłyśmy jedną na spółkę ;)), po czym ochoczo wyszłyśmy na spacer… I zmroziło nas. Autentycznie w jeden dzień z lata zrobiła się zima. Ale ma to też swoje plusy, w końcu i tak nie możemy teraz chodzić na dłuższe spacery, więc przynajmniej wykorzystałam ten czas aby trochę posprzątać w domu, napisać coś na bloga itp. Kreatywne patenty na ukrycie mało atrakcyjnych wizualnie rzeczy w mieszkaniu.  Jeśli uważacie (tak jak ja), że macie dwie lewe ręce do wszelkiego rodzaju DIY, to zobaczcie TO Z cyklu „muszę zrobić” – warzywny pasztet z kaszą jaglaną. Uwielbiam warzywne pasztety a ten wydaje się bardzo prosty do zrobienia.  Jeszcze a propos weterynarza – nasz polecił nam ten filmik, pewnie znacie, ale i tak polecam, uśmiałam się do łez Bardzo fajny poradnik jaki kupić aparat, nie tylko dla blogerów dla każdego kto chce robić lepsze zdjęcia.  Kolejny blog lifestylowy, który – jeśli jeszcze go nie znacie – może Wam się spodobać. Na koniec jeszcze w temacie palet – moje wylądują na balkonie, ale tutaj macie zbiór inspiracji ile świetnych rzeczy można z nich zrobić Słonecznego tygodnia! The post Przegląd tygodnia #1/05 appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Wyzwanie majowe – przygotowanie do lata + nauka

Jako że minął kolejny miesiąc, czas na nowe wyzwania W kwietniu kontynuowałam akcję „wiosenna mobilizacja”, której sukces oceniam na jakieś 70%. 

Lifemenagerka

3 pomysły na balkon

W sezonie wiosenno-letnim balkon jest dla mnie bardzo ważnym miejscem w domu. Spędzam na nim dużo czasu – jem posiłki, relaksuję się, pracuję, wygrzewam się na słońcu..

Lifemenagerka

„I jak tu nie biegać” – recenzja książki Beaty Sadowskiej

Po raz kolejny spróbuję zmierzyć się z recenzją, chociaż pisanie ich zdecydowanie nie jest moją najmocniejszą stroną… Beatę Sadowską pamiętam jeszcze z czasów, kiedy była prezenterką muzycznej telewizji. Wzbudzała wtedy sympatię swoją „normalnością”, wydawała się być taką zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa. Dlatego do jej dzieła pt. „I jak tu nie biegać” byłam bardzo pozytywnie nastawiona, chociaż też obawiałam się czy autorka nie zmęczy mnie – czytelnika amatora – swoją wielką fascynacją bieganiem. Pomyślałam, że może książka została napisana wyłącznie pod wpływem potreningowych endorfin i jest przez to trochę oderwana od rzeczywistości… Czy faktycznie tak jest? Na szczęście nie. Autorka porusza bardzo różne aspekty biegania – zarówno te pozytywne jak i negatywne. W rozdziałach poradnikowych, pisanych na zasadzie wywiadu z trenerem, nie brakuje wskazówek dla biegaczy o różnych stopniach zaawansowania. Dowiemy się z nich m.in. co jeść przed treningiem, jak zacząć przygodę z bieganiem, a także na jakie kontuzje uważać i jak przygotować się do maratonu. Pozostałe rozdziały to już różnego rodzaju przemyślenia i doświadczenia autorki napisane bardzo przyjemnym w odbiorze, luźnym stylem. Tę książkę czyta się jak bloga :). Teksty poprzeplatane są prywatnymi zdjęciami autorki i jej przyjaciół, a nawet zrzutami ekranu na których widnieją jakieś facebookowe dyskusje na fanpage’u Beaty. Na prawie 300 stronach przeczytamy m.in.: o tym, czym się różni bieganie kobiece od męskiego, o emocjach towarzyszącym biegom grupowym o kibicowaniu o bieganiu z psem i z dzieckiem (również w brzuchu ;)) o bieganiu w różnych ciekawych miejscach za granicą (pustynia, indyjskie ulice itp.) o motywacji i nagradzaniu siebie za treningi o problemach z motywacją i lenistwie i o wieeelu innych rzeczach Gdybym miała podsumować tę książkę jednym zdaniem, powiedziałabym, że to lektura o bieganiu napisana przez osobę z bardzo zdrowym podejściem. Beata rozumie, że czasami się nie chce. Rozumie, że nie dla każdego ten sport musi stać się miłością życia. Nie zachęca do bicia rekordów za wszelką cenę, koncentruje się na przyjemności z tej aktywności. I ta przyjemność bije z tej książki na kilometr. Albo nawet na 42 km i 195 metrów Polecam tę książkę zarówno osobom biegającym jak i tym, u których dopiero kiełkuje myśl aby spróbować. Mnie zainspirowała ona do kolejnych wpisów „Z pamiętnika początkującego biegacza” i jest dla mnie dodatkową motywacją do biegania. Dajcie znać, czy podobała Wam się ta lektura albo czy zamierzacie ją przeczytać. Ja za książkę, która stała się dla mnie źródłem inspiracji, serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu The post „I jak tu nie biegać” – recenzja książki Beaty Sadowskiej appeared first on Life Manager-ka.

Podstawowe zasady antyrakowego stylu życia

Lifemenagerka

Podstawowe zasady antyrakowego stylu życia

Pisałam Wam już kiedyś o książce „Antyrak” i o mojej wierze w zawartą w niej teorię. Niedawno nabyłam kolejną książkę o tej tematyce i teraz – zainspirowana jej treścią – chciałabym rozwinąć ten temat również na blogu. Przypomnę tę teorię, używając dużego uproszczenia… W naszym ciele funkcjonują dwa rodzaje komórek – dobre, prawidłowe, odpowiadające m.in. za układ immunologiczny, oraz te złe, komórki potencjalnie rakowe, których rozwój powoduje powstawanie nowotworów. I zarówno według doktora Schrerera, jak i autorów książki „Nowa dieta antyrakowa”, za rozwój komórek rakowych odpowiedzialny jest przede wszystkim cukier. I nie chodzi tylko o ten biały, który mamy w cukiernicach, tylko o wszystko to, co zawiera węglowodany proste, ma wysoki indeks glikemiczny i gwałtownie podnosi poziom glukozy we krwi. Krótko mówiąc – zabójczą dla komórek rakowych, a niezwykle przyjazną naszemu układowi immunologicznemu jest dieta oparta na niskim indeksie glikemicznym. To chyba jedna z najzdrowszych diet na świecie – chroni nas przed zachorowaniem na cukrzycę, dba o naszą sylwetkę a dodatkowo ma właściwości antynowotworowe. OK, ale miałam pisać o całym stylu życia a nie tylko o diecie. W sumie odżywianiu wypadałoby poświęcić osobny post i pewnie niedługo to uczynię. Dzisiaj będzie nieco szerzej. Oto kilka podstawowych zasad antynowotworowego stylu życia: 1. Wzmacnianie układu odpornościowego – prawie wszystko to co pisałam w cyklu o odporności to tak naprawdę nie tylko sposoby na to, jak nie dać się przeziębieniom, lecz ogólne patenty na wzmocnienie układu immunologicznego. Organizm żyjący w wiecznym stresie, niewyspany, przemęczony, źle karmiony i niedotleniony nie ma siły walczyć z komórkami rakowymi. 2. Unikanie/leczenie stanów zapalnych – nie można ignorować stanów zapalnych organizmu. Czasami bagatelizujemy tego typu problemy ze zdrowiem, nie zdając sobie sprawy, że „dokarmiamy” komórki rakowe i że stan zapalny np. trzustki może zamienić się w nowotwór tego organu. Ale powiedzmy, że tego typu dolegliwości rzadko dotyczą osób w młodym wieku, jednak należy pamiętać, że stan zapalny może rozwijać się też w bolącym zębie (!), lub np. w kobiecym układzie rozrodczym (myślę, że  z tym zmaga się sporo kobiet – tego problemu nie można bagatelizować). 3. Wyeliminowanie trucizn – czy muszę pisać, że palenie papierosów to dosłownie karmienie raka? Ale trucizną są także niektóre dodatki, które znajdziemy w naszym codziennym pożywieniu… To również nafaszerowane mięso, produkty spożywcze o beznadziejnym składzie… Trucizna jest na wyciągnięcie ręki. Możemy ją ograniczyć m.in. czytając składy kupowanych produktów. 4. Aktywność fizyczna – sport wzmacnia układ immunologiczny, poza tym powoduje opróżnienie magazynów glikogenu, czyli pozbawia komórki rakowe ich źródła energii. 5. Prawidłowe odżywianie – czyli dieta niskoglikemiczna i spożywanie produktów, które wzmacniają układ immunologiczny a tępią komórki rakowe. Potęgą w tej dziedzinie są warzywa! Niedługo napiszę Wam jakie, a niektórym nawet poświęcę osobne posty bo naprawdę na to zasługują 6. Pogoda ducha – ludzie wiecznie zamartwiający się wszystkim i nie czerpiący radości z życia są znacznie bardziej narażeni na choroby nowotworowe niż osoby pozytywnie nastawione do otoczenia. Ach, gdyby to było takie proste ;). Oczywiście – na nasze nieszczęście – olbrzymi wpływ na to czy zachorujemy na raka mają nasze geny. Jest to coś, na co niestety nie mamy wpływu, ale nie jest to powód aby godzić się z losem i czekać na to co on przyniesie. Geny genami, ale styl życia na szczęście nie jest bez znaczenia, dlatego warto zastanowić nad tymi wymienionymi wyżej zasadami i w miarę możliwości wprowadzić je w życie.    The post Podstawowe zasady antyrakowego stylu życia appeared first on Life Manager-ka.

