Segritta
Do widoku kobiecych piersi trzeba dorosnąć.
Kilka lat temu, jeszcze zanim zaszłam w ciążę i zostałam mamą, zastanawiałam się nad tym, jak będę karmić moje dziecko. W moim przekonaniu, trochę wyniesionym jeszcze z opowieści i doświadczeń mojej mamy, miałam wybór – sztucznym mlekiem z butelki lub naturalnym mlekiem z piersi. W trakcie ciąży dokształciłam się w kwestii plusów i minusów obu metod i bezdyskusyjnie wygrała ta druga. Ale tu też miałam wybór – z piersi albo z butelki, ściągniętym wcześniej mlekiem. Nie wiedziałam jeszcze, jak skomplikowane jest ściąganie mleka, jak czasochłonne, trudne psychologicznie (czyli trudno temu mleku lecieć, jeśli przy sutku nie ma dziecka. Tak mają niektóre kobiety i ja jestem jedną z nich). Gdy więc przyszło co do czego i urodziłam Kociopełka, zostałam jak najzwyklejszą, naturalną mamą, która – dokładnie w zgodzie z doskonałym planem Natury – zaczęła go karmić z piersi. I tak jest do dziś. Kociopełek ma 14 miesięcy i choć jego dieta już w głównej mierze składa się ze zwykłego jedzenia „dla dorosłych”, kilka razy dziennie i dość często w nocy pije z piersi. Karmię go w domu, przy znajomych, którzy wpadają na planszówki, karmię go w restauracjach, w parkach, w poczekalniach i właściwie wszędzie tam, gdzie jesteśmy razem i za każdym razem, gdy tego potrzebuje. Ale nie bez kozery wspomniałam o czasach sprzed bycia mamą, bo wtedy… uważałam kobiety karmiące publicznie za dość dziwne zjawisko i wydawało mi się, że sama nie będę tego robić. Dlaczego?
Ano dlatego, że piersi kojarzyły mi się wówczas z symbolem seksualnym oraz taką częścią ciała, którą za wszelką cenę trzeba zakrywać przed innymi ludźmi, poza własnym partnerem oraz innymi kobietami (przed którymi nigdy nie wstydziłam się nagości). Nie bez znaczenia był też fakt, że nigdy nie przepadałam za dziećmi i widok matek z małymi, rozwrzeszczanymi, roszczeniowymi bachorami był mi po prostu przykry. Denerwowały mnie. Dzieci nie lubię do dziś. Poza własnym oczywiście oraz parą fajnych pasierbów, których nie sposób nie lubić. Ale reszta? Bleee. Dzieeecko. Fuj. Zmieniło się co innego – moje podejście do kobiety. Matki. Bo…
…teraz wiem, że wybierając naturalne karmienie dziecka – które jest i dla dziecka i dla matki najzdrowsze i najwygodniejsze – nie sposób NIE karmić podczas wyjść na miasto.
No po prostu się nie da. Moje dziecko podczas pierwszych miesięcy życia domagało się mleka średnio raz na godzinę. Czasem częściej. Była to jego naturalna potrzeba, która niezaspokojona, kończyła się płaczem, krzykiem, dyskomfortem, a czasem prawdziwym cierpieniem – bo ssanie piersi jest dla dziecka nie tylko metodą na picie i jedzenie, ale też na uspokojenie lęku, zaśnięcie lub potrzebę bliskości z rodzicem. I dlatego matka, która nie chce siedzieć cały czas w domu tylko dlatego, ze urodziła dziecko, jest po prostu zmuszona czasem to dziecko nakarmić w miejscu publicznym. I wiecie co? Dla większości świeżo upieczonych mam to jest naprawdę trudne, bo jednak większość kobiet żyjących w naszej kulturze, ma problem z pokazywaniem piersi publicznie. Dziwne, co?
