Top Takeaway czyli kultura na talerzu.

Makóweczki

Top Takeaway czyli kultura na talerzu.

Kiedy jeszcze nie byłam mamą, miałam wobec moich dzieci, wielkie plany kulinarne. Chciałam, żeby jadły zdrowo, mądrze, zgodnie z zasadą, że są tym co jedzą. Miały być także kulinarnie wielokulturowe. Odważne w próbowaniu nowych smaków, niesztampowe, nieograniczone do kotleta z ziemniakami. Kiedy dziesięć lat temu po raz pierwszy miałam pod opieką dzieciaki jako au-pair w USA, zachwycałam się tymi maluchami wsuwającymi sushi, chow main, czy owoce morza. To była w naszym kraju wciąż egzotyka. Obecnie na mało kim robią wrażenie młodziaki testujące przeróżne kuchnie świata, proszące o sushi czy makaron z krewetkami. Ja wciąż jednak miałam pod górkę z tymi moimi wizjami i marzeniami, jako, że Maks, nie jadł nawet tego co podstawowe w naszym kraju, a do testowania nowości było nam jak do Chin (dosłownie). Odkąd jednak Maks, bez presji, z większą świadomością podejmowania samodzielnych decyzji, postawił sobie za cel próbowanie konkretnych nowości, nasze możliwości restauracyjne mocno się rozwinęły. Możemy w końcu chodzić do większości knajp, jako, że zawsze znajdzie się coś, co młody lubi. Bo Lenka… Lenka to od zawsze miała specyficzne podniebienie, odziedziczone po swoim ojcu. Dla niej testowanie nowości i przedziwności jest normą i tradycją, od niemowlęctwa. Wracając jednak do Maksa. Pisałam już wcześniej, że od tego lata zaczął jeść ryby. Jednak dla niego jedzenie ich jest zupełnie czymś innym niż dla większość z nas czy naszych dzieci- panga w piątek ;). On odkrywa, testuje. Bawi się w konesera. Jako, że zna więcej nazw ryb, niż większość jego otoczenia, wymyśla nowości i poszukuje. Odwiedza wszystkie sklepy z dobrym zaopatrzeniem rybnym. Jest znany przez panie i witany po imieniu i z wielką radością. Testował już większość ryb morskich i słodkowodnych w wersji pieczonej, smażonej i wędzonej. Spróbował nawet śledzia z zalewy solnej i octowej. Je ryby na śniadanie, obiady i kolacje. Nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale powoli ograniczamy mu tę fazę, ze strachu o rybne przedawkowanie ;). Jako, że nowości powoli zaczyna brakować, Maks przesiada się na… owoce morza i skorupiaki. Jego marzeniem jest spróbowanie kraba, homara i langusty oraz… krewetki. Jako, że mamy problem z zakupem powyższych w naszym mieście, powstał mój pomysł pt. „testowanie egzotycznych restauracji”. Maksowi bardzo się on spodobał i kiedy okazało się, że do współpracy zaprosił nas pizzaportal.pl, wybraliśmy restaurację z listy Top Takeaway – ‚Chińczyk pod nos’. Miała w menu kurczaka w cieście, krewetki w tempurze, zupę z krewetkami i krewetkowe chipsy. I to było zamówienie Maksa. My skusiliśmy się na kilka egzotycznych zup, wieprzowinę i wołowinę z warzywami i… i masę innych pyszności. Serwis do zamawiania jedzenia online- pizzaportal.pl wyszedł na przeciw potrzebom i oczekiwaniom klientów, przygotowując ranking najlepszych restauracji w Polsce – Top Takeway. Wchodząc na stronę rankingu możemy sprawdzić jakie restauracje cieszą się największym uznaniem wśród klientów, zarówno pod kątem jakości dostarczanych potraw jak i samej procedury zamówienia/dowozu. Głównym kryterium rankingu są oczywiście oceny zamawiających, ale też fakt czy dany klient zamawia z wybranej restauracji ponownie, czyli czy jest lojalnym klientem. Z punktu widzenia klientów, takich jak my to super sprawa. Z góry mamy wyselekcjonowane pewne restauracje, a po drugie teoretycznie wszystkie znajdujące się na platformie będą dążyć do podnoszenia jakości swojej oferty. Jak już wybierzemy źródło dostawy to przechodzimy przez standardową procedurę zamówienia. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zamawiać z pizzaportal, to szczerze polecam. Wszystko jest jasne i czytelne, i co było dla mnie zawsze najważniejsze, można w wielu przypadkach zapłacić kartą online! (zbawienie jak nie ma w domu gotówki). Na koniec zamówienia czeka nas też miła niespodzianka – licznik który odlicza czas dotarcia zamówienia. Można nie zamykać strony i mieć na bieżąco podgląd ile jeszcze zostało czasu do dostawy (bez zastanawiania – „o której to ja zamówiłem, bo powiedzieli, że 45 minut”). Do nas zamówienie dotarło 15 minut przed czasem, na co się oczywiście nie obraziliśmy ;). Warto też wspomnieć, że restauracje  Top Takeway może odfiltrować też bezpośrednio z listingu, bez wchodzenia na stronę rankingu. Żeby było jeszcze pyszniej, mam vouchery i dla Was! :) – 1x 100zł i 3x 50zł. Pytanie konkursowe brzmi: „Jak najmocniej zaskoczyło Cię twoje dziecko w temacie kulinariów?” Na Wasze odpowiedzi czekamy od 17.11.2015 do 22.11.2015. 23.11.2015 zostaną ogłoszone wyniki w tym samym poście. Powodzenia!

Ostatnia prosta

Makóweczki

Ostatnia prosta

Inspiracje prezentowe 2015 part. I

Makóweczki

Inspiracje prezentowe 2015 part. I

Wyszukiwarka twierdzi jednoznacznie, że oficjalnie zaczęliście poszukiwania prezentowe. Świadczą też o tym dziesiątki maili z zapytaniem ‚czy obecnie bawią się młodzi’. Jeszcze miesiąc temu jednoznacznie odpowiedziałabym – niczym :). Dzieci posiadające dom z podwórkiem straciły zainteresowanie zabawkami do zera. Powoli jednak podwórko czeka na śnieg, żeby znowu stać się użyteczne i dzieciaki co raz częściej można zobaczyć dłubiące coś w swoich pokoikach. Lenka zabawy jesienno – zimowe zaczęła oczywiście od prac manualnych. Plastelina, rysowanki, naklejki, stemple i projektowanie. I dziecka nie ma. Maksymilian po szkole i odrabianiu prac domowych nie ma ochoty na siedzenie przy biurku (choć wciąż namiętnie czyta godzinami leżąc na łóżku). Z resztą nie bardzo starcza na to czasu w tygodniu. Jedyne o co prosi po szkole to 30 minut ‚odmóżdżenia’ przy grach, na które od września pozwoliłam. Myślę, że takie wyłączenie się i wyładowanie jest wręcz wskazane. Młodzi uwielbiają oczywiście zabawy i wyprowadzanie swojego pieska. Zwierzak naprawdę ‚skradł’ zabawkom sporo czasu. Jednak odkąd wieczory są dłuższe, ciemniejsze, zaś weekendy częściej spędzamy w domu, młodzi zaczęli upominać się o atrakcje. Głównie Lenka, która należy do dzieci, chętnie zajmujących się sobą i umiejących bawić się samodzielnie. 1. Domek dla lalek Pamiętacie pewnie, że Lenka domek kiedyś już miała, jednak szybko się jej znudził i tylko się kurzył. A jako, że ja nie lubię nieużywanych ‚półkowników’, został z domu oddelegowany. Przez ponad rok Lenka za nim w ogóle nie tęskniła i nie reagowała na podobne zabawki spotykane u  koleżanek czy w salach zabaw. Aż pewnego dnia zobaczyła jak przeglądam instagram Wikilistki i… zapragnęła posiadać taki sam. Jako, że wiem, że Lenka w obecnym momencie życia, realnie angażuje się w zabawę, postanowiłam się zgodzić. Domek Janod jest nowością. Wykonany bardzo estetycznie. W zestawie posiada mebelki i lalki, choć do domu szybko wprowadziły się wszystkie małe laleczki posiadane przez Lenkę. Na środku dachu zamontowany jest uchwyt, który sprawia, że domek można z łatwością przenosić. 2. Arty i krafty. Nie ma lepszego prezentu jaki można dać mojemu dziecku i zazwyczaj głównie o to prosi. Książeczki, wyklejanki, kredki, farby, plastelina. Do tego naklejki, brokat i stempelki. I w domu zapada cisza… Hitem nr. 1 stał się zestaw Janod do przygotowywania pocztówek. Nie dość, że manualne, to jeszcze można to komuś sprezentować. Bingo! Lenka, która od niedawna zaczęła interesować się pisaniem, przygotowała dla całej rodziny podpisane listy z własnoręcznie pomalowanymi i ozdobionymi pocztówkami. Babcie będą wzniebowzięte ;) Kartki kolorowała kolorowymi kamyczkami Crayon Rocks oraz Playon Crayon ( są dostępne w wersji primary i pastel). Dają one pole do popisu dla dziecięcej kreatywności. Koloruje się nimi łatwo i na różne sposoby. Zabawa staje się urozmaicona. Polecam nie tylko maluchom bo i Maks wykradał siostrze kamyczki :) Książka i kalendarz „Mały książę” to raczej prezent dla starszego dziecka, lub.. mamy :). Obydwie pozycje dostępne są w wydawnictwie Znak (obecnie w cenach promocyjnych!). Wyklejanka Edu Stick, od Djeco, to także bardzo ciekawa opcja na drobny prezent. Nie byłam do niej przekonana kiedy do nas jechała, jako, że myślałam, że to kolejne zwykłe naklejki, jednak pakiet kart z motywem przewodnim, do którego trzeba dobrać naklejki i wkleić w oznaczone pola, okazał się wciągający i naprawdę angażujący. Totalny hit. Planujemy zakup kolejnych zestawów „figury” i „pory roku” 3. Krzesełko Trip Trap od Stokke Jakiś czas temu dodałam post, w którym przyznałam się, że kupuję naprawdę sporo rzeczy z Waszego polecenia (>klik<). Ostatnio kiedy pokazałam Wam biurko Lenki (>klik<), wiele z Was dostrzegło, że krzesło Lenki jest nieodpowiednie dla jej wieku i wzrostu. Wiedziałam to samo, jednak nie do końca byłam pewna jaką opcję powinnam wybrać. No i masa z Was zasugerowała krzesełko Trip Trap. I tak oto, pół miesiąca później staliśmy się posiadaczami owego krzesła, więc chciałabym Wam oficjalnie podziękować. Lenka spędza na nim masę czasu, więc prawidłowe ułożenie nóg i kręgosłupa jest dla nas bardzo ważne. Do tego banalna niby rzecz- wchodzenie. Dzięki podpórce dla nóg, która jest także stopniem, dziecko z łatwością na krzesło samo wchodzi. Wciąż ją uczę jak prawidłowo siedzieć, bo jak większość dzieci ma tendencję do tego aby usiąść jakkolwiek, jak najszybciej, półdupkiem i bokiem ;), jednak od razu widać, że jej pozycja jest znacznie lepsza niż ostatnio. 5. Piłkarzyki! To znowu Janod i kompaktowe piłkarzyki. Jedyna zabawka jaka zainteresowała Maksa. Świetna na wieczorne, rodzinne posiadówy. Angażująca także tatusiów i dziadków. Wielki HIT! CDN…

Chwile ulotne, łapię…

Makóweczki

Chwile ulotne, łapię…

Tłoczą się w folderach, plikach, na dyskach. Jest ich mnóstwo. Są tam pierwsze uśmiechy, i niemowlęce włoski moich dzieci, jest popołudnie na trawie, rodzinne wakacje, pierwsze kroki Lenki, jest to uczucie, która czułam, gdy Maks biegł w moje ramiona. Moje zdjęcia. Moje najpiękniejsze wspomnienia. Mówi się, że nieważne są złapane obrazy, ważne są chwile. Moment tutaj i teraz. I te wspomnienia. Szkoda, że nie mieszczą się wszystkie. Żałuję, ilu rzeczy nie pamiętam. Ten czas po narodzinach Lenki, ich pierwsze zabawki, dziadkowie. Jak byli ubrani, jak wyglądał jej uśmiech? Nie pamiętam! Czy zapomnę też ten śmiech, gdy opowiadali sobie żarty? Pierwsze dni z psem i bieganie z góry na dół z mopem i ścierką? Czy będę pamiętać, że mieścili się na jednym kocyku i drzemali przytuleni do siebie? Czy będę pamiętać, skoro już teraz nie umiem sobie tego przypomnieć? Półtora roku temu napisałam podobny tekst. Wycinek brzmiał tak: „Ale po tygodniu, miesiącu nic już nie pamiętam. Nie wiem gdzie byłam z synkiem kiedy miał roczek i jak zabawnie układały się mu wtedy włoski. Nie wiem czy miał piegi na nosku od zawsze, czy pojawiły się niedawno. Nie pamiętam szczegółów wypraw wielkich i małych. Codzienności rodziny z nowym nabytkiem w postaci niemowlaka. Nie pamiętam ile razy moja babcia trzymała go na kolanku śpiewając po babcinemu do snu.. A zaraz  jej zabraknie. Bo wiadomo, że stanie się to nie długo.. A ja nie pamiętam!! Jak wyglądały wtedy jej spracowane ręce. Jakie miała buty na nogach. I twarz, wtedy jeszcze okrąglejszą..” Babci już z nami nie ma… zostały zdjęcia. Wystarczy kilka. Nie żyję z aparatem w dłoni. Żeby wrócić do mazurskiego lasu i tamtego popołudnia nad jeziorem wystarczy mi jedna, dwie fotki. Ulotki z tamtego czasu, krzyczące „Patrz, jak było wam fajnie!” Jedno spojrzenie… i słyszę szum jeziora, piski rybitw, czuję zapach tej ryby, co ją wyciągnęli z sieci rybacy. I jestem tam. Siedzę na pniaku, patrzę, jak moje dzieci chlapią się w wodzie. Jedno zdjęcie i przemierzam czas do najpiękniejszych momentów mojego życia. Mam je. Trzymam je w garści. Wszystkie chwile, które powinnam i chcę zatrzymać. Minusem sytuacji był fakt, że mamy je jedynie w wersji cyfrowej. Żeby komuś pokazać zdjęcia z wyjazdu czy imprezy, musieliśmy włączyć telewizor/komputer a potem odnaleźć folder, plik i… bać się o nieocenzurowaną wersję. Bądźmy szczerzy, mamy wszyscy takie zdjęcia, którymi chwalić się nie chcemy ;). Od jakiegoś czasu marzyłam o uporządkowanej wersji moich zdjęć. Tylko jak w tym naszym zabieganym życiu, pełnym projektów i wydatków znaleźć czas i środki na tworzenie albumów? Same chęci przecież nie wystarczą. A trzeba się do takiego zadania przygotować – obrać koncepcję, wybrać zdjęcia, stworzyć album, włożyć do koszyka i.. czekać. Ale kiedy zrobicie to po raz pierwszy. Kiedy dostaniecie przepiękną księgę z waszą historią, obiecuję Wam, że następnym razem siły i wena przyjdzie szybciej. Niedawno przyszły do mnie moje trzy książki od Printu. Miałam przyjemność zaprojektować nowy szablon, taki mniej ‚szablonowy’, a bardziej makóweczkowy  (same rozumiecie :)). Następnie ubrałam go w nasze zdjęcia – lato, jesień i ‚górska wycieczka’, jako prezent dla dziadków. Wydawało mi się, że mniej więcej wiem czego się spodziewać – zdjęcia wydrukowane na kartce. Bałam się o to, jak bardzo zepsują jakość. Kiedy jednak je otrzymałam, byłam pod ogromnym wrażeniem. Pewnie dziewczyny, które ją mają fotoksiążki Printu, przyznają mi rację. Jakość wykonania jest nie tyle dobra, co doskonała i na kartkach i okładce. Zdjęcie mają lepszą jakość niż na komputerowym monitorze! Nie ukrywam, że jestem dumna, bo mój szablon wygląda bajecznie, tak bardzo ‚po mojemu’. Dostępny test tu–> >KLIK< Z resztą same zobaczcie: Żeby jednak podkręcić Waszą motywację do zbudowania Waszej książkowej historii lub podzielenia się tymi ulotnymi chwilami z bliskimi, mam dla was specjalny rabat (nie uwierzycie!) -40%! >KLIK< Pomyślcie jak ucieszyliby się z takiego prezentu wasi rodzice, dziadkowie! Nasi, którzy także nie wywołali żadnego zdjęcia od ponad 10 lat, byli szczerze, zachwyceni! Pamiętajcie o długich jesienno – zimowe wieczorach, w których zawinięci w koc i z kakao w ręce, chętnie byśmy wybrali się w podróż, tak z 5 lat wstecz… Pomyślcie jak kiedyś wręczycie taki album swojemu wnukowi, śmiejąc się jakie ich tatuś miał pucołowate policzki. Wyobrażacie sobie, że szukacie wtedy folderów, plików? Nie.. papier ma jednak TĘ moc. [ Tu znajdziecie filmik instruktażowy, jak taką książkę przygotować –> >KLIK< ] Teraz sięgam na półkę i są – wszystko posegregowane, ułożone. Jestem spokojna, gdy nie muszę polegać wyłącznie na swojej wyobraźni, gdy mogę wrócić do wybranych chwil z życia i z czułością je oglądać. Zatrzymane na fotografiach.  

Makóweczki

Kim dla mnie jesteś nauczycielko wychowania przedszkolnego? Odpowiedź na ‚wyznanie przedszkolanki’.

Jakiś czas temu przeczytałam artykuł o, najpewniej celowo brutalnym tytule „Wyznanie przedszkolanki: Rodzice są jak rozpieszczone bachory i zrzucają wychowanie dzieci na nas”.  Żeby było lepiej link do wpisu nazywa się „bo-dziecko-zgubilo-spinke-bo-corka-miala-mokre-majtki-wspolczesni-rodzice-do-reszty-zwariowali”. Wiedziałam, że muszę to przeczytać, więc cel autora został osiągnięty. Miałam jednak nadzieję na debilny tytuł i lead i miałką treść. Co mnie tam zastało?   Dwa miesiące czekałam z odpowiedzią na ten tekst. W mojej głowie zrobił ślad, wyrwę. Ku memu przerażeniu udostępniła go masa mam!   Zanim zaczniemy analizę, zapoznajcie się proszę z tekstem —> >KLIK<   Opowieść zaczyna się od wyliczenia przez panią przedszkolankę swoich ‚skilów': „Potrafię pracować z każdym z nich, bo wbrew pozorom jedyne czego im trzeba to poświecić trochę czasu, uwagi i być wrażliwym na indywidualne potrzeby. Z czasem można wypracować wiele rzeczy i osiągnąć prawdziwe porozumienie i współpracę.”   Nie może być, chce się krzyknąć! Umie pani wykonywać swoją pracę. No ekstra! Bardzo się cieszymy. Niestety zdanie później, ta pewność znika.   „Niestety, o rodzicach przedszkolaków nie da się powiedzieć tego samego, są jak rozpieszczone bachory.”   Tekst jest pisany przez nauczycielkę? Taką, która realnie zajmuje się dziećmi? Pracuje z rodzicami? Ale co tam jedno zdanie. Pani zabawiła się w surfera i popłynęła na fali gniewu i fejmu w Mamadu.   „Stwierdziłyśmy ostatnio na spotkaniu koleżanek po fachu. Niektórzy rodzice uważają nas za niekompetentne, przypadkiem znalezione panie, pijące kawę przy biurku, które od czasu do czasu podetrą dzieciakom tyłek i zaproszą do zabawy w „Starego niedźwiedzia”. Inni patrzą ze zdziwieniem i zagubieniem w oczach, bo dla nich ogarnięcie jedynaka jest kosmosem, a co dopiero codzienna praca z kilkudziesięcioosobową grupą kilkulatków. Jeszcze inni mają wszystko w nosie, bo zwyczajnie brak im czasu na tak prozaiczne sprawy jak wychowanie dziecka i poświęcenie mu czasu. Jednak bez względu na to, do której grupy zaliczymy przedszkolnych rodziców, ich cechą wspólną są wielkie wymagania i moc pretensji.” Teraz wstańmy, weźmy się za ręce, i zapłaczmy śpiewając „dziś prawdziwych rodziców już nie ma…”   No przynajmniej w opisie pani nauczycielki. Są albo infantylni, zapracowani, olewający lub nieumiejętni. Smutek, wielki smutek. Od razu chce mi się odpowiedzieć, kim dla mnie jest nauczyciel wychowania przedszkolnego, ale zostawmy to na koniec.   Teraz moja “ulubiona” część – wyliczanka:   „Bo dziecko znowu zgubiło spinkę (co za niedobra pani, która pozwoliła dziecku na swobodną zabawę bez dopilnowania misternej fryzury ułożonej przez mamę w domu).”   Zrobiłam wywiad wśród mam, czy choć jedna awanturowała się o spinkę. Chętnych brak. Przyznały się zaś, że niosą więcej, jakiś takich hm-oskich, żeby był zapas. Co więcej, razem odkryłyśmy tajemną prawdę ta da da dam… spinki się gubią! Wszędzie. Notorycznie. Żyją w jakimś spinkowym raju (pewnie pod łóżkiem) i uparcie znikają. Nie sądzę, żeby jakakolwiek mama wojowała o spinkę a jeśli tak to na pewno należy do mniejszości. Inna rzecz, to włosy w jedzeniu, włosy posklejane, włosy wszędzie.. Ale to raczej kwestia wypracowania schematu.   „Bo na majtkach córka miała dwie mokre kropki nie dopilnowano jej w toalecie (cóż z tego, że zauważono je dwie godziny po wyjściu z przedszkola, na pewno stało się to w przedszkolu i to wina wychowawczyni)” Ta część jest raczej w ogóle nieśmieszna dla większość mam córeczek. Nie wgłębiając się zanadto, każda mama powie, jak wrażliwe są intymne strefy małych dziewczynek. Czasami te „dwie kropelki” to odparzenie na tydzień lub inne stany zapalne, grzybice czy cuda na kiju.   W naszym p-kolu była dziewczynka, która miała problem z nerkami. Dla niej ‚siusiu’ musiało odbyć się w danej sekundzie a  po każdej kropelce mateczki musiały być zmienione.   To nie „przewrażliwienie”! To łzy dziecka, które potem cierpi przez Twoje olewanie obowiązków, pani nauczycielko. Nie dość, że powinnaś pomóc maluchowi (szczególnie w grupie 3-latków) w obsłudze toaletowej, to również uczyć i edukować, szczególnie małe dziewczynki, jak właściwie się podcierać, jak zadbać, żeby tej ‚kropelki’ nie było. Sama jesteś kobietą, więc powinnaś wiedzieć!   „Synek zaczął mówić brzydkie słowa - gdzie on się tego nauczył, u nas w domu się tak nie mówi (wiadomo – w przedszkolu od pani wychowawczyni).”   Gdybym była niemiła, to śmiało bym orzekła, że to Twoje zaniedbanie wychowawcze. Mój syn lat 7 nie przyniósł z przedszkola żadnego brzydkiego słowa. Córka również. Panie umiały tak rozmawiać i prowadzić swoje zajęcia, że dzieci nie przeżyły fascynacji z wulgaryzmów. Albo jeśli ją mały, to najgorszym słowem, jakie słyszałam były „pierdy i dupy” ;).   Jakkolwiek by nie było, zastanawiam mnie mocniej Twoja interpretacja. Kiedy rodzic Ci mówi, że jego dziecko nauczyło się w przedszkolu brzydkich słów, Ty myślisz, że oni komunikują Ci, że nauczyło się ich od Ciebie? Tak wynika z Twojego opisu… Bo mi się wydaje, że oni starają się Ci nakreślić problem, żebyś – jako nauczyciel – mogła tę sprawę w grupie przepracować. Proponując np. przeczytanie książki Michała Rusinka „Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci„. Nie dość, że mielibyście niezły ubaw, to z ‚kur’ dzieci przełączyłyby złość na kreatywność (do książkowych propozycji- „O, oskoma!” albo „Pucho marna!”, czy „Wydzimdzirymdzi”? dołączyłyby szybko wasze własne ‚przekleństwa).   „Miał być angielski, a syn nie zna jeszcze ani jednego słowa po angielsku (jest 3 września!!!!!!!!). Pani nie powiedziała nam o festynie/ Dniu Matki/ Jasełkach (A plakat w korytarzu? Ogłoszenie na tablicy dla rodziców? Informacja na zebraniu? Strona internetowa? Facebook? Pozostaje chyba tylko zainstalować neony i wysyłać polecone).”   Gdyby jedynym punktem życia rodzica było zaprowadzenie jednego dziecka do przedszkola, ten rodzic uczyłby się tablicy i jadłospisu na pamięć. Jako że większość rodziców pracuje, ma więcej niż jedną pociechę i wszystko robi w pędzie, nie zaszkodzi jak z życzliwości przypomni się mu o wyjątkowych okazjach. Można też poddać rodzicom pomysł, który ‚wymyślił’ mój mąż – wpada, rozbiera dziecko i… robi zdjęcie telefonem dla tablicy. Potem wysyła mi i tak oto dwoje rodziców ma miesięczny plan zajęć dziecka.   “Zostawiam na półce ubrania na zmianę, jak będzie powyżej 15 stopni to proszę założyć różowe spodnie i do tego bluzkę, jak powyżej 20 to niebieskie legginsy, a jak będzie padać, to córka ma tam takie granatowe i do tego zielony sweterek. I zostawiam kremik z filtrem i kapelusik, gdyby wyszło słoneczko (jasne, będę biegać z termometrem po dworze i zajmować się przebieraniem dziecka, co tam reszta grupy, zajęcia i obowiązki).”   Droga pani wychowania przedszkolnego, to jest słaby punkt systemu. Z jednej strony rozumiem Was – macie stado dzieci i wyjście z nimi to zapewne niemała ‚atrakcja’. Z drugiej strony dzieci mają przeróżne potrzeby i umiejętności. Atopicy mogą potrzebować kremu na mróz. Koniec kropka, trzeba zapamiętać. Większość dzieci lat 3, nie ma jeszcze ogarniętego poczucia komfortu termicznego i nie powie, że jak zapomni pani mu zdjąć 3 par rajstop i spodenek, to ono się gotuje i to dlatego jest takie marudne.   I tak, to jest Twój obowiązek, żeby ubrać dziecko na podwórko w sposób, przynajmniej w miarę adekwatny do warunków pogodowych. Rano, kiedy rodzic prowadzi dziecko, może być obecnie -2C, zaś w południe 10. Logiczne, że rodzic chciałby, żebyś nie ubierała dziecka jak na -2. Wiem, że to trudne, ale tu również są sposoby na rozwiązanie konfliktu, a nie wyśmianie rodzica. Można rozmawiać z dziećmi o ich komforcie cieplnym – na przykład poprzez zabawę w ubieranie ciepłych kurtek wewnątrz budynku z pytaniem – czujesz jak teraz jest Ci gorąco? Co powinieneś zrobić? A potem rozbieranie do majteczek z pytaniem – czujesz zimno? Co robimy kiedy jest zimno? Spokojnie dzieci załapią.   Rodzicom zaś warto wyjaśnić na początku, jak będzie wyglądała sprawa ubierania dzieci na podwórko, a potem wystarczy przypominać. Wiem, że niektóre mamy zabierają dzieciom kurtki/kombinezony, w których dzieci szły rano, i zostawiają taki strój, który będzie stosowniejszy w południe. Są przedszkola i rodzice, umówieni na schemat kombinezonów na plac zabaw. Ta opcja świetnie rozwiązuje dylematy, bo dzieci ubrane są tak samo – legginsy/rajty, bluza/bluza i na to kombinezon przeciwdeszczowy (czy ocieplany). Tak czy siak, choć sprawa jest trudna, zalecam dialog, a nie prześmiewanie.   „Syn nie może jeść nabiału, glutenu, orzechów, czekolady, pomidorów i jajek. Nie, nie robiliśmy testów, ale to na pewno alergia (nie lepiej najpierw zrobić testy i skonsultować się z lekarzem?).”   Smutek. Po prostu smutek.   Tak, to ja, rodzic decyduję o tym co je moje dziecko. Tak, to ja obcuję z nim na co dzień i znam jego reakcje na pewne produkty. Uwierz mi, nie potrzebuję pytać lekarza o alergię, jeśli widzę po którym produkcie ma wysypany tyłek albo mierzę się z bólami brzucha mego płaczącego dziecka. A nawet jeśli mam takie widzimisię czy światopogląd, to Ty nie jesteś od tego, żeby mnie oceniać. Ty jesteś od tego, żeby ewentualnie zaproponować mojemu dziecku alternatywny posiłek lub orzec, że mam przynosić jedzenie sama. Ale nie jesteś tu od oceniania moich pobudek.   “Na urodzinach u jednej dziewczynki z grupy córka została źle potraktowana, na pewno pani w przedszkolu nastawia dzieci przeciwko niej (no comments).”   Znowu wychodzi Twój problem pani przedszkolanko. Czy rodzic Ci powiedział, że to Ty nastawiasz dzieci, czy dopisałaś to sobie sama?   I owszem, relacje między dziećmi są dla nich poważną sprawą. Powinnaś to wiedzieć jako nauczyciel! Są także ważne dla zaangażowanych rodziców, którzy chcą od Ciebie zaczerpnąć informacji o procesie socjalizowania ich dziecka. Ty także powinnaś być zaangażowania w te ‚mini tragedie’, dając wsparcie każdej ze stron. Bo jeśli ta dziewczynka poskarżyła się rodzicom, to znaczy że coś ją zabolało. Że było jej przykro. Być może poczuła się odrzucona. To Twój obowiązek, wyjaśnić jej tę sytuację. Porozmawiać o emocjach, relacjach. Być może w jej domu nie ma nikogo, kto w tej sytuacji może jej pomóc. Jesteś nauczycielem, przewodnikiem. Choć chyba zapomniałaś o tym jakiś czas temu…   “Bo pani nie zapytała o imię przytulanki, nie przykucnęła przy synku w szatni i dlatego był niegrzeczny (serio??!!??!!).”   Serio. Co w tym dziwnego? Uczą Was tam w tych szkołach choć podstaw psychologii? Tak, olałaś go, zlekceważyłaś, co ma Ci do powiedzenia, przekazania, więc był zły, smutny, porzucony. Tak, to mogło wpłynąć na jego zachowanie. Serio tego nie wiesz? To raczej załamujące jest…   Podsumowanie artykułu skupia się na roszczeniowej postawie rodziców, którzy (jakoś musi bardzo to boleć nasza panią przedszkolankę) „wymagają od nauczycieli bardzo dużo, w zamian nie dając nic, nie pamiętając o wydarzeniach przedszkolnych, nie zapamiętując nawet imienia wychowawczyni dziecka”.   Ktoś pani w dzieciństwie nie dał zbyt dużo uwagi i obrywa się „paskudnym rodzicom”.   Pani podsumowuje: Nie wiem, czy nadal chcę być nauczycielem. Nie dlatego, że dzieciaki są złe, ale dlatego, że nie mam już siły „walczyć” z ich rodzicami.   I serio myślę, że dla dobra dzieciaków, nie rodziców, byłoby lepiej, żeby poważnie pani przemyślała tę kwestię. A wraz za naszą “przykładową” panią wszystkie inne osoby o podobnym myśleniu. Naprawdę nie musicie być nauczycielami wychowania przedszkolnego. Śmiało, można się przebranżowić, to żaden dramat. Pomyślcie o fotografii, kursie gotowania czy innej pasji. Bo jeśli macie „walczyć” z rodzicami to na starcie jesteście na przegranej. Z nami nie trzeba walczyć, serio.   Dlaczego z rodzicem nie warto walczyć?   Teraz zdradzę Wam, moje czytelniczki prawdziwy cel tego wpisu. Zagląda tu wiele nauczycielek wychowania przedszkolnego, które czasami mogą mieć nastawienie jak autorka wpisu o „roszczeniowych rodzicach” i chciałabym w imieniu naszym, rodziców podać im przekaz, ten prawdziwy, płynący z serca rodzica.   Drogi nauczycielu, Kiedy prowadzę do Ciebie swoje dziecko po raz pierwszy, jestem przerażona. Nie znam Cię ani trochę, a za chwilę powierzę w Twoje ręce mój największy skarb. Nieporównywalny do żadnego porsche czy diamentów. Oddaję w swoje ręce część swojego życia, duszy i serca. Przez te 3-4 lata opiekowałam się tym maleństwem jak maleńką rośliną. Nosiłam, tuliłam, gładziłam. Wstawałam w nocy, gdy tylko zakwiliło. Znałam każdy pryszczyk i włosek na jego ciele. Przez długi czas był centrum mojego wszechświata. Kiedy upadał, robiąc pierwsze kroki, byłam w pobliżu. Gdy wymiotował całą noc, zmieniałam pościel i piżamki po sto razy. Jak się przewrócił i poobijał, dmuchałam, całowałam i naklejałam sto plasterków.   Wszystko to robiłam starając się wychować go na wspaniałego człowieka.   A teraz oddaję go Tobie. I nie wiem nawet, kim Ty jesteś? Czy postawisz  go na karę za to że się pobrudził przy jedzeniu, a on nie zrozumie, bo za to kar nie było? Czy podmuchasz paluszek, jak pojawi się kuka? Przytulisz, kiedy będzie płakał, tęsknił, lub się zezłości? Czy dasz mu komunikat, że miejsce w którym się znajduje, jest choć w połowie tak bezpieczne jak dom?   A może właśnie zbagatelizujesz jego problemy, dylematy i marzenia? Może nauczysz, że obcym dorosłym nie można ufać i nie ma czego oczekiwać od nich przychylności, bo to nie ich chęć czy pasja, a praca, której może nawet nie lubią.   Czy rozumiesz, drogi nauczycielu, że często spędzasz z moim dzieckiem więcej czasu niż ja? 8 godzin pracy + dojazdy. Zostaje około 2-3 godziny, w których przydałoby się, żebym coś robiła w domu, ale często olewam te prace, przesuwając je na godziny nocne, żeby pobyć choć trochę z moim dzieckiem.   Jednak większość należy do Ciebie. I to jest chyba najbardziej przerażające! Masz ogromny wpływ na rozwój mojego dziecka, a potencjalnie, nawet go nie lubisz! Mnie uważasz za wariata, bo przyniosłam dziecku kremik, dodatkowe gacie i zapytałam o spinkę. A ja nie zrobiłam tego, żeby uprzykrzyć Ci życia. Nie dlatego, że jestem roszczeniowym bucem. Zrobiłam to dlatego, bo – jak mogę – chcę upewnić się czy należycie dbasz o moje dziecko. I kiedy mówię Ci, żebyś zwrócił uwagę na „2 kropelki” na majtkach mojego dziecka, to nie dlatego, że Cię sprawdzam lub nie lubię. To dlatego, że wieczorem przy myciu słyszałam krzyk mojego dziecka. A potem więcej łez i płaczu, kiedy smarowałam delikatne okolice kremem. Więc następnego dnia mówię Ci, żebyś uważał. A Ty spotykasz się na kawce z koleżankami i omawiasz jakim jestem dziwakiem. I to mnie przeraża.   Pomyśl czasem. Zastanów się, spójrz mi w oczy. Masz w rękach mój największy skarb. Twoim zadaniem jest się o niego troszczyć możliwie najlepiej. Więc nie patrz na mnie proszę jak na wroga, czy osobę z którą trzeba walczyć, a na partnera. Ufam Ci. Codziennie zostawiam z Tobą swoje dziecko, wierząc, że Twoje intencje są dobre. Chcę współpracować i ułatwić Ci Twoje zadanie. Jestem wdzięczna za to, co robisz. Więc nauczmy się rozmawiać jak partnerzy.   ____________________________________________ Cieszę się, że natrafiłam na ten wpis niedawno. Bo kiedy przeczytałabym go, zanim posłałam dzieci do szkoły, byłabym przerażona. Szczęśliwie los był dla nas łaskawy i zarówno Maksymilian jak i Lenka miał/ma cudowne, troskliwe panie. Maks uwielbia i odwiedza swoją ukochaną panią P. nadal i zawsze kończy się to wzruszeniem i wyznaniami, że on już do szkoły nie chce chodzić i wraca do przedszkola. Planuje także spędzić tam ferie (nie wiem co na to panie ;)). Lenka również ma przekochane wychowawczynie, który nie wyśmiałyby mnie za spinkę i majteczki. Przez rok prowadzałam moje dziecko rozczochrane, bo jedna z pań czesała maluchom takie fruzury, że rozważałam powierzenie jej oprócz dziecka, swoich włosów ;). Lenka tak uwielbia swoje przedszkole, że problem mamy odwrotny – codziennie nie chce wracać do domu. Wtedy czuję się pewnie jako rodzic. Widzę także rozwój swojego dziecka, tematy podejmowane przez panie (szczególnie w starszakach u Maksa, doceniałam wszystkie mądrości i nauki, które przekazywała im pani z życia w społeczeństwie, geografii, biologi czy historii).   Więc rodzice maluszków, nie podłamujcie się takimi ‚listami przedszkolanki’. Są pedagodzy, którzy lubią i szanują swoją pracę, Wasze dzieci i także Was. I można śmiało powierzyć im nasze perełki :).   The End

Co tak naprawdę wiesz o jodzie?

Makóweczki

Co tak naprawdę wiesz o jodzie?

Oczekiwanie na pierwsze dziecko zawsze jest czasem niezwykłym. Niektóre kobiety podobno w czasie ciąży tracą rozsądek. Jednak byłabym bardziej skłonna orzec, że po prostu całe swoje siły umysłowe kierują w jeden, najważniejszy na świecie, kierunek – zdrowy rozwój dziecka, które noszą w brzuchu. Zaopatrują się w witaminy, suplementy, godzinami mogłyby wpatrywać się w ekran USG, oczami wodząc za tym małym punktem, który właśnie rośnie w brzuchu. Czy jest zdrowe? Czy się dobrze rozwija? Czy niczego mu nie brakuje? Mnie również nie ominęła ta ciążowa przypadłość. Zaopatrzona się w masę książek, z pamięci potrafiłam wyliczyć, na jakim etapie rozwoju jest właśnie Maks. Pani w aptece szeroko uśmiechała się na mój widok, spodziewając się, że znów zrobię u niej wielkie zakupy, zaopatrując się w niezliczoną ilość tabletek, witaminek, suplementów. Na straganie wybierałam warzywa bio i eko, choć potem (przez mdłości) nie dałam rady ich jeść. Ale kupowałam, jakby samo ich posiadanie miało w sposób cudowny, odżywić moje dziecko w łonie. Byłam wtedy mądra, oczytana, wszechwiedząca – jak każda matka pierwszego maleństwa. Chciałam dobrze, jak najlepiej. Ale w tym wszystkim nie zwracałam uwagi na jedno. Gdzie jest jod? W organizmie człowieka mamy go śladowe ilości. Można powiedzieć, że w sumie nie jest nam jod potrzebny do życia, a jednak jego niedobory mogą wywołać istne spustoszenie w naszym ciele. Dość powiedzieć, że jeśli jesteś ospała, zmęczona, masz suchą skórę, zauważasz niezwykłą suchość śluzówek, męczysz się z ciągłą chrypką, przybieraniem na wadze mimo diety, a dodatkowo dręczą cię łamliwe paznokcie, włosy i masz problemy z zapamiętywaniem najprostszych informacji, warto przyjrzeć się swojej diecie i przeanalizować, czy przypadkiem nie serwujemy sobie zbyt małej porcji jodu właśnie. Jod znajdziemy między innymi w: rybach morskich i owocach serze i produktach mlecznych: kefirze, jogurcie pieczywie ryżu warzywach: brokuły, szpinak, groszek wodach z terenów bogatych w jod suplementach Jod dla kobiet w ciąży i karmiących Gdy byłam w ciąży o jodzie nie wiedziałam zbyt wiele. Obłożona książkami, broszurami, informatorami, ze stałym dostępem do wszelkiej wiedzy i różnych osób odpowiedzialnych za moją ciążę, nie zastanowiłam się nad tym, czy przypadkiem nie dostarczam dziecku za mało jodu. Kwas foliowy- to wie każdy. Jakieś witaminy- sprawa jasna. Oczywiście wiedziałam, że najlepsza byłaby dobrze zbilansowana dieta, jednak 6 miesięcy ograniczała się ona głównie do zupki paprykowej z kartonu (serio. w swym życiu nie jadłam jej nigdy ani wcześniej ani później) i pomidorów ze śmietaną i z solą. Wszystko inne (głównie mięso, że o rybach nie wspomnę) chciało wychodzić zanim weszło. Wracając jednak do jodu.. Jego odpowiednia ilość jest niesamowicie ważna, szczególnie dla kobiet w ciąży i karmiących. Zgodnie ze stanowiskiem Ministra Zdrowia “Nadal otwartym zagadnieniem jest zabezpieczenie w rekomendowaną dodatkową dzienną dawkę jodu (100-150ug) kobiet w ciąży i kobiet karmiących, gdyż tylko około 50-60 procent  kobiet taką dawkę dodatkowo otrzymuje.” Niedobór jodu został uznany przez Światową Organizację Zdrowia jako jeden z czynników mających bezpośredni wpływ na stan zdrowotności i populacji. Głównym objawem niedoboru jodu jest powiększenie tarczycy czyli tzw. wole endemiczne, pociągające za sobą zwiększoną chorobowość gruczołu tarczycowego. W zależności od stopnia niedoboru jodu brak tego pierwiastka powoduje szereg innych zaburzeń, z których do najważniejszych należą: nieodwracalne uszkodzenie mózgu u płodu i noworodków, opóźniony rozwój psychomotoryczny u dzieci, obniżenie funkcji reprodukcyjnych oraz wpływ na ogólny rozwój intelektualny społeczeństw. Główne grupy ryzyka to: kobiety w ciąży, noworodki oraz dzieci i młodzież w okresie dojrzewania. Chcesz, żeby umiało czytać? “Umiarkowany [umiarkowany, nie ciężki! – dopisek mój]  niedobór jodu prowadzi do obniżenia wyższych funkcji mózgu jak zdolność uczenia się zapamiętywania i kojarzenia, obniża w istotnym stopniu miernik tych funkcji – iloraz inteligencji.” – czytamy w stanowisku ministra zdrowia. Czyli nie zapewniając dziecku odpowiedniej ilości jodu już na starcie zmniejszamy jego szanse na rozwój nie tylko ten najpiękniejszy, gdy jest malutkie, ale też i później, w szkole, gdy zaczyna nieporadnie składać pierwsze literki, gdy przynosi do domu pierwszą zadaną przez panią czytankę… Brzmi dziwnie i przerażająco? Nie ma co popadać w panikę, ale warto wiedzieć.  Korzyści przyjmowania jodu: Ma korzystny wpływ na prawidłowy przebieg ciąży. Posiada wielki wpływ na rozwój mózgu i poziom inteligencji. Korzystnie wpływa na prace serca Twojego i Twojego Dziecka. Jest niezbędny do prawidłowego działania tarczycy. Bierze udział w produkcji hormonów tarczycy, które umożliwiają prawidłowe jej działanie. Uchroni przed przeziębieniem. Jest niezbędny do rozwoju komórek w organizmie, m.in. jest potrzebny do prawidłowej pracy układu mięśniowego i nerwowego. Pomaga w utrzymaniu zdrowej skóry, włosów, paznokci i zębów. Jest jednym z najsilniejszych przeciwutleniaczy, działa także przeciwzapalnie i przeciwnowotworowo. Wspomaga utrzymanie prawidłowej wagi ciała. FAKTY I MITY: Jak zapewnić sobie odpowiednią dawkę jodu? Jednym z mitów o jodzie jest to, że żeby go sobie zapewnić, wystarczy pojechać nad morze… Owszem, wypady nad morze są budujące, szum fal niesamowicie nas uspokaja, ale bez spożywania odpowiednich potraw z ryb morskich sam pobyt nad morzem i “wdychanie” jodu niewiele nam da. Poza tym to przecież tylko raz, góra dwa razy w roku! Jak się ma taki wyjazd do całorocznego zapotrzebowania naszego organizmu na jod? Innym mitem jest popularne w Polsce stosowanie soli jodowanej. Wymyślono, że w taki sposób będzie się walczyć z niedoborem jodu w naszym kraju, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu było bardzo poważne. Ale sól sama w sobie nie jest zdrowa dla naszego organizmu, wobec czego opieranie na niej swojej diety bogatej w jod nie jest mądre, a na pewno może być szkodliwe. Prawdą jest, że żeby zapewnić sobie odpowiednią dawkę jodu, rekomendowaną przez Światową Organizację Zdrowia, najbezpieczniej jest wzbogacić swoją dietę o suplement uzupełniający braki tego pierwiastka w organizmie [dla dziecka do pierwszego roku zalecany jest 1 ml, dla dziecka od dwóch do dziesięciu lat – 2 ml, dla dziecka od jedenastu do osiemnastu lat – 2,5 ml, a dla osób dorosłych i kobiet w ciąży lub karmiących – 3 do 5 ml]. Można powiedzieć „ok, nie wiedziałaś o jodzie a masz dwoje pięknych i mądrych dzieciaków. Ok. Ale a)  większość z Was wie, że mogłam mieć troje, b) obydwoje urodzili się za wcześnie. Czy to przez braki jodu? Tego pewnie nie dowiem się nigdy. Jednak gdybym dziś startowała, aby zostać mamą ponownie zaopatrzyłabym się i w ten suplement. Jeden malutki plusik do odhaczenia na liście zdrowotnego ‚to do’. Zaś teraz przyjmuję Jodavit licząc na to, że pomoże mi schudnąć.. Cóż, trzeba żyć nadzieją ;) Wpis powstał w kooperacji z suplementem Ddiety- Jodavit.

5 ulubionych dań z chlebem z dzieciństwa

Makóweczki

5 ulubionych dań z chlebem z dzieciństwa

Często patrząc na talerze moich dzieci zdarza mi się rozmyślać o tym co ja jadłam w ich wieku. Wspomnienia wracają szczególnie w momentach, w których mam ochotę karmić ich warzywami z jaglanką i ksylitolem. Mam ogromne parcie na zdrową dietę, jednak kiedy wspominam co jadło się za moich młodych lat, odnoszę wrażenie, że obecnie pogląd o pewnych produktach został całkowicie wypaczony. Chleb był obecny w naszej diecie od pokoleń. Nasi dziadowie nie rozmyślały nad istotą pajdy chleba. Dla nich chleb był oczywistością. Moja babcia wielokrotnie opowiadała mi jak się piekło chleby w domu. Ten dzień był zawsze wyjątkowy, oczekiwany. Ogromne bochenki z pieca kaflowego trafiały na stół i znikały z mig kiedy wpadało kilka głodnych młodziaków. Do chleba dostawali szklankę mleka od własnej krowy. Nikt nie miał alergii czy nietolerancji pokarmowych. Otyłość wśród dzieci była pojęciem marginalnym. Ostatnio prosiłam Was o napisanie w komentarzach jakie były Wasze ulubione dania z chlebem w roli głównej. Sama także postanowiłam powspominać przeszłość. Usiadłam z mamą. Potem dołączyła do nas telefonicznie ciocia i delektowałyśmy się opowieściami jak chleb jadło się kiedyś. W jakiej wersji ja (i kuzyni), jedliśmy go jako dzieci. Oto nasze przemyślenia: 1. Kanapeczki – koreczki Wspomnienie najmłodszego dzieciństwa… Co zadziwiające, byłam niejadkiem. Nie, że dzieckiem chudym, ale niejadkiem. Pewnie chuda nie byłam, bo jak jeść nie chciałam to pół rodziny we mnie wpychało co się da. No ale kanapek jeść nie chciałam, więc prosiłam o … koreczki. Wciąż pamiętam, że smakowały najlepiej właśnie pokrojone w kostkę i zjadane wykałaczką. Te same czary działają na Lenkę, która w swym życiu nie zjadła żadnej ‚normalnej’ kanapki. A koreczki znikają jeden za drugim z jej ‚księżniczkowego’ talerza. 2. ‚Grzanki’ – czyli chleb w jajku To wykwintne danie jadłam głównie u cioci E. Ponoć w wieku silnie młodocianym wcale ich jeść nie chciałam. Pewnie przez te jajka, które średnio lubię do tej pory. Ale za mojej pamięci lubiłam już smażony chleb, najpierw ‚suchy’, a potem już i z jajkiem (musiałam bić się z trzema kuzynami o swoją kromkę ;)) 3. Zapiekany chleb z czosnkiem i serem Pojawiał się głównie z grillu. Jeśli znacie tę potrawę to zdajecie sobie sprawę jak szybko znika. Koszyk z chlebem stoi nietknięty, a jak wjeżdża chleb zapieczony z serem i czosnkiem to wszyscy walczą o swój kawałek. Magia.. ;) 4. Zapiekanki („śmieciówki”) Resztki chleba i to co się turla w lodówce = zapieksy. Występowały pewnie w każdym domu ale mi kojarzą się z ciocią K. dla odmiany, która zawsze podawała je jako 17 danie na imprezach rodzinnych. I o dziwo mimo, że wszyscy już pękali, to zapiekanki zawsze znikały ze stołu. Mniam! 5. Gorący chleb prosto z piekarni czyli babcia style! Ale i tak najlepiej smakuje skórka gorącego chleba objadana jeszcze w sklepie…   Na zakończenie przypominaj Wam o konkursie na blogu ze wspomnieniami / przepisami chlebowymi w roli głównej.  Post powstał w ramach projektu “Chleb Dobry”.  Zajrzyjcie też na ich fanpage, aby być na bieżąco, ewentualnie po więcej zdjęć ze mną ;)

Chleb Dobry

Makóweczki

Chleb Dobry

Zapach świeżego chleba czuję zaraz po wyjściu z samochodu. To ten zapach, który pamiętam z domu, zapach świeżego, jeszcze ciepłego bochenka. Czuję błogość, a potem otwieram drzwi małej wiejskiej piekarni i z rozkoszą zanurzam ręce w ciasto, z których za chwilę wyrosną przepyszne, krągłe bułeczki i dorodne warkocze na chałkę… Pamiętacie ten cudowny smak chleba z masłem? Takim wielkim bochenkiem, świeżo upieczonym, witano gości, oferując im to, co w domu najcenniejsze – produkt z mąki, która kiedyś była towarem wręcz luksusowym (córka młynarza zawsze miała największe powodzenie we wsi :)). Coraz częściej narzekamy, że już takich nie robią, że to nie jest to samo, co wtedy, przed laty. A do tego dochodzą te wszystkie mity o jakości chleba, o tym, że jest niezdrowy, że tuczy… W efekcie chleb powoli znika z naszych stołów, z małych piekarni powoli przestaje się unosić ten cudowny aromat, który sprawia, że kiszki grają nam marsza na samo wspomnienie tego smaku.Świeży chleb prosto z piekarni, jeszcze ciepły, jest przepyszny i… zdrowy, ale te, produkowane w dużych piekarniach, wcale nie są gorsze. Powstają na bazie tych samych przepisów, są nawet lepiej kontrolowane i muszą spełnić absolutnie wszystkie normy. A że jest tańszy od tego z piekarenki? Bo zwyczajnie produkują i sprzedają go więcej, a właściwości – ochrona układu pokarmowego przed nowotworami, wspomaganie odchudzania (błonnik, moi drodzy, błonnik) i gaszenie uczucia głodu – pozostają te same!Napędzeni falą ostrzeżeń, mitów, przesądów trochę zapomnieliśmy o chlebie. Jemy go o ponad 20 kilogramów mniej niż kiedyś, a kiedyś był przecież ważnym dodatkiem do naszej diety. Chleb należy do gatunku produktów mało przetworzonych, co za tym idzie, naturalnych i zdrowych. Jako produkt zbożowy jest na samym szczycie piramidy żywienia, jako, że połowa węglowodanów potrzebnych nam do sprawnego funkcjonowania pochodzi między innymi z chleba (najwięcej jest go w pieczywie białym, który najczęściej wymieniany jest jako ten gorszy w opozycji do ciemnego, być może dlatego, że ten ciemny zawiera trochę więcej składników mineralnych). Nie skupiając się na rodzaju chleba, bo tych jest mnóstwo, warto zapamiętać, że każdy rodzaj pieczywa służy naszemu organizmowi, dodając energii, poprawiając koncentrację, wspomagając nasz metabolizm, sycąc i dostarczając solidnej porcji białka [podstawowy składnik budulcowy naszego organizmu], błonnika [wpływa pozytywnie na pracę jelit, usprawniając je i chroniąc przed chorobami cywilizacyjnymi: otyłością i… nowotworami), aminokwasów i witamin, których potrzebują dzieci i… mama, znajdująca w chlebie codziennie siłę by wyprawić je do szkoły/przedszkola :) „Chleba się nie wyrzuca!” – powtarzała nam babcia w dzieciństwie, a gdy z małych rączek kromka przypadkiem spadła na pomogę, musieliśmy podnieść ją i ucałować. Całować nie musimy, ale wyrzucanie z naszej diety pieczywa również się nie opłaci. Chleb jest przecież zdrowy, do tego ekspresowo się go przygotowuje i niezależnie, czy z piekarni malutkiej, wiejskiej, czy tej ogromnej, zawsze smakuje przepysznie. Ale wracając do wstępu.. Jakiś czas temu miałam przyjemność uczestniczyć w ‚chlebowych’ warsztatach w ramach akcji Chleb Dobry organizowanych przez Fundację „Chleb to zdrowie”. Zostaliśmy zaproszeni do zwiedzenia dwóch piekarni- wiejskiej, rodzinnej oraz dużej, piekącej chleby na ogromną skalę. Na początku nie wiedzieliśmy czemu ma służyć to zestawienie, jednak wieczorem było jasne. Choć serce nasze skradła mniejsza piekarnia, cudowni i kochani pracownicy (szczególnie ‚piecowy’ :)), to okazało się, że końcowy produkt jest taki sam, zaś składniki nie różnią się niczym. W wielkiej piekarni nie ma magicznych ilości chemii dosypywanej z wielkich worów z czaszką na froncie. Wciąż używa się zakwasu, mąki i wody. Z głową pełną wiedzy przeszliśmy do akcji! Muszę przyznać, że większość osób radziła sobie lepiej ode mnie w miętoszeniu ciasta, jednak starałam się nie zostawać w tyle. Zrobiłam dwa chleby, których nazw nie pamiętam, ale duma pozostała! Przyłapana na ściąganiu! ;) Koniec końców i tak trzeba było mi pomóc… Czujecie ten zapach? :) Sponsorem wpisu jest fundacja „Chleb to zdrowie”, której częścią jest akcja „Chleb dobry”. Ma ona na celu odbudowanie starego, dobrego imienia chleba. Powrót do korzeni, w których nasi dziadkowie chleb jedli, szanowali i uważali za niezbędny element diety. Byli zdrowi i pełni energii. Zaś my o tych korzeniach diety staropolskiej często zapominamy. I ta akcja ma na celu poruszyć naszą świadomość i zgłębić temat (świetne podsumowanie tematu znajdziecie u Olgi —> „Czy chleb jest zdrowy?”) KONKURS!!! W duchu wspomnień na temat chleba, podzielcie się proszę Waszymi przysmakami z chlebem w roli głównej. Jak go jedliście jako dzieci, w jakiej wersji kochaliście kiedy podawała Wam mama czy babcia? Limit wypowiedzi to 5 zdań. Konkurs potrwa od 04.11.2015 do 13.11.2015 (Ogłoszenie wyników nastąpi 15.11 w tym samym wpisie). Do wygrania: 1x toster oraz 4x chlebak:

Prawdy i mity na temat chleba

Makóweczki

Prawdy i mity na temat chleba

Zapach świeżego chleba czuję zaraz po wyjściu z samochodu. To ten zapach, który pamiętam z domu, zapach świeżego, jeszcze ciepłego bochenka. Czuję błogość, a potem otwieram drzwi małej wiejskiej piekarni i z rozkoszą zanurzam ręce w ciasto, z których za chwilę wyrosną przepyszne, krągłe bułeczki i dorodne warkocze na chałkę… — Pamiętacie ten cudowny smak chleba z masłem? Takim wielkim bochenkiem, świeżo upieczonym, witano gości, oferując im to, co w domu najcenniejsze – produkt z mąki, która kiedyś była towarem wręcz luksusowym (córka młynarza zawsze miała największe powodzenie we wsi :)).Coraz częściej narzekamy, że już takich nie robią, że to nie jest to samo, co wtedy, przed laty. A do tego dochodzą te wszystkie mity o jakości chleba, o tym, że jest niezdrowy, że tuczy… W efekcie chleb powoli znika z naszych stołów, z małych piekarni powoli przestaje się unosić ten cudowny aromat, który sprawia, że kiszki grają nam marsza na samo wspomnienie tego smaku.Świeży chleb prosto z piekarni, jeszcze ciepły, jest przepyszny i… zdrowy, ale te, produkowane w dużych piekarniach, wcale nie są gorsze. Powstają na bazie tych samych przepisów, są nawet lepiej kontrolowane i muszą spełnić absolutnie wszystkie normy. A że jest tańszy od tego z piekarenki? Bo zwyczajnie produkują i sprzedają go więcej, a właściwości – ochrona układu pokarmowego przed nowotworami, wspomaganie odchudzania (błonnik, moi drodzy, błonnik) i gaszenie uczucia głodu – pozostają te same!Napędzeni falą ostrzeżeń, mitów, przesądów trochę zapomnieliśmy o chlebie. Jemy go o ponad 20 kilogramów mniej niż kiedyś, a kiedyś był przecież ważnym dodatkiem do naszej diety. Chleb należy do gatunku produktów mało przetworzonych, co za tym idzie, naturalnych i zdrowych. Jako produkt zbożowy jest na samym szczycie piramidy żywienia, jako, że połowa węglowodanów potrzebnych nam do sprawnego funkcjonowania pochodzi między innymi z chleba (najwięcej jest go w pieczywie białym, który najczęściej wymieniany jest jako ten gorszy w opozycji do ciemnego, być może dlatego, że ten ciemny zawiera trochę więcej składników mineralnych). Nie skupiając się na rodzaju chleba, bo tych jest mnóstwo, warto zapamiętać, że każdy rodzaj pieczywa służy naszemu organizmowi, dodając energii, poprawiając koncentrację, wspomagając nasz metabolizm, sycąc i dostarczając solidnej porcji białka [podstawowy składnik budulcowy naszego organizmu], błonnika [wpływa pozytywnie na pracę jelit, usprawniając je i chroniąc przed chorobami cywilizacyjnymi: otyłością i… nowotworami), aminokwasów i witamin, których potrzebują dzieci i… mama, znajdująca w chlebie codziennie siłę by wyprawić je do szkoły/przedszkola :) „Chleba się nie wyrzuca!” – powtarzała nam babcia w dzieciństwie, a gdy z małych rączek kromka przypadkiem spadła na pomogę, musieliśmy podnieść ją i ucałować. Całować nie musimy, ale wyrzucanie z naszej diety pieczywa również się nie opłaci. Chleb jest przecież zdrowy, do tego ekspresowo się go przygotowuje i niezależnie, czy z piekarni malutkiej, wiejskiej, czy tej ogromnej, zawsze smakuje przepysznie.   Ale wracając do wstępu.. Jakiś czas temu miałam przyjemność uczestniczyć w ‚chlebowych’ warsztatach w ramach akcji Chleb Dobry organizowanych przez Fundację „Chleb to zdrowie”. Zostaliśmy zaproszeni do zwiedzenia dwóch piekarni- wiejskiej, rodzinnej oraz dużej, piekącej chleby na ogromną skalę. Na początku nie wiedzieliśmy czemu ma służyć to zestawienie, jednak wieczorem było jasne. Choć serce nasze skradła mniejsza piekarnia, cudowni i kochani pracownicy (szczególnie ‚piecowy’ :)), to okazało się, że końcowy produkt jest taki sam, zaś składniki nie różnią się niczym. W wielkiej piekarni nie ma magicznych ilości chemii dosypywanej z wielkich worów z czaszką na froncie. Wciąż używa się zakwasu, mąki i wody.   Z głową pełną wiedzy przeszliśmy do akcji! Muszę przyznać, że większość osób radziła sobie lepiej ode mnie w miętoszeniu ciasta, jednak starałam się nie zostawać w tyle. Zrobiłam dwa chleby, których nazw nie pamiętam, ale duma pozostała! Przyłapana na ściąganiu! ;) Koniec końców i tak trzeba było mi pomóc… Czujecie ten zapach? :)   Sponsorem wpisu jest fundacja „Chleb to zdrowie”, której częścią jest akcja „Chleb dobry”. Ma ona na celu odbudowanie starego, dobrego imienia chleba. Powrót do korzeni, w których nasi dziadkowie chleb jedli, szanowali i uważali za niezbędny element diety. Byli zdrowi i pełni energii. Zaś my o tych korzeniach diety staropolskiej często zapominamy. I ta akcja ma na celu poruszyć naszą świadomość i zgłębić temat (świetne podsumowanie tematu znajdziecie u Olgi —> „Czy chleb jest zdrowy?”) KONKURS!!! W duchu wspomnień na temat chleba, podzielcie się proszę Waszymi przysmakami z chlebem w roli głównej. Jak go jedliście jako dzieci, w jakiej wersji kochaliście kiedy podawała Wam mama czy babcia? Limit wypowiedzi to 5 zdań. Konkurs potrwa od 04.11.2015 do 13.11.2015 (Ogłoszenie wyników nastąpi 15.11 w tym samym wpisie). Do wygrania: 1x toster oraz 4x chlebak:

Na co wydałbyś dodatkowe pieniądze… gdybyś je miał?

Makóweczki

Na co wydałbyś dodatkowe pieniądze… gdybyś je miał?

Potrzeby są zawsze większe niż środki na koncie. Nie ważne czy masz 300, 3000 czy 30 000 zł, uwierz mi na słowo, potrzeby dostosują się do możliwości finansowych i szybko je przeskoczą. Jest w nas siła i potencjał do wydania każdej złotówki. Do tego, na pewno się ze mną zgodzicie, zawsze kiedy wydatki rozplanujecie super dokładnie, z kalendarzem i co do złotówki stanie się COŚ.. Nazywam to „syndromem wybitej jedynki”. Nie pytajcie dlaczego.. ;). Czujecie ten klimat własnego perfekcjonizmu, w którym kupiłyście dzieciom jesienne ciuszki w promocji i ich szafy są skompletowane. Zrobiłyście listę opłat i innych stałych wydatków. Przejrzałyście szafę własną, męża i uzupełniłyście braki. Zaplanowałyście obiady, wyjścia do kina, restauracji, obiady dzieci w szkole. Każda złotówka miała swoje miejsce i nagle… COŚ. Niespodziewani goście, ból zęba, albo auto odmówiło posłuszeństwa. Lub nie- daj- Boże, wy coś źle policzyłyście lub zapomniałyście o wszystkich opłatach! Takie lub inne katastrofy nauczyliśmy się łatać kartami kredytowymi. Tam zazwyczaj czekają na nas pieniądze na czarną godzinę kiedy musimy zapłacić za coś w necie czy po prostu zrobić zakupy w sklepie. Bywa też, że trafimy na coś czego nie potrzebujemy, ale jest w promocji, która za chwilę się skończy, to cóż zrobić – karta kredytowa. Tylko co potem? Jeśli da się spłatę karty wpleść w budżet następnego miesiąca to super, po kłopocie. A co jeśli trzeba nalewać z pustego? Tu przychodzi nam z pomocą, nowy produkt Banku Pekao S.A. – karta Flexia. Ale najpierw obejrzyjcie filmik —-> TU. Eureka! Jak działa karta Pekao FLEXIA ? Początek, podobnie do zwykłej karty kredytowej. Mamy limit (1-15 tys zł.), płacimy sobie kartą jak chcemy i dopiero w momencie spłaty powstaje przyjemne zaskoczenie. Zamiast twardych dat spłaty karty możemy rozłożyć sobie spłatę na dowolną ilość miesięcy (od 3 do 24!) i sumę rat jakie jesteśmy w stanie płacić. Wszystko to w zaciszu domowym, przez internet, przez telefon,  bez wizyty w banku. No właśnie, takie rozwiązanie oszczędza nam czas i jest mega wygodne. Nie musimy planować wycieczki do banku, stać w korkach, stać w kolejce, a w konsekwencji siedzieć przy okienku z poczuciem, że wszyscy na nas patrzą ( a nóż trafimy na sąsiada!). Wygoda, dyskrecja i pełna kontrola nad kredytem, to zdecydowanie główne zalety karty. Za uruchomienie spłaty w ratach płacisz tylko stała miesięczną prowizję, natomiast oprocentowanie rat wynosi 0%. Zanim jednak zapłacisz tą prowizję, to pierwsze trzy rozłożenia na raty masz całkowicie za free, 0 zł prowizji, taka promożka – na większe zakupy, prezenty etc. jak znalazł. Na koniec to co mamuśki lubią najbardziej, czyli rabaty na zakupy :) Płacąc kartą FLEXIA uzyskujemy dostęp  do Galerii Rabatów – zniżek nawet do 30 % w blisko 2000 punktów usługowo – handlowych na terenie kraju oraz w internecie. Jeśli karta przypadnie nam do gustu możemy w ramach limitu kredytowego wnioskować o wydanie do 5 dodatkowych kart dla bliskich (zanim się obejrzymy dzieciaki staną się pełnoletnie;)). To którą wybieracie, różową czy czarną? Flexia pojawi się jeszcze na blogu (pokażę Wam co udało mi się dzięki niej kupić), ale dziś zajmijmy się rozdawaniem pieniędzy Wam! A dokładniej bonów na zakupy w sklepie ….. 4 x 400zł na dodatki i gadżety do domu. Wygrywałabym ;) KONKURS!!! Do wygrania są 4 vouchery na 400zł w sklepie amazingdecor.pl Tajemne pytanie konkursowe: Jeśli miałabyś 1-5 tys zł. gotówki na co byś ją wydała? Co jest Twoją najpilniejszą potrzebą lub największym marzeniem? (odpowiedź maksymalnie 5 zdań) Na Wasze odpowiedzi czekam w komentarzach od 30.10.2015 do 13.11.2015 Wyniki zostaną opublikowane 16.11.2015 w oddzielnym poście. Regulamin konkursu

Jesienna Matka Spacerowa

Makóweczki

Jesienna Matka Spacerowa

Jestem gotowa! Po przeszło 3 latach, blog oficjalnie poszerza się o strefę kobiecą. W sumie trochę zaczęłam już od kulinariów, jednak zamierzam przeć w kierunku inspirowania mam pod kontem ich samych, a nie tylko spraw dziecięcych. W sumie od 3 lat prosicie mnie o tę część mnie w mailach i ankietach jednak to nie był dobry okres. Moja jaźń skupiona była najpierw na maluchach, bo to był taki okres, że Lenka była maleńka, Maks niewiele większy i serce kazało mi stać wiernie blisko nich. Następnie kiedy mogłam się już z tych dzieciowych tematów wygrzebać i zadbać o siebie, pojawił się dom. I pochłonął mnie bez reszty na 1,5 roku. To był ciężki czas… Od września jednak zachodzą we mnie duże zmiany. Wewnętrzne i zewnętrzne. Logicznym więc było, że przeniosą się także na grunt blogowy. Jeszcze nie przyznam się Wam co i jak się stało, jednak oświadczam oficjalnie: będzie więcej matki, żony, kobiety. Domu, mody, stylu życia. I moich przemyśleń o samorozwoju, rodzicielstwie, małżeństwie. I bardzo mnie te zmiany cieszą. Mam nadzieję, że spodobają się i Wam. Dziś na skromny początek kilka sieciówkowych zestawów jesiennych. Bo pchając wózek czy siedząc na skraju piaskownicy także można wyglądać modnie :) Płaszcz – Promod Buty/torba – Zara Płaszczyk – Zara Apaszka/buty – Stradivarius Torba – Bershka Torebka za 100zł wygląda i nosi się jak porządna skórzana. Super deal! Buty są bardzo wygodne i choć szpilki to nie są, znacznie podwyższają i wysmuklają sylwetkę. A spokojnie można nałożyć je na spacer z dzieckiem czy do pracy. Kurtka/torba/buty – Zara Szale – Medicine Płaszcz/szal – Stradivarius Buty – Zara Czapka – Medicine Płaszcz/torba – Zara Szal/botki – Stradivarius Szal to mój ukochany ‚kocyk’ opatulający szyję i ze względu na swe rozmiary, resztę ciała od głowy po pas. Pomaga oswoić się z porannymi przymrozkami. Płaszczyko- bluzo- kurteczka jest ultramiękka i ciepła. Niestety to jednosezonówka, jako, że już zaczyna zbijać się w kulki. Mimo wszystko warta swojej ceny. Płaszcz/buty – Zara Torebka – Bershka Szalik – Stradivadius Botki są moim absolutnym hitem tej jesieni. Pasuję do każdej stylizacji – rurek, długiej sukienki czy shortów. Platforma dodaje nam kilka centymetrów zaś nie umniejsza łatwości poruszania się. Hit!

Lubię jesień!

Makóweczki

Lubię jesień!

Oficjalnie weszłam w fazę ekscytacji jesiennej. Zawsze po wakacjach mam czarne wizje i obrazy nadchodzących sześciu miesięcy oczekiwania na wiosnę. Depresja, gile i zgniła zieleń. W sumie to staram się nie wizualizować przyszłości, skupiając się na powrocie dzieci do szkoły/przedszkola oraz nowych kolekcjach w sklepach. To mój bezpiecznik przetrwania końca lata. Następnie co roku jestem zdziwiona… że jesień jest taka piękna! Otwiera tyle możliwości podziwiania przyrody, wielkich wypraw, po grzyby, kasztany i bukiety liści. Plenery fotograficzne stają się urokliwe, zaś światło łaskawsze dla zdjęć. Adrenalina mi skacze i wchodzę w etap planowania wyjazdów, podróży i małych wycieczek z dziećmi. Owijam się nowymi szalami i dumnie maszeruję w botkach za kostkę. Jesień to także czas bezkarnego picia grzanego wina, czy kakao w fotelu bujanym, mając na nogach grube skarpety. Czas gapienia się na ogień w kominku (np. rozpalony nieporadnie, po raz pierwszy wczoraj —> TU), robienia przetworów (TU) i podziwiania słoneczników które wyrosły nam do samego nieba. Ta jesień podoba mi się wyjątkowo bo zadziała się kilka niesamowitych spraw. Ale o tym wkrótce… Lenka: Bluza- Samodobro Spodnie- Gap Buty- Mrugała Maks: Koszula- Mango Spodnie- Zara Buty- Mrugała Hu hu Lenka: Poncho- H&M dla Unicef kolekcja 2014 Butki- Mrugała Porto Maks: Bluzo- kurtka- Zezuzula

Dolina Kościeliska z dzieckiem i z wózkiem

Makóweczki

Dolina Kościeliska z dzieckiem i z wózkiem

Co ‚samotna matka’ może robić z dwójką dzieci w Zakopanem? Szukam odpowiedzi na to pytanie od dwóch dni i muszę przyznać, że idzie mi nieźle. Wczorajszy dzień pokażę Wam w późniejszych dniach, ale dziś na fali emocji, Dolina Kościeliska. Szukałam informacji w internecie, czy uda mi się pokonać trasę wózkiem ‚parasolką’ z plastikowymi kółkami. Opinie były rodem z horroru. Natrafiłam nawet na opis ‚oczekujących‚, że się nie da, wózek nieść trzeba i ogólnie porażka. A że im jednak trochę ufam, podłamałam się tą wizją. Cóż było czynić… Musicie wiedzieć, że Lenka należy do dzieci, które biegają, wspinają się, szaleją na placu zabaw, tańczą do upadłego ale… nie idą ‚bez sensu w nieznane’ czyt. nie spacerują. Póki aktywność jest atrakcyjna, młoda może szaleć do białego rana, ale statyczny ruch prostoliniowy sprawia, że po kilometrze pada na ziemię i trzepie kończynami. I nie ma takiej siły, żeby ją przekonała do zmiany zdania ;). Więc byłam lekko przygnębiona, ale postanowiłam spróbować pokonać trasę z wózkiem. Przegadałam to sobie z Leną i umówiłyśmy się, że będzie szła ile da radę i ile jest atrakcyjnie, a potem będę ją wiozła. No i miała schodzić z wózka jak droga jest nieprzejezdna. No i muszę to napisać od razu, że ‚telewizja kłamie’, albo ludziska są nadto rozpieszczeni. Jedźcie śmiało wózkami, ‚parasolkami’ i dosłownie taczkami. Droga jest naprawdę w porządku. Fakt, że nie jest to deptak z równiutką kostką brukową, ale hallo, to górski szlak, a nie Marszałkowska. Da się jechać, cieszyć widokami, moczyć nogi w potoku, zjeść ser w bacówce i głaskać owce na wypasie. No i świetnie, rodzinnie spędzać wakacyjne chwile. Nas po 2/3 drogi spotkała burza i chroniliśmy się w jaskini (patrz —> TU), co oczywiście tylko sprawiło, że ta wyprawa dla dzieciaków była jeszcze bardziej atrakcyjna. Maks: Bluza- Boom Boom Spodnie- Kidsmuse Buty- Mrugała Lenka: Koszulka- Gymboree Spodenki- Grain the chic Butki- Native

Moje hity kosmetyczne – makijaż

Makóweczki

Moje hity kosmetyczne – makijaż

W ankiecie prosiłyście mnie wielokrotnie o ‚strefę mamy’. O modę, kosmetyki, dodatki. Cóż, bądźmy szczerzy… Przy dwójce dzieci, budowie, obowiązkach domowych i prężnie prosperującym blogu, czas dla siebie był ostatnio dobrem nieosiągalnym. Ostatnio postanowiłam jednak powrócić do kontaktu z własnymi potrzebami, ze swoim ciałem. Często mała rzecz, zabieg, kosmetyk, niesamowicie odmieniają nasze samopoczucie na co dzień. Pamiętając o sobie jesteśmy szczęśliwsze i bardziej produktywne. Więc opłaca się to niesamowicie. I niech będzie to argument także dla męża, który czasami może znaleźć rachunek ;) Postanowiłam zacząć od kosmetyków których używam od niedawna.. może od miesiąca – dwóch. Bo właśnie wtedy moja skóra przestała właściwie reagować na sprawdzone środki pielęgnacyjne, pudry czy podkłady. Jakby miała dość utartych ścieżek. Zaufałam paniom w drogerii i postawiłam na nowości. Po tych kilkudziesięciu dniach moja skóra wygląda tak, jak nie wyglądała od lat. Jedwabiście satynowa, idealnie pokryta i zmatowiona a efekt utrzymuje się przez cały dzień. I choć jestem fanką delikatnego, ‚codziennego’ makijażu, robię go codziennie ponieważ moja skóra nie należy do naturalnie pięknych i oliwkowych. Mam blizny i przebarwienia i dzięki kosmetykom poniżej mogę idealnie ukryć co trzeba i wciąż wyglądać niesamowicie naturalnie. 1. Podkład Bunny Rouge Podkład idealny dla osób które muszą użyć go dosłownie odrobinę, a także dla tych, którzy potrzebują mocniejszego krycia. Idealny na lato dzięki kremowej, szybko rozprowadzającej się konsystencji. Redukuje zaczerwienienia i niedoskonałości skóry oraz wyrównuje jej koloryt. Długotrwały i wyglądający ‚lekko’ nawet po całym dniu. 2. Poudre Universelle Libre, Chanel Sypki, lekki, rozświetlający i matujący.  Aksamitnie matowy. Idealne wykończenie makijażu. 3. Bronzer Bobbi Brown Mój ostatni zakup. Jak to powiedziała pani sprzedawczyni „nim krzywdy nie zrobi sobie nawet blondynka”.  Naturalny matowy. Nakładając go warstwami możemy uzyskać efekt od lekkiego muśnięcia słońcem, bo mocny kontur. Cudowny kosmetyk. (przy okazji szybka lekcja nakładania bronzera —> TU) 4. Bobbi Brown Skin Weightless Powder Foundation Produkt doskonały! Idealny do drobnych poprawek po podkładzie Bunny Rouge, ponieważ doskonale pokrywa blizny i niedoskonałości, lekkim musującym filmem. Matuje skórę, idealnie dopasowując się do niej. Jest mały i kompaktowy więc można go mieć przy sobie zawsze w torebce. 5. Paleta cieni, Naked 3 Chyba mało już komu trzeba przedstawiać zalety palety Naked. Doskonała inwestycja, na długie, długie miesiące (jak nie lata). Ja mam tą w tonacji pudrowo – różowej z brązami. Kupiłam ja przypadkowo w Wenecji kiedy zagubiono nasz bagaż i od tej pory używam, codziennie. 6. The Balm, pędzel i tusz do rzęs. Pędzel kupiłam, bo był ładny a okazał się być także niesamowicie delikatny i funkcjonalny. Tusz zaś kupiłam bo był tani i także jestem zadowolona bo daje efekt lekkich i długich rzęs na co dzień ale można się też uprzeć i wytuszować sobie grube i długie jak sztuczne.   Ale jest jeszcze drugi aspekt, dzięki któremu moja skóra wygląda tak dobrze- pielęgnacja którą podpowiedziała mi pani w drogerii. Zazwyczaj średnio słucham się kosmetyczek, dermatologów i już najsłabiej sprzedawców. Ale tym razem zaryzykowałam. Na efekty nie było trzeba czekać długo. Ale o tym w następnym urodowym wpisie :)

Jak ze starego zrobić nowe, czyli renowacja mebli

Makóweczki

Jak ze starego zrobić nowe, czyli renowacja mebli

Ostatnio, odkąd sama, własnymi rękami z gliniastego ugoru zrobiłam ogród, przerzucając około 50 ton piachu, siejąc, podlewając i uprawiając trawę i roślinki (post wkrótce), stwierdziłam, że wbrew pozorom, wiele mogę zrobić własną ręką. Tym hande madem który propaguję od 3 lat, a do którego własnych palców nie przyłożyłam. Bo myślałam, że nie umiem, że ciężko i to nie dla mnie. Uwierzyłam w siebie. Odnowiłam, ba totalnie odmieniłam komody Lenki (patrz TU. Były już porysowane, poobijane i po prostu, znudziły się nam. Do tego miały zupełnie niepraktyczną szafkę zamykaną na klucz (której Lenka nie umiała otwierać). Plus kupowania mebli drewnianych  polega na tym, że można je skręcać, rozkręcać i szlifować. Potem wystarczy farba, pędzel i … extreme makeover jest naszym udziałem. Ja miałam puszkę farby w odcieniu starego łóżeczka Lenki (Sebra – TU i TU) i postanowiłam dodać koloru, meblom w nowym, bialutkim pokoiku Lenuszki. Nie są to meble docelowe, bo te będę robiła na zamówienie wkrótce, ale póki ich nie ma, jest naprawdę świetnie… Pomocnicy są zawsze mile widziani :) Wybaczcie ten silnie artystyczny background, ale malowanie na podwórku ma totalnie niesamowity klimat. W tle śpiew ptaków, zapach bzu i czujne oko na szalejące dzieciaki. Pewnie zastanawiacie się jak wyglądają komody we wnętrzu. Otóż wyglądają świetnie :). Pokażę Wam jeszcze w tym tygodniu…

Marzenie o tarasie

Makóweczki

Marzenie o tarasie

Trawa zasiana, rośnie z wolna. Ostatnie prace wykończeniowe chylą się ku końcowi.. W powietrzu wisi, namacalna wręcz w dotyku wizja przeprowadzki, meblowania, urządzania.. zmiany nawyków, przystosowywania się do nowego. A ja marzę o jednym. O kubku kawy na tarasie. O pachnących kwiatach i bzyczących owadach. O nogach wyciągniętych na drewnianej, białej ławeczce i zarzuconych na stół. Musującej lemoniadzie z truskawkami. O słońcu i blogowaniu z podwórka z widokiem na ogród… Bo zawsze marzymy o tym czego (chwilowo) nie możemy posiadać…

Kręcone vs proste

Makóweczki

Kręcone vs proste

Punkt widzenia

Makóweczki

Punkt widzenia

Przedpokój, hall, wiatrołap

Makóweczki

Przedpokój, hall, wiatrołap

Inspiracje prezentowe part II

Makóweczki

Inspiracje prezentowe part II

Bal u Księżniczki Lenki

Makóweczki

Bal u Księżniczki Lenki

The best shot

Makóweczki

The best shot

Śmierdząca sprawa

Makóweczki

Śmierdząca sprawa

Kubeczek 360 LOVI

Makóweczki

Kubeczek 360 LOVI

Projekt małej łazienki

Makóweczki

Projekt małej łazienki

Zabawa

Makóweczki

Zabawa

Pięknie jest się różnić

Makóweczki

Pięknie jest się różnić

Fun with Melissa & Doug

Makóweczki

Fun with Melissa & Doug

WY

Makóweczki

WY

Genialne pomysły w kuchni

Makóweczki

Genialne pomysły w kuchni