Do lasu z tym maratonem?

Lifemenagerka

Do lasu z tym maratonem?

Miejskie biegi uliczne. Dla biegających świetna okazja do sprawdzenia się, dla części ludzi fajne wydarzenie, które warto wspierać i obserwować, a dla sporej grupy ludzi istna klęska żywiołowa. Katastrofa wręcz. Nie wiem co mnie podkusiło, aby pod jakimś artykułem o ostatnim maratonie poczytać komentarze ;). Cóż, sama nie raz przekonałam się jak irytujący jest ten paraliż miasta z powodu takiej imprezy. Akurat dwa razy mi się zdarzyło, że zaplanowałam sobie coś nie uwzględniając przebiegu trasy takiego biegu. Wiązało się to ze staniem w korkach albo poddenerwowanym poszukiwaniem objazdu, który pozwoli wydostać się z pułapki i dojechać do celu. To dodatkowy czas i paliwo poświęcone na dojazd. I nerwy. Ale serio – można tego uniknąć albo chociaż zminimalizować ryzyko wystąpienia takiej sytuacji. Media trąbią o tym wydarzeniu na lewo i prawo, dlatego trudno przeoczyć datę takiego maratonu. I można uwzględnić to w swoich planach – przesunąć jakieś spotkanie o godzinę czy dwie albo dokładnie przemyśleć swój dojazd w dane miejsce. Nie są to rzeczy niemożliwe, wystarczy chwilę się nad nimi zastanowić i przede wszystkim – wziąć je pod uwagę. Wśród komentatorów maratonu znajduje się też sporo osób, które każą biegaczom wypier…. do lasu, np. do Kampinosu. Cóż, nie jestem pewna, czy autorzy tych komentarzy dobrze zastanowili się przed kliknięciem „publikuj”. Pokuszę się o stwierdzenie, że dla ludzi jest miasto, las pozostawmy zwierzętom. Nie wiem czy jest sens ten temat rozwijać, ja po prostu nie wyobrażam sobie, że te kilkanaście tysięcy ludzi wbiega nagle do Kampinoskiego Parku Narodowego i rozdeptuje ścieżki, którymi na co dzień chodzą żyjące tam zwierzęta. Nie jesteśmy sami na tej planecie, czy naprawdę musimy być tak zapatrzeni w czubek własnego nosa? Druga sprawa – ja taką imprezę traktuję jako formę promocji zdrowego stylu życia. I w pełni popieram nagłaśnianie takiego wydarzenia (nawet jeśli to też forma promocji sponsora), co jest znacznie prostsze i skuteczniejsze, kiedy dzieje się ono w mieście. Niech ci spędzający całe dnie przed telewizorami ludzie chociaż przypadkiem natkną się na maraton i zobaczą, że można żyć inaczej. Założę się, że nie jeden uczestnik maratonu jeszcze rok czy dwa lata temu jedynie biernie obserwował to wydarzenie i nawet nie pomyślał, że sam kiedyś weźmie w tym udział. A może właśnie wtedy coś go tknęło, że warto spróbować? Wszystkim przeciwnikom maratonu i innym malkontentom sugerowałabym zastosować się do jednej prostej zasady – jeśli nie można czegoś zmienić, trzeba to zaakceptować. Może warto przesunąć swoje plany o 2h, może lepiej wybrać metro zamiast samochodu. Możliwości jest wiele, a wszystkie są lepsze od irytowania się czymś, na co nie mamy wpływu. A lasy zostawmy tym, którzy żyją w nich na co dzień – oni na taką skalę nie wkraczają na nasze ulice, więc my zostawmy w spokoju ich azyl. A Wy co o tym sądzicie? The post Do lasu z tym maratonem? appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Przegląd tygodnia 2/04

W ogóle nie czuję nadchodzących świąt. Nie wiem, może to kwestia tego, że nie przygotowuję się do nich jakoś specjalnie. Nie ozdabiam mieszkania, nie planuję żadnego gotowania… Może wyjadę do rodziny na wieś, a może święta spędzę tylko z rodziną otrzymaną gratis do faceta ;). W sumie jest mi to obojętne. Byle pogoda dopisała i zachęcała bardziej do spacerów niż siedzenia za stołem na szczęście lepienie zajączków ze śniegu w tym roku raczej nam nie grozi W tym tygodniu dwa razy gościło u mnie ciasto cytrynowe o którym kiedyś już Wam pisałam nie mogę przestać go chwalić, bo naprawdę szybko i łatwo się je robi, a w smaku jest rewelacyjne. Na swoje rozgrzeszenie mam to, że jednego dnia robiłam je z myślą o gościu, a drugiego dnia ciasto upiekł mój mężczyzna (bo chyba za mało mu zostawiłyśmy i czuł niedosyt ;)). Ja mu trochę ten wypiek zepsułam, ale ciiiii To jeszcze w temacie jedzenia, bo w tym tygodniu bardzo obficie je fotografowałam jaram się tym, że w końcu (!) zaczęłam używać trybu manualnego i że nabyłam parę przydatnych gadżetów. A to jedna z moich ukochanych zup, uwielbiam ją! Przepis był tutaj. Raz zabrałam na spacer aparat, bo przecież tyle pięknych rzeczy nas teraz otacza… Moje najsłodsze na świecie stworzonko, jak patrzę na to zdjęcie to mam ochotę ją schrupać Nowy nabytek na wiosenne spacery Rok temu w tym samym miejscu leżało mnóstwo śniegu. Luna chyba ma lęk wysokości  ;) widzicie tę minę? Nowe atrakcje na osiedlu ścianka wspinaczkowa… Niestety tylko dla dzieci I pomost na stawie, w którym nie ma wody Ja, Lunasek i ciasto cytrynowe czekamy na gościa Kulisy robienia zdjęć kulinarnych Tak, wiem, że prościej byłoby ułożyć wszystko na podłodze, ale… … na podłodze pewnie ktoś zjadłby mi zupę kiedy ja zmieniałabym czas naświetlania Dzisiaj rano od robienia zdjęć śniadania oderwał mnie przebiegający pod moim oknem maraton nawet nie wiedziałam, ze w tym roku tędy  będzie biegła jego trasa. Co roku wkurzam się na sparaliżowane miasto a teraz postanowiłam wyluzować i nie planowałam nic, w czym przeszkodziłaby mi ta impreza. Natomiast widząc przez balkon biegaczy poczułam potrzebę dopingowania ich widziałam Anię z mojego ulubionego bloga o bieganiu :). Zagubiony Spartanin Czy tylko mnie wzruszają takie biegi uliczne? Ale nie mogę tu pominąć scenki, która miała miejsce podczas kibicowania. Jakiś starszy facet, wiek około 60tki, widząc wśród maratończyków jakiegoś swojego rówieśnika zaczął się do niego wydzierać „Biegnij biegnij, prosto do zawału!!!”. Było to wybitnie złośliwe i CHAMSKIE. Ja nie chcę prorokować, ale ten buraczany pan prędzej będzie miał zawał niż ten, który biegł w maratonie. No ale abstrahując od tego, że ta sytuacja podniosła mi ciśnienie, to zrobiło mi się też strasznie smutno. Dlaczego ludzie tacy są? Dlaczego wbijają szpile zamiast dopingować? Tak naprawdę żal mi trochę tego buraczanego pana, bo musi mieć strasznie smutne życie skoro jest takim człowiekiem. No dobra, wracając do pozytywnych rzeczy i nawiązując do jednego z poprzednich wpisów – jest coś, za co lubię Leclerc, choć raczej nie ma w nim dobrych produktów marki własnej. Dokładnie rok temu w dzień czekolady pisałam o deserze creme brulee marki Rians, który pakowany jest w bardzo fajne słoiczki. Tym razem trafiłam w Leclercu na promocję innego produktu tej firmy. Krem czekoladowy (o całkiem przyzwoitym składzie) zapakowany był w małe, ceramiczne kubeczki. Koszt jednego – w promocji 2,99 zł. Warto kupić dla samego tego uroczego naczynka można w nich podawać różne dipy, pasty na kanapki itp., nadają się tez do zapiekania. Ja już żałuję, że kupiłam tylko dwa (bo swoją drogą ten krem czekoladowy też jest pyszny ;)). Kilka dni temu myślałam sobie, że chętnie powiększyłabym listę swoich ulubionych blogów o jakiś fajny, lifestylowy blog kobiety w wieku około trzydziestoletnim nie żebym miała coś przeciwko młodszym blogerkom, ale jednak mnie zdecydowanie bliżej do 30tki niż 20tki, dlatego takie osoby też bardzo chętnie czytam. No i proszę, pod ostatnim moim wpisem odezwała się autorka takiego bloga - Simplicite, to właśnie miejsce, jakiego szukałam polecam, jeśli jeszcze nie znacie :). I kolejny blog, który zatrzymał mnie na trochę dłużej autorka mieszka w Edynburgu, więc na blogu nie brakuje też ciekawostek na temat życia w UK Postanowiłam włączyć ten peeling skóry głowy do mojej pielęgnacji. Na razie robiłam raz i podoba mi się Galeria najpiękniejszych tuneli z drzew – piękne! Linków w tym tygodniu mało, ale mam nadzieję, że zrekompensują Wam to zdjęcia   The post Przegląd tygodnia 2/04 appeared first on Life Manager-ka.

Co warto kupić w… TESCO

Lifemenagerka

Co warto kupić w… TESCO

Dzisiejszy post wpisuje się w cykl „Logistyka zdrowego odżywiania”, a chciałabym się w nim pochylić nad konkretnymi produktami z konkretnego sklepu. Mam tu na myśli produkty spod tzw. marki własnej, lub innej marki produkowanej wyłącznie na potrzeby danego marketu. Na pierwszy ogień idzie Tesco. Był czas kiedy nie znosiłam tego sklepu, bo nic w nim nie było. Doprowadzało mnie to już do szału i przestałam tam zaglądać. Później jednak okazało się, że w Tesco pojawiło się mnóstwo produktów sygnowanych ich własnym brandem. W dodatku całkiem niezłych produktów. Mam kilka swoich ulubionych i dziś zrobię tutaj ich subiektywny przegląd. 1. Niektóre bakalie Podkreślam – niektóre. Wiele jest konserwowanych dwutlenkiem siarki lub inaczej doprawianych, ale można znaleźć też czyste, np. daktyle. Dodatkowo są one tańsze od wielu dostępnych na rynku odpowiedników. 2. Ser grana padano (i inne włoskie sery) Korzystna cena, dobra jakość, do wyboru mamy taki w trójkącie lub już starty w torebce. Ogólnie włoskie sery marki Tesco są całkiem spoko i mają dobrą cenę i skład. Warto je przetestować. FOTO – wybaczcie, te sklepowe zdjęcia z telefonu nie pasują mi do estetyki wpisu 3. Zielone pesto Przyzwoity skład i cena (coś ok. 6 zł za słoiczek). 4. Produkty organiczne Ich ceny są korzystniejsze niż w sklepach ze zdrową żywnością, warto się im przyjrzeć. Ja kupuję np. kaszę jaglaną niepaloną, która ma więcej wartości odżywczych niż taka prażona. Poza tym bardziej mi smakuje, jest o wiele delikatniejsza w smaku. 5. Makarony pełnoziarniste I znowu – stosunek ceny do jakości bardzo korzystny. 6. Włoskie paluchy chlebowe czyli grissini Mają prosty skład (mąka pszenna, oliwa z oliwek, drożdże piwne, sól, mączka słodowa) i choć ogólnie nic co z białej mąki nie można nazwać czymś zdrowym, to jednak takie paluchy są lepsze od tradycyjnych paluszków dostępnych na dziale z przekąskami. Można je podawać do sałatek, dipów, można podgryzać samodzielnie. Kosztują kilka złotych (jakoś między 3 a 4) więc cenę też mają bardzo korzystną. FOTO  7. Tuńczyk w oliwie z oliwek Jakiś czas temu w książce „Antyrak” przeczytałam, że kupując tuńczyka w puszce trzeba wybierać takiego w oliwie z oliwek zamiast w oleju słonecznikowym. Nie mogę jednak znaleźć dla tego uzasadnienia, być może chodzi o równowagę pomiędzy kwasami Omega 3 i 6, a może po prostu olej słonecznikowy używany do puszek jest gorszej jakości. Zaczęłam czytać składy i okazało się, że takich tuńczyków w oliwie jest bardzo niewiele. Dlatego przestałam szukać, kupuję już zawsze ten w Tesco. Cenowo średnio się opłaca, cena za kg jest dość wysoka, ale bardzo lubię to, że puszka wystarcza mi dokładnie na jeden posiłek, czyli 3 kanapki. Minus – czasami półka z tym tuńczykiem świeci pustkami, chyba nie tylko ja go lubię To moja lista wartych uwagi produktów brandu Tesco, zachęcam do dodawania swoich typów w komentarzach Niedługo przygotuję podobny wpis z ciekawymi produktami z Lidla i Biedronki więc jeśli chcielibyście dorzucić swoją cegiełkę do tych wpisów to również zachęcam do komentowania P.s. Na wszelki wypadek zaznaczam, że nie jest to (niestety) wpis sponsorowany     The post Co warto kupić w… TESCO appeared first on Life Manager-ka.

Lifemenagerka

Dwa bardzo proste DIY – pojemniki na drobiazgi + stojak na biżuterię

Muszę to niestety oficjalnie przyznać – mam dwie lewe ręce jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju projekty DIY. Przerastają mnie nawet najprostsze rzeczy, o czym przekonuję się za każdym razem, kiedy podejmę się jakiegoś manualnego wyzwania. Mimo to wciąż się nie poddaję, bo to fajnie zrobić coś samemu, choćby było to tylko pomalowanie sprayem czegoś z surowego drewna Dziś mam dla Was dwa banalnie proste DIY, które wykonałam w ramach mojej wiosennej mobilizacji i wprowadzania drobnych zmian w mieszkaniu.  Pierwszy projekt to pojemniki na drobiazgi. To „dzieło” powstało z pewnej konkretnej potrzeby – zauważyłam, że ostatnio w ogóle nie korzystam z moich wosków Yankee Candle. Szczerze mówiąc całkiem o nich zapomniałam, bo były one pochowane i w ogóle nie rzucały mi się w oczy. Postanowiłam więc przygotować na nie przezroczyste pojemniki, które będą zawsze pod ręką i które będą mi przypominały o istnieniu tych pachnących ciasteczek ;). Przeszukałam Pinterest i znalazłam fajne i bardzo proste rozwiązanie – ozdobienie zwykłych słoików. Potrzebujemy dosłownie kilku rzeczy: pustych słoików bez etykiet farby w sprayu, ja stawiam na srebrną przyda się też coś do ochrony dłoni podczas sprayowania kleju sekundowego, u mnie jest to Soudal Cyanofix*, który skleja powierzchnie po ok. 60 sekundowym dociskaniu ich do siebie jakiejś ozdoby, którą można przykleić na górze nakrętki. Ja wykorzystałam koraliki z różnych starych korali, których nigdy nie nosiłam, bo np. były zbyt kiczowate Wykonanie jest oczywiście banalnie proste: malujemy nakrętki sprayem (np. na balkonie, nie polecam robić tego w domu), czekamy aż wyschną, a następnie przyklejamy do nich ozdoby. Ja przy dwóch słoikach odwróciłam kolejność, bo nie podobał mi się kolor koralików, więc najpierw je przykleiłam, a następnie zamalowałam razem z nakrętką. Gotowe „dzieło” wygląda tak: Drugi projekt jest chyba jeszcze prostszy, wystarczy kilka gałązek i farba w sprayu. Do tego jakiś pasujący nam do wnętrza wazon (lub butelka, którą też można przemalować) i mamy fajną ozdobę, którą można wykorzystać również jako stojak na biżuterię. W okresie wielkanocnym można potraktować takie drzewko jak choinkę i powieszać na nim wydmuszki ;). A na Boże Narodzenie bombki, lub inne świąteczne ozdoby – kiedyś coś takiego robiła Kasia ze Small Saphire wyszło jej to genialnie A to mój stojak na kolczyki docelowo jednak postawię te badyle w innym miejscu, ostatnio jakoś nie mam weny do noszenia kolczyków To tyle jeśli chodzi o moje ograniczone zdolności manualne, mam nadzieję, że coś Wam się spodoba *Wpis powstał w ramach współpracy z marką Soudal. The post Dwa bardzo proste DIY – pojemniki na drobiazgi + stojak na biżuterię appeared first on Life Manager-ka.