Czym jest cycek i dlaczego go tak nie lubimy
Pierś kobieca, a właściwie sutek (bo sutek to jest cały cycek, a nie tylko jego końcówka. Wiem, dla mnie to tez kiedyś było zaskoczeniem) składa się z tkanki gruczołowej (gruczoł mleczny) i otaczającego ją ciała tłuszczowego. Ot tyle. Główną funkcją piersi jest karmienie potomstwa. No właśnie. Funkcja seksualna jest w sumie żadna, bo piersi nie są w ogóle niezbędne do seksu ani do zapłodnienia. Mogą – ale nie muszą – być obszarem erogennym, ale takim samym obszarem erogennym może być szyja, ucho, pośladki lub plecy. U ludzi z paraliżem ciała poniżej szyi można pewnymi ćwiczeniami stworzyć nawet obszary erogenne tam, gdzie ich wczesniej nie było, by i onie mogli doświadczać podniecenia seksualnego w wyniku stymulacji pewnych miejsc na skórze.
Nasza kultura narzuciła nam pewne obszary tabu w ciele, każąc mężczyznom zakrywać prącie i jądra, a kobietom – srom, owłosienie łonowe oraz piersi. Jest to kwestia umowna, narzucona kulturowo a nie biologicznie, o czym najlepiej świadczy fakt, że w różnych kulturach i plemionach te sfery tabu są umiejscowione gdzie indziej. Są kultury, w których kobiety ciągle chodzą top-less i nikogo to nie dziwi. Są kultury, w których odsłonięty łokieć, włosy lub kostki u nóg są jawnym ekshibicjonizmem i oburzają innych ludzi. Ten skrajny przykład możemy obserwować w kulturze muzułmańskiej, w której praktycznie całe ciało kobiety może być traktowane seksualnie i stąd się biorą te niewiasty krążące po miastach w czarnych dżilbabach, spod których nic nie wystaje. Nie miałabym nic przeciwko takiej kulturze i takiej religii, gdyby nie fakt, że obok takiej zasłoniętej kobiety często maszeruje normalnie ubrany facet. A to już jest dyskryminacja płciowa. U nas nie przybiera ona tej samej, skrajnej formy, ale jednak jest. Bo z jakiegoś powodu faceci top-less mogą chodzić w przestrzeni publicznej, a kobiety top-less nie mogą. I tu muszę Wam opowiedzieć trochę o ruchu:
Free the nipple
…czyli „uwolnić sutek” to kampania nazwana tak za filmem Liny Esco, mająca na celu zrównanie praw płciowych dotyczących eksponowania górnej części ciała, a więc w istocie – brodawek sutkowych. Problem polega na tym, że mężczyźni mogą te brodawki pokazywać publicznie – a kobiety są za to ścigane prawem oraz poddawane ostracyzmowi społecznemu. Problem dotyczy nie tylko pojawiania się topless w miejscach publicznych, ale też pokazywaniu nagich piersi w internecie. Do teraz Facebook banuje zdjęcia lub konta, które pokazują kobiece brodawki sutkowe. Tak samo są traktowane kobiety, które publikują zdjęcia, jak karmią piersią swoje dziecko. Nawet jeśli nie widać wtedy brodawki sutkowej – bo, nie wiem czy wiecie, ale podczas karmienia piersią ta brodawka jest w całości w ustach maleństwa. Organizacje broniące praw kobiet i walczące z dyskryminacją muszą cały czas wstawiać się za tymi kobietami, które nie tylko walczą z głupim regulaminem Facebooka, ale też z opinią publiczną i muszą ciągle narażać się na uwagi innych ludzi, niewybredne komentarze i próby wygnania „do toalety” albo do domu – jakby karmienie piersią było czymś obrzydliwym. Można by to nazwać mizoginią, zaściankowością i średniowieczem, ale prawda jest taka, że jesteśmy sto lat za środniowieczem. Jak pisze Justyna Stasiek – Harabin, najlepsza polska blogerka pisząca o sztuce: